Historia pokazująca kolejny raz w jakich podłych czasach przyszło nam żyć, gdzie nie możesz zaufać obcej osobie, nawet gdy pięć razy ci wszystko wytłumaczy.
Jest taki bank, który współpracuje z pewną siecią stacji paliw w celu "sprzedawania" swoich kart kredytowych.
Sama idea wydaje się w porządku. Ktoś wypełnia formularz, a po aktywacji karty otrzymuje kilka tysięcy punktów w programie lojalnościowym i 2x więcej niż normalnie przy każdym zakupie paliwa (opłaconym tą kartą).
Niestety, karty w pierwszych miesiącach rozchodziły się szybko, ale później napotykało się już tylko osoby, które albo te karty już mają, albo 5 razy o niej słyszały i są naprawdę pewne, że jej nie chcą.
Spadkowi sprzedaży trzeba "zaradzić", więc szefostwo nakazuje uskuteczniać następujące pomysły:
- proszę unikać słów "karta kredytowa" - zamiast tego używamy "karta dająca punkty",
- w namawianiu proszę skupić się na dodatkowych punktach, jakie otrzyma klient, nie muszą wiedzieć co podpisują.
Zdziwilibyście się ile ludzi w dzisiejszych (niestety często podłych) czasach, jest w stanie wypełnić i podpisać formularz nie czytając go i nie wiedząc o co chodzi! Wszyscy mieli przed oczami tylko dodatkowe punkty i (prawie nieosiągalne) nagrody z katalogu.
Nie byłoby to aż takie złe, bo klient po otrzymaniu karty może z niej zrezygnować bez jej aktywowania. Dowie się o co chodzi i nawet nie musi nigdzie dzwonić (za nieaktywną kartę nie było opłat).
W związku z tym pojawił się kolejny problem: ludzie dostają karty, ale ich nie aktywują, przez co nie mamy z nich zysków. Narzucone rozwiązania:
- spisywać numery telefonów do osób, które biorą kartę, a potem męczyć telefonami, żeby sobie coś tą kartą kupili (zakup kartą automatycznie ją aktywował),
- nie wspominać nic o opłacie (kilkadziesiąt złotych), chyba że ktoś bardzo o to dopytuje.
Szczyt bezczelności i moment, w którym wypisałem się z tego "burdelu" nastąpił, gdy rozmowy z klientami prowadziliśmy pod nadzorem "pomysłowych" przełożonych. Któregoś dnia namawiam klienta do aktywowania niechcianej karty:
-Wystarczy, że pan pójdzie do sklepu i kupi zwykły soczek za złotówkę nową kartą...
-Ale ja nie chcę tej karty. Są za to jakieś opłaty?
-(skoro zapytał) Tak, kilkadziesiąt złotych.
-A to proszę mi to zlikwidować.
W tym momencie, szef szepcze do mnie: "to powiedz mu, że opłatę i tak już naliczyliśmy".
Tego było za wiele. Rozmowy nie były nagrywane, a ja mam bezczelnie kłamać i wyłudzać pieniądze. A jak potem będzie burza, że bank oszukuje klientów, to kto mu to powiedział? Ja! Przecież szef szanowanej instytucji na pewno by nam nie kazał mówić takich rzeczy. Rozmowę z klientem i karierę w bankowości zakończyłem równie szybko...
Jest taki bank, który współpracuje z pewną siecią stacji paliw w celu "sprzedawania" swoich kart kredytowych.
Sama idea wydaje się w porządku. Ktoś wypełnia formularz, a po aktywacji karty otrzymuje kilka tysięcy punktów w programie lojalnościowym i 2x więcej niż normalnie przy każdym zakupie paliwa (opłaconym tą kartą).
Niestety, karty w pierwszych miesiącach rozchodziły się szybko, ale później napotykało się już tylko osoby, które albo te karty już mają, albo 5 razy o niej słyszały i są naprawdę pewne, że jej nie chcą.
Spadkowi sprzedaży trzeba "zaradzić", więc szefostwo nakazuje uskuteczniać następujące pomysły:
- proszę unikać słów "karta kredytowa" - zamiast tego używamy "karta dająca punkty",
- w namawianiu proszę skupić się na dodatkowych punktach, jakie otrzyma klient, nie muszą wiedzieć co podpisują.
Zdziwilibyście się ile ludzi w dzisiejszych (niestety często podłych) czasach, jest w stanie wypełnić i podpisać formularz nie czytając go i nie wiedząc o co chodzi! Wszyscy mieli przed oczami tylko dodatkowe punkty i (prawie nieosiągalne) nagrody z katalogu.
Nie byłoby to aż takie złe, bo klient po otrzymaniu karty może z niej zrezygnować bez jej aktywowania. Dowie się o co chodzi i nawet nie musi nigdzie dzwonić (za nieaktywną kartę nie było opłat).
W związku z tym pojawił się kolejny problem: ludzie dostają karty, ale ich nie aktywują, przez co nie mamy z nich zysków. Narzucone rozwiązania:
- spisywać numery telefonów do osób, które biorą kartę, a potem męczyć telefonami, żeby sobie coś tą kartą kupili (zakup kartą automatycznie ją aktywował),
- nie wspominać nic o opłacie (kilkadziesiąt złotych), chyba że ktoś bardzo o to dopytuje.
Szczyt bezczelności i moment, w którym wypisałem się z tego "burdelu" nastąpił, gdy rozmowy z klientami prowadziliśmy pod nadzorem "pomysłowych" przełożonych. Któregoś dnia namawiam klienta do aktywowania niechcianej karty:
-Wystarczy, że pan pójdzie do sklepu i kupi zwykły soczek za złotówkę nową kartą...
-Ale ja nie chcę tej karty. Są za to jakieś opłaty?
-(skoro zapytał) Tak, kilkadziesiąt złotych.
-A to proszę mi to zlikwidować.
W tym momencie, szef szepcze do mnie: "to powiedz mu, że opłatę i tak już naliczyliśmy".
Tego było za wiele. Rozmowy nie były nagrywane, a ja mam bezczelnie kłamać i wyłudzać pieniądze. A jak potem będzie burza, że bank oszukuje klientów, to kto mu to powiedział? Ja! Przecież szef szanowanej instytucji na pewno by nam nie kazał mówić takich rzeczy. Rozmowę z klientem i karierę w bankowości zakończyłem równie szybko...
bank + stacje paliw
Ocena:
640
(668)
Komentarze