Piszę pierwszy i pewnie ostatni raz, bo gdzieś się muszę uzewnętrznić. No nie mogę przetrawić.
Jestem stażystką. Po skończeniu studiów znalazłam ofertę stażową w pewnej nie za dużej, nie za małej firmie, złożyłam papiery i zostałam przyjęta. Staż z opcją zatrudnienia, jeśli najjaśniejszy dyrektor stwierdzi, że stażysta jest dostatecznie dobry.
Mniej więcej w podobnym czasie, co mnie, przyjęto innego stażystę, nazwijmy go Adaś, chłopaka skierowanego do firmy przez fundację zajmującą się aktywizacją osób niepełnosprawnych. Chłopak jest generalnie spoko, ale przez niepełnosprawność intelektualną i przez to, że nie zna języków oraz nie ma wykształcenia kierunkowego ani kursów, nie robi tego co ja. I bardzo mu to przeszkadza, jednak jedyną osobą, do której ma o to pretensje, jestem ja. I tak od mniej więcej pół roku.
Ale do rzeczy.
Staż powoli dobiega końca. Dwa tygodnie temu wezwał mnie najjaśniejszy i zapowiedział, że spełniam wszystkie warunki do tego, żeby mnie zatrudnić. Pogadaliśmy chwilę, ustaliliśmy to i owo - generalnie się podjarałam, że będę pracować. Moje podjaranie trwało do wczoraj.
Otóż do najjaśniejszego przyszedł Adaś. Z koordynatorką z fundacji, która go na staż skierowała. Adaś stwierdził, że czuje się dyskryminowany w firmie ze względu na swoją niepełnosprawność, ponieważ pracę wstępnie zaproponowano mnie, a nie jemu. Wolne miejsce jest tylko jedno, szefostwo oczekuje wyższego wykształcenia, kursów kierunkowych i znajomości języków obcych oraz kilku ustaw i rozporządzeń.
Ostatecznie stanęło na tym, że nie ja dostaję pracę, a Adaś.
Bo pani z fundacji zagroziła szefowi, że jeśli nie przyjmą Adasia na to konkretne stanowisko - nie inne, mniej wymagające, jak podobno sugerował szef - to fundacja pozwie firmę o dyskryminację osób niepełnosprawnych.
Skąd to wiem?
Od Adasia. I od szefa. Dokładnie w tej kolejności - pierwsze, co Adaś zrobił, po wyjściu z gabinetu szefa, to przyszedł do mnie, żeby mi oznajmić, że "już tu nie będę pracować".
Nie mam ochoty tam wracać w poniedziałek.
Jestem stażystką. Po skończeniu studiów znalazłam ofertę stażową w pewnej nie za dużej, nie za małej firmie, złożyłam papiery i zostałam przyjęta. Staż z opcją zatrudnienia, jeśli najjaśniejszy dyrektor stwierdzi, że stażysta jest dostatecznie dobry.
Mniej więcej w podobnym czasie, co mnie, przyjęto innego stażystę, nazwijmy go Adaś, chłopaka skierowanego do firmy przez fundację zajmującą się aktywizacją osób niepełnosprawnych. Chłopak jest generalnie spoko, ale przez niepełnosprawność intelektualną i przez to, że nie zna języków oraz nie ma wykształcenia kierunkowego ani kursów, nie robi tego co ja. I bardzo mu to przeszkadza, jednak jedyną osobą, do której ma o to pretensje, jestem ja. I tak od mniej więcej pół roku.
Ale do rzeczy.
Staż powoli dobiega końca. Dwa tygodnie temu wezwał mnie najjaśniejszy i zapowiedział, że spełniam wszystkie warunki do tego, żeby mnie zatrudnić. Pogadaliśmy chwilę, ustaliliśmy to i owo - generalnie się podjarałam, że będę pracować. Moje podjaranie trwało do wczoraj.
Otóż do najjaśniejszego przyszedł Adaś. Z koordynatorką z fundacji, która go na staż skierowała. Adaś stwierdził, że czuje się dyskryminowany w firmie ze względu na swoją niepełnosprawność, ponieważ pracę wstępnie zaproponowano mnie, a nie jemu. Wolne miejsce jest tylko jedno, szefostwo oczekuje wyższego wykształcenia, kursów kierunkowych i znajomości języków obcych oraz kilku ustaw i rozporządzeń.
Ostatecznie stanęło na tym, że nie ja dostaję pracę, a Adaś.
Bo pani z fundacji zagroziła szefowi, że jeśli nie przyjmą Adasia na to konkretne stanowisko - nie inne, mniej wymagające, jak podobno sugerował szef - to fundacja pozwie firmę o dyskryminację osób niepełnosprawnych.
Skąd to wiem?
Od Adasia. I od szefa. Dokładnie w tej kolejności - pierwsze, co Adaś zrobił, po wyjściu z gabinetu szefa, to przyszedł do mnie, żeby mi oznajmić, że "już tu nie będę pracować".
Nie mam ochoty tam wracać w poniedziałek.
uslugi
Ocena:
348
(368)
Komentarze