Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#58552

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam 21 lat i zdiagnozowano u mnie stan przedrakowy szyjki macicy stopnia trzeciego, czyli inaczej dysplazję najwyższego stopnia. Stan taki rozwija się w przeciągu ok 2, może 3 lat, dlatego też z "wyrokiem" pogodzić się nie chciałam. I wydaje się, że słusznie.

Zawsze wyniki cytologii miałam poprawne, badałam się regularnie co pół roku. Wynik nieprawidłowy pojawił się w styczniu, 6 miesięcy od ostatniego badania. Następnie miałam wykonywaną kolejną cytologię i pobrane wycinki (w lutym; cytologia wyszła w porządku, natomiast wycinki wskazywały na dysplazję trzeciego stopnia). Lekarz, który wtedy miał mnie pod swoją opieką, stwierdził iż najlepiej zrobię, jeżeli udam się do "Szanownego Pana Profesora" bo to trzeba ciąć już, teraz, natychmiast! Spanikowałam, do profesora się zapisałam i czekałam. W międzyczasie zwiedziłam ok 5-6 gabinetów ginekologicznych, w których słyszałam za każdym razem inne zalecenia, diagnozy, opinie. Tylko jedna pani doktor zaleciła powtórzenie badań po ok 3-4 miesiącach, biorąc pod uwagę rozbieżne wyniki badań (do tego dochodzi kolposkopia wykonywana ok miesiąc po wycinkach, na których nie ma po nich śladu ani tym bardziej po wcześniej stwierdzonej nadżerce, ani po dysplazji).

Nie opisując wszystkich perypetii powiem w skrócie:

1. Wizyta u pana profesora, jak to u lekarza z tytułami, tania oczywiście nie była ale za tą kwotę spodziewałabym się czegoś więcej niż:
- gabinetu z wyposażeniem z PRLu,
- stwierdzenia iż "na moje oko raka nie ma ale uciąć trzeba, to co może przyszła środa?"
- dokładnego zapoznania się z wynikami i WYSŁUCHANIA pacjenta
Więcej u pana się nie pojawiłam.

2. Chciałam ponownie przebadać pobrany materiał biologiczny z wycinków. Żaden lekarz nie chciał się podjąć wystąpienia do szpitala z oficjalnym pismem o udostępnienie i przewiezienie próbek - bo nie. Bo Szanowny Profesor to mój szef i nie będę podważać jego zdania, bo lekarz który zlecał badania jest super-hiper ważny i nie, bo nie ma potrzeby - utniemy i po sprawie. Dokładnie takie stwierdzenia słyszałam - "boję się i będę już skończona, proszę zrozumieć". Udało mi się sprawę załatwić i obecnie czekam na wyniki, ale ile czasu spędziłam w gabinetach z tą jedną prośbą to szkoda mówić. Dodam, na marginesie, że gabinety te były prywatne.

Zmierzając do sedna - bardzo łatwo jest kogoś okaleczyć, "ciachnąć" (jak usłyszałam u profesora) szyjkę macicy i uniemożliwić donoszenie ciąży (rzadko się udaje) młodej kobiecie, która na prawdę chciałaby być matką. Bardzo łatwo. Ale ponowić badania? Raz jeszcze przebadać pobrany materiał? A po co, jesteśmy nieomylni! Wstyd wytknąć komuś błąd! Strach!
Z racji wędrówek po gabinetach i przesiadywania w poczekalniach, poznałam dwie panie ok 50 roku życia. Obie z rakiem. I obie pozwały szpital - w wyciętych częściach (szyjka macicy i pierś) nie stwierdzono zmian nowotworowych. Cuda jakieś? Samouzdrawianie? A może jednak lekarz to też człowiek i może się pomylić?

Rozpisałam się, może nie jest to stricte piekielna sytuacja dla kogoś, kto nie usłyszał wyroku na początku swojego życia. Wydaje mi się jednak, że obecna nagonka na to ile kobiet w Polsce zapada na nowotwór "typowo kobiecy" nie jest informacją do końca wiarygodną. I jeżeli którakolwiek z czytelniczek, czego nikomu z całego serca nie życzę, dowiedziałaby się o wyroku, niech się bada. I bada, i bada, i ponawia badania. Nie wolno ufać jednej diagnozie. Jesteśmy ludźmi, którzy popełniają błędy. A dać się okaleczyć jest bardzo łatwo.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 710 (788)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…