Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#77597

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z pamiętniczka instruktorki narciarstwa, czyli historii #77388 ciąg dalszy.

4. Nie mam instruktora, ale wymagam.

To się najczęściej zdarza z rodzicami, którzy wzięli dzieciom kilka lekcji, ale postanowili już wypchnąć pociechy na stok same. Jednak – jako że stok mały i instruktorów rozpoznać łatwo – bywa też, że awanturują się osoby, które widzimy na oczy pierwszy raz.

a) Wyciąg – maluchy, które już radzą sobie same na stoku, często nadal mają problemy z wyciągiem, który tam był dość, powiedzmy, nieprzyjemny dla początkujących, do tego po wypięciu nie dało się zjechać na dół, trzeba było się wpiąć z powrotem/podejść do góry/zejść na dół, co przerastało przedszkolaków. Rodzice po lekcji zawsze informowani, że np. „dziecko jest w stanie zjechać samodzielnie, ale samo jeszcze nie wjedzie”. Tylko co z tego, jak co chwilę takie dzieci były puszczane przez rodziców same, a potem wielki dramat, bo jak się maleństwo wyrżnęło, to żaden z instruktorów nie pogalopował na pomoc? Miał lekcję? No to co, ale DZIECKO LEŻY!

I tak, ja niby rozumiem, że dla rodzica to prośba o pomoc może dwa razy w ciągu godziny. Tylko że takich dzieci było w ciągu godziny kilkoro i naprawdę nikt nie będzie przerywał co chwilę lekcji, żeby komuś pomóc. Skargi leciały na wszystkich – od instruktorów po obsługę wyciągu (bo bezczelny pan na dole zatrzymał wyciąg, żeby dziecko zeszło na bok, ale wcale jakoś nie biegł na górę i nie pomagał… I później pielgrzymki obrażonych matek wzdłuż wyciągu, ech…).

b) Stok – pisałam w poprzedniej historii o problemach z wstawaniem. Właściwie to samo, co wyżej. Nieważne, że rodzic poinformowany, że dziecko – mimo że jeździ – jak się wywróci, to już tak zostanie. Najlepiej puścić dzieciaka, a potem oczekiwać, że wszyscy z pieśnią na ustach będą je zbierać, i robić awantury każdemu zjeżdżającemu instruktorowi, który dziecko zignorował. A potem awanturować się dalej, że zignorował również ich wrzaski i kontynuuje lekcję. No bezczelność, faktycznie. Bo misiu pysiu leży… I oczywiście obraza majestatu, kiedy kończyło się tym, że rodzice bokiem stoku maszerowali podnosić młode.

c) Wskazóweczki – to głównie dorośli. Czasem wzięli wcześniej lekcję, czasem nie. I tak sobie mimochodem podjeżdżali, jak prowadziłam lekcję… I tak zagadywali… I tak niby nic, ale może pokazałabym im coś tak szybciutko… Albo zerknęła, czy dobrze robią coś tam… A może mogłabym podpowiedzieć coś jeszcze… I czemu, do cholery, patrzę tylko na tego, z kim aktualnie mam lekcję?! Jak mogę ich ignorować?! Przecież oni takim zupełnym przypadkiem jeżdżą przy mnie od dwudziestu minut, a ja nic!!! (Btw, dwa razy zrobili tak chłopcy, których wcześniej uczyłam – i naprawdę wystarczyło powiedzieć, że teraz nie mogę, bo mam lekcję. Rozumieli, pytali, czy mogą mnie spróbować złapać na dole, jakbym miała chwilę, i żegnali się grzecznie. Dorośli – nigdy).

5. Zaopatrzenie.

Jestem instruktorem, klienci płacą, ja uczę. Tylko tyle. Co nie wchodzi w zakres usług?

a) Chusteczki – zima, dzieci z katarem. Mamy maluchów kręcą się na dole stoku, więc często w razie potrzeby zjeżdżamy, dziecko wyciera nos, tyle. Często, ale nie zawsze. Zdarza się, że mamusia na początku informuje, że dziecko ma katar. Okej, dopóki nie okaże się później, że to ja mam mieć chusteczki dla dziecka. I zdziwienie, że nie noszę zapasu (wyobrażacie sobie, ile paczek musiałabym mieć upchniętych po kieszeniach, żeby obsłużyć dzieci z całego dnia, zakładając, że maluch potrzebuje ich nieraz pięć czy więcej w ciągu godziny? Spoko, mamusie też nie).

