Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#77631

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z czasu, gdy mieszkałam jeszcze w rodzinnym domu, czyli październik, dwa lata wstecz. Jeśli będziecie chcieli, mogę podać w komentarzach link do lokalnej strony internetowej, w której sytuacja była pokrótce opisana. Ja jednak opiszę to ze swojej perspektywy, ponieważ wraz z mamą i sąsiadami jesteśmy stroną oskarżającą, a artykuł jest dość lakoniczny.

Mieszkałam w kamienicy. Generalnie mieścina mała, wszyscy wszystkich znają. Sąsiadów mieliśmy różnych, zdarzali się pijaczki, jak i normalni, przyjaźni ludzie. Jednak była pewna "parka", Żulietta i Żul, jakoś po 30-tce. Mieszkali piętro wyżej i znani byli z tego, że zapraszali do siebie wszelkich cesarzy i księżne melin, urządzali huczne imprezy, jednak po interwencjach sąsiadów i zagrożeniu eksmisją, zaczęli chodzić do innych melinek.

Byłoby świetnie, ale... od marca mieli psa. Ogromnego psa, nie wiem dokładnie jaka to rasa bo się na tym nie znam, ale my potocznie mówiliśmy, że to "wilczur". Raczej młody, jakieś 2 lata, nie więcej. Po kilku tygodniach spędzonych u Ż i Ż, był coraz bardziej wychudzony.

Kiedyś ktoś z sąsiadów zwrócił Żuletcie uwagę, że może zamiast na wódeczkę czy spirytusik to warto by było psa nakarmić. Zignorowała i poszła z nim na spacer. Każdy z mieszkańców bloku dobrowolnie "podrzucał" pod drzwi a to resztki obiadu, a to puszki z jedzeniem itp.

No tak, wiem... trzeba było to wcześniej zgłosić, ale później stan psa uległ znacznej poprawie. Jakoś na przełomie maja i czerwca, Żul znalazł podobno pracę i ogólnie (rzekomo) się ogarnęli, więc postanowiliśmy się już nie wtrącać. Było dobrze. Do października.

W październiku Żul widocznie porzucił "karierę" na rzecz kontynuowania pijackiego hobby.

01.10.15 r.

Wychodzą z domu około południa.

02.10.15 r.

Słychać szczekanie i skamlenie psa. Zostawili go samego. No cóż, czekamy, pytamy okolicznych pijaczków czy ich nie widzieli. Mojej mamie nawet udało się zdobyć numer do Żulietty. Nie odbiera. Wieczór, pies skamle.

03.10.15 r.

Pies jeszcze szczeka, ale jakby słabiej. I teraz wchodzi piekielność służb mundurowych. Około południa dzwonimy po Straż Miejską, opisujemy sytuację. Odpowiedź? "Niech państwo poczekają jeszcze dzisiaj, jeśli nikt nie wróci, proszę zgłosić jutro." No OK, ale jak słyszało się tego psa, to serce bolało.

04.10.15 r.

Nikt nie przyszedł. Jeden z sąsiadów próbuje dostać się do środka, jednak wyważenie drzwi nie wchodziło w grę. Poza tym zadzwoniliśmy ponownie na Straż Miejską.

- Nie, nikt się nie pojawił.
- Jest pani pewna? No to proszę zadzwonić na straż pożarną.
Nosz kur...
- Proszę pani my teraz interwencję mamy.
- To po interwencji się nie da? Albo straż z miasta obok?
- Nie wiemy ile to potrwa proszę pani, proszę dzwonić na policję!

Dzwonimy na policję.
"My się takimi rzeczami nie zajmujemy, niech pani dzwoni na stra... ale zaraz, jak? Żul? A, no mamy go na izbie wytrzeźwień. Podwieziemy go jutro pod dom!"

05.10.15 r.

Nie podwieźli. Pies już skamle od czasu do czasu. Dzwonimy ponownie na SM i mówimy, że jeśli się nie pojawią w przeciągu godziny, to będziemy sami wyważać drzwi. Obiecali, że o 17.00 ktoś przyjedzie.

Nie przyjechali, więc powiedziałyśmy z mamą dość. Kolesiostwo czasem pomaga, a mianowicie- piątego właśnie mój wujek, piastujący w policji dość wysokie stanowisko, wracał z urlopu (wcześniej dzwoniłyśmy, ale nie odbierał). Na szczęście odebrał. Gdy tylko dowiedział się o całej sytuacji, wściekły jak osa, jeszcze z lotniska zadzwonił do swojego przełożonego. Bingo.

06.10.15 r.

Poranek. Godzina jakoś 8.00. Pod nasz blok podjeżdżają dwa wozy strażackie i jeden radiowóz. Strażacy próbują dostać się przez okno, a ja z mamą i dwoma policjantami idziemy na piętro, by otworzyć drzwi (strażacy otwierali je od wewnątrz). Ja z mamą byłyśmy pierwszymi osobami, które zobaczyły TO. A ten widok zapamiętam do końca życia, podobnie jak smród.

Wyobraźcie sobie: piec kaflowy w przedpokoju. Do pieca na krótkiej lince przywiązany pies. W takiej pozycji, że nie mógł ani się położyć, ani wstać, ani usiąść. Pies jeszcze żył, na nasz widok nawet usiłował poruszyć ogonem. "Półsiedział" we własnych fekaliach, których było dosłownie MORZE. Dalej nie będę tego opisywać.

Sprawa została zgłoszona do sądu, Ż i Ż grozi do dwóch lat pozbawienia wolności.

I teraz piekielności (pomijając sam fakt doprowadzenia zwierzęcia do takiego stanu).

1. Straż Miejska, Policja, Straż Pożarna. Oczywiście nie mieli sobie nic do zarzucenia, ich zdaniem interwencja przebiegła nienagannie. I skargi nie pomogły. W artykule napisali, że "mieszkańcy zaalarmowali służby 6 października". Nic nie wspomnieli o wcześniejszych dniach.

2. Weterynarz. Psa przekazano do weterynarza, który wykrył u niego jakąś poważną chorobę podskórną i inne świństwa. Przez kilka dni odwiedzałyśmy go z mamą i na pytanie kiedy zostanie oddany do schroniska, wet odpowiedział... "Ale do jakiego schroniska? Wie pani ile to KOSZTUJE? Doprowadzimy go do porządku a jak właściciel przyjdzie i będzie chciał go z powrotem to mu go oddamy." No nie. Zgłosiliśmy sprawę do Burmistrza, który to dopiero orzekł o CZASOWYM zabraniu psa właścicielowi i umieszczeniu w schronisku.

Nie znam przepisów dotyczących takich sytuacji, musiałabym poszperać, ale zrozumiałam tyle, że jeśli właściciel zgłosi się po takie zwierzę (a wtedy był jeszcze przed rozprawą w sądzie), to weterynarz musi mu go oddać.

Jeśli ktoś z Was wie coś więcej na ten temat to z chęcią posłucham, nie jestem przecież nieomylna.

dolny śląsk

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 281 (303)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…