Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#78321

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Historie o sąsiadach, lokatorach itd. popełniane są na Piekielnych często ale uważam, że moja sprzed kilku lat i tak jest unikalna. :) Może nie do końca piekielna, ale na pewno długa i dziwna.
Nie przedłużając...

Tło:
Przyjaciółka (P) dostała w spadku mieszkanie po babci, duże, przestronne, w atrakcyjnej lokalizacji - blisko centrum, ale pośród drzewek. Bajecznie. Po wprowadzeniu się, potrzebnych było kilka zmian i mały remont. Jako malarz zostałam zaprzęgnięta do odświeżenia mieszkania i dopieszczenia "designu ukochanego gniazdka", jak to określiła P. Cztery miesiące i tysiąc filiżanek kawy później domknęłyśmy roboty. Byłyśmy (i nadal jesteśmy) z finalnego efektu bardzo dumne i niejedna kawa czy butelczyna została w "naszym" gniazdku wypita, więc byłam kojarzona przez sąsiadów.
P pomimo, że wniosła do swojego gniazdka dość sporo rzeczy i tak miała dalej wolny pokój, który na początku chciała podnajmować, ale ostatecznie przeważyła jej niechęć do obcych. Taka już nieufna jest :)

Historia właściwa:

Zdarzyło się tak, że potrzebowałam zorganizować sobie przestrzeń do wykonania dużej makiety budynku. W moim mieszkanku o wymiarach 50mkw na sześć osób byłoby to niewykonalne, więc zrobiłam duże maślane oczy do P, czy nie mogę zagospodarować mniejszego pokoiku na tydzień.

- No problemo, sister - powiedziała na to P, ale w środku tygodnia musiałaby opuścić gniazdko na dwa dni, bo musi jechać do siostry więc zostałabym sama.
- No problemo, zajmę się gniazdkiem - uśmiechnęłam się i transakcja została przypieczętowana kawą. Wniosłam swoje klamoty i robiłam a w dzień wyjazdu odprowadziłam P na dworzec, pomachałam i jeszcze byłam nieświadoma, że zacznie się jazda...

3 godziny później siedzę w gniazdku i robię typowe kobiece nic, tj. piekę kurczaka na obiad, przeglądam facebook'a, słucham muzyki na słuchawkach kręcąc piruety w kapciach i zerkam kątem oka czy klej na makiecie schnie jak należy.
W pewnym momencie wydaje mi się, że słyszę pukanie do drzwi. Otwieram i widzę sąsiadkę (S) z piętra niżej. Ogółem słabo ją znamy z P, typ osiedlowego monitoringu, który odpowiada na dzień dobry jak ma ochotę. Nie pamiętam dokładnie całości rozmowy, więc tu wersja skrócona do oddających jej sens najważniejszych kwestii:

S - Mogę widzieć się z właścicielką mieszkania?
J - Dzień dobry, przykro mi, ale jej nie ma.
S - Jak to? To co tu robisz? (Ekhem, ja rozumiem, że jestem pół wieku młodsza co najmniej, ale się nie znamy).
J - Mieszkam. Przekazać coś?
S - O, wprowadziłaś się. To pewnie wiesz, że musisz być cicho, bo tu dużo starszych ludzi mieszka (No wieeeem, i co? Tutaj S rozpoczęła dość długi monolog o poszanowaniu starszych) Dlaczego jej nie ma? (O rany barany... Chyba starszej pani brakuje rozrywki na co dzień).
J - Pojechała do rodziny. Proszę przyjść, kiedy wróci pojutrze. - staram się wymigać od wiszącego w powietrzu kolejnego gradu pytań, bo rozumiałabym gdyby babunia chciała po prostu pogawędzić, ale nie lubię wścibstwa. Może moim błędem było to, że starałam się być miła... Nie wiem
S - Stało się coś w jej rodzinie? - przepytuje dalej S, robiąc krok w stronę wejścia.
J - Nie wiem, proszę Pani. Przepraszam bardzo, ale jestem zajęta pracą. - zamykam drzwi, ale S chwyta się futryny.
S - Jaką pracą? (Noż kur... Testuję tostery w wannie. Co cię to obchodzi, kobieto?!) I w ogóle jestem zarządcą budynku, muszę wejść sprawdzić, czy tu wszystko w porządku. (WHAT?)
J (tracę cierpliwość) - Szanowna Pani, nie ma właścicielki, więc Pani nie wpuszczę, chyba, że ma Pani nakaz! - Babina dębieje.
S - Nakaz?
J - Owszem, w innym wypadku jest to najście. Proszę przyjść z nakazem z pieczątką policji i osobnym pismem ze spółdzielni mieszkaniowej, to Panią wpuszczę. Do widzenia.