RAZ miałam paczkę, bo sama potrzebowałam. Jedna z mamuś zauważyła i stwierdziła, że super, skoro ja jestem zaopatrzona, to się z dzieckiem podzielę. A potem oburzenie, bo przecież to tylko chusteczki, taki ze mnie samolub. Jasne, powinnam smarkać w rękaw do końca dnia i to jeszcze z wdzięcznością. A jak mamusie reagują najczęściej, kiedy nie mają chusteczek? Pada pytanie: „To co ja mam teraz zrobić?”.

A mi się tylko chce śmiać, jak pomyślę, że chcą, żeby dzieci umiały jeździć na nartach, ale żadna nie wpadnie na to, żeby dziecko nauczyć nos wycierać.

b) Rękawiczki – dzieci często nie mają narciarskich tylko zwykłe, wełniane, które po pierwszym upadku robią się całe mokre. Dziecko marudzi/płacze, a mama z nieśmiertelnym: „To co ja mam teraz zrobić?” (jedna mama zapytała o to już przed lekcją, czyli zdawała sobie sprawę, że to nie najlepszy pomysł, z tym że nie wiem, czego oczekiwała). Odpowiedź „teraz jeździć w tych, co ma” uznania nie znajduje. Za to wtedy mamusie zauważają, że ja mam takie super rękawice narciarskie. I że mogę oddać dziecku, to nie będzie płakać! I dokończy lekcję! Mhm, już pędzę.

Tak na marginesie, z rękawiczkami problem jest najczęściej (raz była dziewczynka nawet BEZ rękawic), ale zdarzają się też osoby w wąskich kurtkach do kolan, cieniutkich getrach, spodniach z dziurami, długich płaszczach itd. - i większość uważa, że ja nagle coś z tym zrobię, no bo jak to, za instruktora zapłacili, to instruować powinnam.

Szczyt? Kobieta w długiej wąskiej kurtce, która uniemożliwiała zdecydowaną większość ruchów, stwierdziła, że ja złośliwie uczę ją jeździć i hamować pługiem (miała pierwszy raz narty na nogach…), bo ona dobrze widziała w telewizji, że wcale tak się nie jeździ. Wyjaśnienia, że to, co robią zawodowcy, to jeszcze nie jej etap, zostały przyjęte, ale… to wszystko nasza wina, bo nikt jej nie poinformował, że nie będzie jeździć w taki sposób i że trzeba swobody ruchów na nartach. I że chyba zwrot pieniędzy… Musiała przy kasie doznać okropnego rozczarowania.

c) Batoniki/napoje – jeżeli wszystko idzie zgodnie z planem, nie mam żadnych przerw (najczęściej 9:00/10:00 – 18:00, ale czasami nawet i do 22:00), więc na wszelki wypadek, jakby nie udało się zejść choćby na kilka minut, do kieszeni upycham jakiś batonik i mały napój. I jeśli mam ucznia, który jest w stanie sam wjechać wyciągiem, zdarza się, że – jadąc za nim – dokonuję szybkiej konsumpcji.

Takie dziecko nawet tego nie widzi… Ale widzi mama! I mama uważa, że skoro ja byłam głodna/spragniona, to jej dziecko na pewno też! A ja na pewno mam coś dla niego, taki poczęstunek, prawda? I nieważne, że dziecko za 15 minut skończy lekcję, a ja zjadłam, bo jeżdżę od 4h, a przede mną drugie tyle. Nie ma poczęstunku dla dziecka? No jak to?! I nie muszę chyba wyjaśniać, jak maluch zareaguje na informację o potencjalnych słodyczach… Najlepsze? To nie była jednorazowa sytuacja.

d) Narty – szkoda mi było swoich „normalnych” nart, więc w połowie sezonu kupiłam sobie typowo rekreacyjne, żeby serce nie pękało, jak kolejne dziecko mi po nich przeszoruje. Nowe, więc wiadomo – śliczne, lśniące, do tego w bardzo dziewczęcych kolorach, co mam w nosie, po prostu były mocno przecenione.

