Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#76776

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnej mamusi, która chciała, żeby jej dzieci wyszły do ludzi. Ostrzegam, będzie naprawdę długo.

Pracowałam w tym roku nad morzem jako wychowawczyni. Na terenie ośrodka jednocześnie zakwaterowane były dwie kolonie. Dwupiętrowy budynek, domki (nasze), boiska itp. (wspólne), kolejne domki (tamtych). Pierwszy turnus - super, grupy grzeczniejsze, niż się spodziewałam. Drugi - właściwie też, grzeczne znaczy, ale... Ale w grupie miałam też dwie dziewczynki. Jedna lat 6, powiedzmy Alinka, druga - 9, Zosia. I - mimo że też grzeczne - na kolonie wcale nie chciały przyjechać.

Poniedziałek.
Przyjazdy dzieci w czterech turach, więc zamieszanie. Organizujemy (ja z kuzynką, miałyśmy najmłodsze grupy) im na miejscu różne zabawy, gry sportowe, pokazujemy teren ośrodka, po którym mogą biegać same itd., a jednocześnie wyławiamy maluchy z kolejnych tur. W tym wszystkim dzwoni mama Alinki i Zosi, informując, że one tęsknią, że mogą płakać (bo dzwoniły już zapłakane z autobusu), że ta starsza jest bardzo wrażliwa, że pierwszy raz, więc żeby zwrócić na nie szczególną uwagę. Uspokajam mamę jak mogę, chociaż po entej "szczególnej uwadze" zapaliła mi się czerwona lampka - bo jednak dziewczynek w grupie jest piętnaście, każdą się zająć trzeba. No nic, żegnamy się miło, w kontakcie będziemy.

Wieczorem idziemy na kolację. No nie, nie idziemy, bo Zosia zaczęła płakać. Potem krzyczeć. A potem po prostu, hm... wyć? Nie to, że negatywne podejście, po prostu „chcę do mamy, boję się bez mamy, nigdy nie byłam bez mamy” zamieniło się w „yyy!”. Próbuję uspokajać, ale widzę, że ona po prostu nie słyszy, nic, jednocześnie Alinka zaczyna jej wtórować. Trudno, dzwonię po kuzynkę, żeby się wróciła ze stołówki (po drugiej stronie ulicy, więc nie mogły iść same) i zgarnęła moją grupę, bo nie zostawię przecież tych małych. Powiedziałam, że schodzę na chwilę do reszty, żeby wiedziały, że mają iść z drugą panią. Wracam, rozmawiają z mamą, mama prosi mnie do telefonu – bo Zosia powiedziała, że pani krzyczy, a ona wrażliwa, w domu nieciekawa sytuacja, bo ojciec – przemocowiec, nie wolno krzyczeć. Trochę mnie zatkało, ale może faktycznie Zosia odebrała coś nie tak, okej, uspokajają się powoli, reszta wraca z kolacji.

Cisza o 22:00, a ok. 20:00 Alinka w płacz, bo śpiąca. Nie mogę jej zabrać, bo kuzynka poszła z dzieckiem do pielęgniarki, więc siedzimy i dalej gry integracyjne. Zosia też zaczyna popłakiwać. Ja już blady strach, co będzie dalej, bo zajęcia przynajmniej do 21:00 zawsze planowane i jeśli poza ośrodkiem, to nie ma opcji, żeby małą kłaść wcześniej. Na szczęście koordynatorka tej grupy zostawała dzień dłużej i położyła ją spać. Później wracamy wszyscy, Zosia płacz, krzyk, bo głodna. Nie, słodyczy nie chce. Uspokoiła się po 23:00, no to ja też – ogarnąć się i spać.

