Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#56780

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnimi czasy mam w pracy taki młyn (wiadomo, w święta trzeba błysnąć białymi ząbkami), że z rozrzewnieniem wracam do czasów studenckich i tuż po studiach. Przypomniała mi się moja pierwsza praca i piekielności z nią związane.

Moją szefową została koleżanka z roku. Nie była jakaś szczególnie zdolna, jednak posiadała pewien ważny walor - wręcz obrzydliwie bogatych rodziców, którzy już od czwartego roku kompletowali jej "wyprawkę" do własnego gabinetu. Ponieważ pochodzimy z tego samego miasta, zaproponowała mi pracę. Gdy pierwszy raz weszłam do gabinetu, prawie zaśliniłam się na widok tak nowoczesnego sprzętu, dziewczyna nie wydawała się wtedy szczególnie dziwna, więc cieszyłam się na myśl o mojej pierwszej pracy. Niestety, rzeczywistość układała się trochę inaczej.

Pomimo, że gabinet był dopiero co otwarty, a w środku pracowały dwie osoby tuż po studiach, od początku miałyśmy wielu pacjentów, większość przysłana przez mamusię i tatusia. Regularnie dostawałam od nich opieprz, że nie dostają zniżki "po znajomości", mimo że stać by ich było na kupienie dziesięciu takich gabinetów (o czym wielokrotnie mi przypominali), a ja sama nie pobierałam opłat (płacenie odbywało się w recepcji). Oczywiście okraszone wieloma epitetami na temat mojego plebejskiego pochodzenia.

Opieprz dostawałam również, gdy była godzina 9-10 (otwieraliśmy o 8), a ja nadal czekałam pod gabinetem z recepcjonistką i kilkoma pacjentami, którzy wygrażali się na moją niekompetencję w sprawie nieposiadania klucza. Moja koleżanka sądząc, że jak ma własny gabinet, to już "wszystko jej wolno", przychodziła do pracy, o której jej się podobało. A tak wcześnie, jak na 8 rano, to jej się wybitnie nie podobało, zwłaszcza jeśli dzień wcześniej ostro zabalowała. Klucza nie chciała dać ani mi, ani recepcjonistce, bo "jednak tyle zaufania to do nas nie ma", więc nie pozostawało nam nic innego, jak czekać pod drzwiami. Oczywiście nie zdarzało się to codziennie, ale 2 razy w tygodniu wystarczyło.

Jak już zebrała się w sobie i przyszła do gabinetu, wchodziła z ważną miną i kazała dać sobie kartę "najtrudniejszego" pacjenta. W 100% przypadków kończyło się to wpadaniem niemalże ze łzami w oczach do mnie, żebym jej pomogła, bo jej się "trafiło coś, co było na studiach, ale ona już tego nie pamięta, bo to było na trzecim roku" i nie wie, co robić, a pacjent wkurzony. Kiedy pacjent był jeszcze niezdiagnozowany i napotykała na "trudności" w trakcie, też szukała ratunku. W praktyce dotyczyło to co trzeciego pacjenta. W zasadzie, jak sobie przypominam, dobrze umiała tylko wybielać zęby.

Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć, ile w ciągu tych trzech miesięcy dotrwała do końca dnia. Zazwyczaj było tak, że ok. 13-14 słyszałam: "Sssssłuchaaaj, bo ja muszę wyjjjjjść na taką małą chwileczkę, weźmiesz moich pacjentów?", skutkiem czego ja siedziałam do 16-17 z jej pacjentami, przy akompaniamencie gróźb i złorzeczeń. Koleżanka pojawiała się późno, zazwyczaj bardzo zdziwiona, że jeszcze nie skończyłam (było to bardzo, bardzo dziwne, skoro musiałam robić za dwóch).

Oprócz bycia kiepskim stomatologiem, koleżanka również nie miała zielonego pojęcia o prowadzeniu gabinetu. Regularnie brakowało nam igieł do leczenia kanałowego, odpowiednich wierteł, materiałów do wypełnień, a nawet wałków z ligniny. Zazwyczaj kiedy przypominałam jej o konieczności zrobienia zamówienia była bardzo zdziwiona, że "już mi się skończyło, w końcu dopiero co zamawiała". Tak, pudełko rękawiczek.

Do tej pory nie mogę uwierzyć w to, że niektóre akcje działy się naprawdę i w to, że wytrzymałam tam aż trzy miesiące. Mimo wszystko, ta praca była niezłą szkołą życia i znacznie utwardziła mój tyłek. Ciekawa jestem tylko, jak miewa się obecnie Stomatolog Roku i czy jej gabinet nadal funkcjonuje.
Miałam jeszcze jednego ciekawego szefa, ale to już materiał na inna historię.

stomatologia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 665 (733)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…