Ale dziewczynki nie mają tego w nosie – bo ojej, pani ma takie śliczne narty. Ale też – „maaaamo, ja też chcę takie”. I płacz. I propozycje od mam. Pierwsza – żebym wypożyczyła sobie inne narty, to „dziecko nie będzie płakać”. Druga – żebym zamieniła się z jej córeczką. Córeczka, fakt, była prawie tak wysoka jak ja (jestem raczej niska), ale miała lat osiem i chyba nie powinna już odstawiać takich cyrków? Oczywiście propozycje odrzucone ku zdumieniu mamuś, natomiast ja nie mogę wyjść ze zdziwienia, że takie propozycje w ogóle padły (bo płacz dziecka to jedno, ale dorosła osoba…?).

6. Rodzic dobra rada.

Ja rozumiem, chcą dla dziecka jak najlepiej, oddają obcej babie, nie wiadomo, co ona wymyśli, ale, cholera, skoro już się zdecydowali, to niech będą konsekwentni. JA uczę. A takiego…

a) Prędkość – uczę dzieci skręcać, negocjuję mocno (bo najchętniej po opanowaniu sztuki utrzymania się w pionie rwałyby na krechę), jedziemy, mijamy najczęściej tatusiów, którzy z aparatem ustawiają się mniej więcej w połowie stoku i… „No co ty tak wolno, rooozpędź się!!!”.

I w drugą stronę, najczęściej z rodzicami, którzy sami jeżdżą – dziecko już pewnie trzyma się na nartach, zaczynamy ćwiczenia do jazdy równoległej, staram się oswoić dziecko z większą prędkością, bo widzę, że sobie da radę, wszystko super, a tu mama/tata przejeżdżają i paniczny okrzyk, że ma natychmiast zwolnić, bo… [tu wstaw milion potencjalnych katastrof]. I dziecko, oczywiście, słucha rodzica.

b) Totalne bzdury – najczęściej przy czysto technicznych rzeczach, typu odpowiednia postawa. Truję przez godzinę „górna z przodu”? Przejedzie mamusia i rzuci: „Trzymaj równo te narty!”. Pracujemy nad tym, żeby dziecko nie dokręcało tułowia? Co z tego, skoro tatuś spyta z przekąsem, czemu dziecko takie pokrzywione jedzie?

Za każdym razem staram się tłumaczyć rodzicom, ale trafia w niewielu przypadkach. Pół biedy, jak to starsze dziecko – takie najczęściej samo recytuje po lekcji, dlaczego jechało tak, a nie inaczej i będzie dalej tak ćwiczyło mimo braku aprobaty. Za to maluchów szkoda, bo choćbym miała status nieomylnej w sprawach nart, autorytetu rodziców nie przebiję.

c) Totalne bzdury 2.0 – rzeczy, które rodzice kładą do głowy dzieciom zawczasu. Co najczęstsze? „Nie bój się, pani nie pozwoli, żebyś się przewrócił”. Nosz… I pani, która zawsze od samego początku stara się żartować z upadków, żeby młode się nie przejmowało, nagle nie wie, co ma zrobić. Bo maluch, który pierwszy raz zakłada narty, przewróci się. I to nie raz. A po takim dictum zawsze jest płacz, bo przecież mama mówiła, że się nie przewróci, a tu leży, coś tam boli, ojej, a pani miała pilnować!

Drugie miejsce – wpojenie dziecku przekonania, że jeździ idealnie. Jasne, zachęcać, chwalić, wszystko jak najbardziej. Ale sporo dzieciaków wkracza na stok ze świadomością, że są najlepsi i jeżdżą przewspaniale… A potem każda uwaga spływa jak woda po kaczce. Albo powoduje bunt/płacz, bo pani się nie zna/jest wredna, wszak rodzice mówili, że dziecko jeździ najlepiej, więc co to niby ma być…

narty

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (271)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…