Wtorek.
Od rana płacze i krzyki, reszta dziewczyn na szczęście wyrozumiała. Jeszcze przed śniadaniem dzwoni mama z pretensjami, że nie odpisałam jej wczoraj na SMS-y. Fakt, okazało się, że nie przeczytałam wiadomości z okolic godziny 24:00. Tłumaczę spokojnie, że wreszcie położyłam małe, więc sama też się szykowałam do spania i zwyczajnie nie widziałam. Awantura, bo skoro nie spałam, to powinnam odpisać, a w ogóle to podobno Alinka zasnęła z płaczem (no nie, Alinka spała słodko od 22:00 i nawet krzyki siostry jej nie obudziły). Na śniadanie idziemy spóźnione, bo Zosia krzyczy i się nie ubierze. Na śniadaniu płacz i „nie chcę jeść”. Dziewczyny od nich z pokoju mówią, że nie mogły spać, bo Zosia znowu zaczęła płakać w środku nocy.

Kolejna rozmowa z mamą – niech nie jedzą, jak nie chcą. A w ogóle to dlaczego tam psychologa nie ma, skoro Zosia chodzi do psychologa, bo jest taka wrażliwa, boi się wszystkiego, nawet jeśli jest tylko jedna osoba, więc potrzebuje specjalnej opieki. Co jeszcze się okazało? Że psycholog zalecił, żeby powoli przyzwyczajać dziecko do nowych osób. Matka wysłała ją na kolonie, gdzie dziewczynka znała siostrę i dwie koleżanki z klasy. Tylko. Oczywiście w karcie dziecka ani słowa.

Obiad – krzyki Zosi na całą stołówkę. Po obiedzie idziemy nad morze, tam spokojnie, bawią się fajnie. Wracamy – krzyki od nowa. Na kolację znowu nie idziemy, kuzynka zbiera resztę mojej grupy. Rozmawiam z tą koordynatorką. Jest wściekła na matkę, bo ta zapewniała, że obie są samodzielne, a Alinka, okazuje się, że nie jest. Nie zawsze potrafi się sama ubrać, wszystko gubi, więc trzeba szukać, na wszystko generalnie się spóźniamy albo nie idziemy wcale. Grupa jeszcze cierpliwa.

Koordynatorka dzwoni do matki i ochrzania ją z góry na dół (no, one miały wspólną znajomą, co wyszło przy zapisach, rozmawiały wtedy trochę, więc to nie tak, że całkiem obcą babę opieprzyła). Pojawia się temat zabrania dziewczynek z kolonii, skoro ewidentnie nie chcą tu być. Matka mówi, że się zastanowi.

Wieczorem dziewczynki chcą karaoke – Zosia krzyczy, Alinka płacze. No trudno, jeszcze jest pozostała trzynastka. Trzynastka śpiewa i się bawi, dwie siedzą w drugim końcu pokoju, chlipią i dzwonią do matki, ja się próbuję rozdwoić między „prowadzę zabawę” a „uspokajam siostry”. Matka oburzona, że ktoś się w ogóle bawi.

Środa.
Idziemy do miasta. Zosia płacze przez większość czasu, bo ona nie chce. Rozmowa z matką, która uważa, że skoro Zosia nie płakała nad morzem, to mamy chodzić tylko nad morze, nieważne, co chce reszta. Kolejne posiłki, na które grupa chodzi z moją kuzynką (spokojnie, te dwie się nie głodziły, jak przestawały płakać, latały do sklepiku).

Histerii i krzyków ciąg dalszy. Pomyślałam, że może nie umiem do nich dotrzeć, zgarnęłam najmilszą z wychowawczyń, oddelegowałam do uspokajania, zabrałam resztę. Efektu brak. Znaczy nie, efekt taki, że jak już się koleżanka poddała i wyszła, to Zosia zadzwoniła do mamy z „chcemy inną panią”. Dzwoni matka z żądaniem zmiany wychowawcy. Nie przejmuje się – jak zwykle – moimi sugestiami, że w pokoju jest też reszta dziewczyn. Reszta dziewczyn ogarnęła, o co chodzi i zamiast jednej krzyczącej było siedem.

