Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#62094

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po przeczytaniu artykułu na wykop.pl o zdrowej żywności w sklepikach szkolnych, postanowiłam opisać moje doświadczenia jako byłego pracownika takiego przybytku.

Około 1,5 roku temu postanowiłam zatrudnić się jako sprzedawca w szumnie nazywanym bufecie szkolnym. Praca wydawałoby się lekka łatwa i przyjemna. Zarobki sądziłam, że adekwatne do wysiłku(około 500-600 zł/m-c). Oj myliłam się. Praca była naprawdę ciężkim kawałkiem chleba. Ale nie o tym chciałam mówić, lecz o jakości żywienia kwiatu polskiego narodu.

KANAPKI.
Każdy rodzic może naiwnie pomyśleć, że jego dziecko zjadając w szkole kupną kanapkę je tak samo jak w domu. Jednak nie. Dla mojej szefowej świeże warzywa dodawane do kanapek były towarem z goła luksusowym. Kroiło się je na przeźroczyste plasterki i dodatkowo kroiło w pół. Co więc sprawiało, że bułeczka wyglądała na "wypasioną"? Słoikowa sałatka babuni, której skład zajmował połowę etykiety i miał E więcej niż ja palców w obu dłoniach. Jednym słowem babcia producenta miała niezłe laboratorium w piwnicy ;) Rzeczowa wkładka składała się z połowy plasterka mielonki i połowy najtańszego sera po 12 zł/kg. Wszystko doprawione sosem "hamburgerowym"(jażeniasto-żółte świństwo) oraz kropelką ketchupu, który pomidorami nawet nie pachniał. Takie śniadanie kosztowało Was rodziców około 4 zł. Cena zrobienia takiego czegoś oscylowała wokół złotówki.

NAPOJE.
Zysk, zysk, zysk. Takie było nasze motto. Więc dzieciakom trzeba było wciskać to co miało najwyższą marże. Czyli cola, napoje energetyczne (marki biedronka z przebiciem cenowym ponad 2 zł!), napoje owocowe i gdzieś na szarym końcu plasowała się woda z marżą około 20 gr. Gdy uczniowie po WF-ie chcieli wodę mineralną, trzeba było zaproponować wodę smakową, bo na niej zysk wynosił 1 zł a nie 20 gr. Ponadto szefowa uważała, że napoje można sprzedawać nawet 2 tygodnie po terminie przydatności do spożycia. "Woda nie może się zepsuć", "W tym jest tyle chemii, że jeszcze rok można by to pić". Sprawa była zgłaszana gdzie trzeba, lecz skoro sanepid nie uznał za przewinienie niesprawnej umywalki, to czego tu oczekiwać. Tak, po skorzystaniu z toalety nie miałam jak umyć rąk. I tymi dłońmi przygotowywałam jedzenie. Bo rękawiczki foliowe były za drogie. Żenada.

PRZEKĄSKI.
Tak jak wyżej - marża była najważniejsza. Miałyśmy specjalną karteczkę z wypisanymi produktami, które należy sprzedawać i polecać (czyt. wciskać na chama). Ktoś chciał wafle ryżowe solone? Trzeba kłamać, że nie ma i proponować chipsy wątpliwej marki o tym samym smaku. Dopiero, gdy klient odchodzi nie kupując nic "ojejku jednak są. Zapodziały się na regale." Bo lepsze 40 gr zysku niż nic.

Ogólnie w życiu nie spotkałam się z takim traktowaniem klienta. Raz gdy uczeń skomentowała cenę jabłka (ponad złotówka za dość małe jabłuszko), że za tyle może skoczyć do warzywniaka obok i kupić pół kilo, kobieta wykrzyczała do niego, że niech zapi***ala skoro chce, ale ona mu nic już nigdy nie sprzeda bo jest niewdzięcznym?! szczeniakiem.

Ja wszystko umiem zrozumieć. Ale ona miała naprawdę dobry utarg jak na taki sklep. Czynszu nie płaciła prawie wcale, mi grosze, a sama na czysto wychodziła około 2500/m-c (będąc na emeryturze po mężu wojskowym). Na moje propozycje kupienia sałaty zielonej zamiast tego świństwa w słoiku i zrobienia sosu czosnkowego zamiast żółtego sosu (jogurt+czosnek+sól+pieprz) bo nie wyjdzie to wcale drożej, a i zdrowiej i smaczniej, usłyszałam że jestem cholerną BIOpierdołą(?), a ona mi za "dobre" rady nie płaci.

Z tego czasu mogłabym napisać książkę, ale to już w innych historiach.

sklepik szkolny

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 619 (707)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…