Rozmowa z kierownikiem i wychowawcami (któraś z kolei) i decyzja, że informujemy matkę, że dziewczyny mogą zostać usunięte z kolonii. Dzwonię. Informuję. Matka gdzieś między obrażaniem a krzykami wyartykułowała pytanie o powód. Tłumaczę spokojnie, że cała grupa cierpi na zachowaniu jej córek. Że wszyscy rozumieją, że one tego nie robią złośliwie, bo poza „atakami” są świetne (zwłaszcza ta mała, jak nie płakała, to właziła wszystkim na kolana, robiła wszystko co trzeba, no ale…) i grzeczne, ale że nie może być tak, że przez dwie dziewczynki całe piętro nie śpi, nie idzie gdzieś na czas albo i wcale, że to nie jest tylko problem z posiłkami, ale i wyjściami do miasta, nad morze, wyjazdem na wycieczkę, a to wszystko ma swoją porę i nie możemy czekać, aż one się uspokoją.

- Ale na jakiej podstawie, ja się pytam? Nie co robią, tylko z jakiej racji za to mają wylecieć?
Generalnie nie chciałam tego wyciągać, bo wiadomo, że nie o to chodzi, no ale…
- Łamią regulamin kolonii.
- Ale ja żadnego regulaminu nie podpisywałam!
- Nie mam pojęcia, czy pani podpisywała, czy nie, ale regulamin obowiązuje wszystkie dzieci. Wszystkie dzieci muszą zachowywać ciszę nocną i wszystkie dzieci muszą dostosowywać się do planu dnia. Efekt jest taki sam, jak przy nastolatku robiącym głośną imprezę.

Matka oczywiście oburzona, wyciągnęła sprawę z posiłkami, bo jestem tam w pracy, więc o co mi chodzi. Pomijając już, że mi tam nawet wygodniej, bo ktoś z wychowawców zawsze mi jedzenie przyniósł, to co to za pomysł, że jak w pracy, to się posiłek nie należy?

Dalej tylko awantura i generalnie „znęcacie się nad moimi dziećmi”. Noż cholera… Skoro tak myślała, to jak mogła po nie nie przyjechać?

Czwartek.
Bez zmian. Awantury, krzyki, spóźnienia. Grupa powoli ma dość, zaczyna reagować negatywnie (przekrzykując siostry albo po prostu ostentacyjnie ignorując i odsuwając od zabaw w wolnym czasie). Telefony od matki – nie przyjedzie. Telefon od dziadka (!), który mówi, że je zabierze; poinformowany o tym, że ot tak nie wydamy mu dzieci, straszy ministerstwem. Potem jeszcze telefon od ciotki (!!!), która ma pretensje o protekcjonalne traktowanie jej ojca w rozmowie (znaczy, starałam się cierpliwie tłumaczyć, widocznie źle). Na koniec kolejne telefony od matki, straszenie sądem (znęcanie się stało się ulubionym oskarżeniem), prasą i telewizją. I informacja, że po dzieci przyjedzie w niedzielę. Małe nieco uspokojone.

Piątek.
Dziewczynki znowu histeria, bo one się będą od rana pakować, bo mama im kazała. Nie, nie mogą w czasie wolnym, bo mama… Zaczynam podejrzewać, że matka przyjedzie wcześniej. Kolejne telefony z awanturami o wszystko. Wieczorem cyrk, poszło o to, że Zosia się nie wykąpie (i to nie pierwszy dzień…), telefonów ciąg dalszy, matka odstawia cyrk z nagrywaniem rozmowy. Nie wytrzymuję, kończę rozmowę, mam dzieci do ogarnięcia. Matka dzwoni do Zosi i prosi, żeby dać na głośnik. Cały pokój słucha wrzasków, mimo że sugeruję, że nie jesteśmy same. Wszystkie dziewczynki włączają się w rozmowę, zaczynają z panią się spierać („to nieprawda, że nasza pani krzyczy”, „pani jest miła”, takie pierdoły), matka natychmiast się rozłącza. Dziewczynki przepraszają Zosię za wtrącanie się, ale powtarzają, że uważają, że mama nie miała racji. Próbują ją uspokoić. Zosia krzyczy, bo mama się rozłączyła…

Sobota.
Krzyki tylko przy śniadaniu. Wszystko opóźniane przez „muszę zadzwonić do mamy”. Dalej „nie idziemy nigdzie!”. Reszta chce gimnastykę. Wychodzimy na boisko, ćwiczymy, Zosia z Alinką siedzą z boku, nie, one absolutnie nie chcą i nie będą. Przyjeżdża matka. Małe biegną w jej stronę. Matka je olewa, podchodzi i zaczyna krzyki, że nie zauważyłabym, jakby pobiegły tak do pedofila (serio? Na terenie kolonii? W obrębie boiska do siatkówki plażowej?).

Spotkanie z kierownikiem. Matka odmawia podpisania oświadczenia, że zabiera dzieci. Nie, bo nie. Bo one są wyrzucone, a ona została zmuszona. No nie, została tylko uprzedzona o takiej możliwości, na razie zabiera je dobrowolnie. Matka wzywa policję. Robi awanturę pod hasłem „na pewno Alince nie dawała pani syropku” (co stwierdziła po rzucie okiem na butelkę…). Oddanych pieniędzy (trzymałam młodym) na szczęście nie komentowała. W międzyczasie idzie i grzebie w szafkach WSZYSTKICH dziewczyn z pokoju córek, mimo ich protestów. Na moją prośbę, żeby przestała, zaczęła coś mamrotać pod nosem, zajrzała do jeszcze jednej i odpuściła. Żąda kopii regulaminu kolonii i leci porównywać go z tym, co wisi na tablicy ogłoszeń, bo na pewno daliśmy jej dzieciom inny. Przyjeżdża policja, matka robi przedstawienie. Policjant w końcu nie wytrzymał i się roześmiał. Matka stwierdziła, że jest podstawiony, że układy itd. I zażądała jego danych. Policjant podał i pouczył, że – mniej więcej – jak się nie ogarnie, to może się głębiej zastanowić nad zasadnością wzywania policji (bo matka histeria w słuchawkę, że przetrzymujemy jej dzieci). Wreszcie matka przestała żądać papierów w związku z usunięciem z kolonii, napisała elaborat o tym, jacy jesteśmy źli (na szczęście znajdowała się tam linijka z informacją, że zabiera dzieci), zażądała też naszych opinii (mojej i kierownika, dla świętego spokoju napisaliśmy parę zdań), pod którymi napisała „uważam, że tak nie było” XD. Na zarzut niepoinformowania w karcie o tym, że Zosia potrzebuje psychologa, stwierdziła, że to nie Zosia, tylko ona sama chodzi do psychologa. I wreszcie poszła, wyzywając wszystkich dookoła.

A potem okazało się, że Alinka zostawiła torebeczkę i mamusia dzwoniła po koleżankach z klasy Zosi, żeby torebeczkę do smażalni w pobliżu odniosły. Dziewczynki miały wtedy wyjście nad morze, więc mamusia czekała długo.
I wydzwaniała nadal, ale już nie czułam się w obowiązku odbierać. Przy odnoszeniu kolejna awantura – no bo przecież powinnam zgarnąć trzynaście dziewczynek i lecieć natychmiast do pokoju, a potem do niej.

I w sumie koniec. Pozwu się nie doczekałam, mimo że groziła nim jeszcze w tej smażalni. W mediach też jakoś cisza, a pół roku minęło… I tylko powiedzcie mi, co trzeba mieć w głowie, żeby dziecko, które potrzebuje psychologa ze względu na jakieś problemy z nawiązywaniem kontaktów wysyłać na kolonie? Dziecko, które nigdy wcześniej nie spędziło NAWET DNIA bez matki? I żeby po nie nie przyjechać, uważając, że się tam nad nim znęcają?

kolonie

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 439 (471)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…