Zanim S zdążyła się otrząsnąć z szoku zatrzasnęłam drzwi (jej szczęście, że palce zabrała) i zignorowałam natarczywe pukanie, a potem walenia w drzwi. Poszła. Piekielna spotkała piekielną, powiecie - może i racja :)

Koniec?
A gdzie tam. S się dopiero rozkręcała :D

Pod wieczór znowu walenie do drzwi. Krzywię się, myśląc, że S robi drugie podejście z wszystkimi "potrzebnymi" jej papierami, a tu niespodzianka. Policja. Zgłoszenie o głośnej imprezie - niszczenie mienia, muzyka, że się ściany trzęsą... No cóż, słuchałam głośno muzyki, ale na słuchawkach, a głucha nie jestem... Jeszcze. Stwierdzam, że to raczej nie u mnie, ale profilaktycznie Panów wpuszczam. Pochodzili, pocmokali nad makietą, skomentowali muzykę dobywającą się z moich słuchawek i po grzecznym odmówieniu napicia się kawy opuścili gniazdko.

Spokój?
Chciałabym.
Tym razem walenie do drzwi, kiedy biorę prysznic. Ignoruję. Walenie nasila się, zaraz ktoś wyrwie drzwi z zawiasów. Klnąc pod nosem owijam się ręcznikiem i dobiegam do drzwi. Znowu policja...
Otwieram. Panowie delikatnie mówiąc dębieją, a ja pytam się co ich sprowadza o tej porze. Mieli wezwanie, że ktoś właśnie okrada mieszkanie pod nieobecność właścicieli... Jasna cholera, no nie wyglądam raczej na złodzieja, chyba, że dostałam się do środka przez odpływ w wannie. Zarzuciłam na siebie szlafrok, panowie obeszli mieszkanie tak jak poprzedni, a po stwierdzeniu, że nikt się tu nie włamał, zostałam dżentelmeńsko przeproszona i panowie sobie poszli czerwieniąc się z lekka. Kładłam się spać z myślą, że powinnam była zabrać dłuższy ręcznik...

Już starczy tego wariactwa, co nie?
No nie.
Poranek. Ptaszki śpiewają, a w akompaniamencie ktoś znowu tłucze się do drzwi. Mamrocząc pod nosem, że to jakieś piekielne żarty wlokę się zobaczyć, kto znowu znęca się nad tym nieszczęsnym kawałkiem drewna.

W połowie drogi drzwi nagle stają otworem i ukazuje się w nich sylwetka zwalistego chłopa. Obudziłam się natychmiast i wydałam z siebie najbardziej babski pisk na jaki stać moje gardło. Sylwetka zrobiła dwa szybkie kroki w moją stronę, po czym nagle się zatrzymała i zdziwionym głosem nazwała mnie po imieniu. Po dłuższej chwili wypełnionej konsternacją poznałam tatę P. Po wypiciu nieśmiertelnej kawy dowiedziałam się od niego, że jego stara znajoma zadzwoniła rano z krzykiem, że w mieszkaniu jego córki są jacyś obcy ludzie i wynoszą ich rzeczy. Po delikatnym podpytaniu, okazało się, że to S. Swoją drogą, nie dziwię się, że chłop przyleciał w takim wzburzeniu. Ojciec P wiedział, że jego córki nie ma, oraz, że pilnuję mieszkania. Postury jestem mikrej, a gniazdko miało rozgrabiać dwóch postawnych facetów. O wnioski nietrudno. Po chwili zjawiła się też policja, jeden z Panów był u mnie wczoraj wieczorem i rzut oka w moją stronę pozwolił mu stwierdzić, że przyjechał się kawy napić. W końcu towarzystwo się rozeszło.

Prawie koniec, znaczy epilog.
Siedzę przy swojej makiecie i dłubię, kiedy nagle słyszę klucz przekręcany w drzwiach i do gniazdka wchodzi P, a na jej twarzy błąka się dziwny uśmiech. Przy kawie opowiedział mi, jak to rano jej mama zadzwoniła z informacją, że ktoś włamał się do jej mieszkania. Sytuację wytłumaczył ojciec, również przez telefon w momencie, kiedy P wybierała odpowiedni łom do rozwalenia delikwentom głowy. Usłyszała moją część historii, pośmiałyśmy się i miałyśmy już odłożyć sprawę ad acta, kiedy rozlega się walenie do drzwi. Czwarty raz w ciągu doby... Na sam dźwięk się od razu wkurzyłam, więc P poszła otworzyć. Zgadnijcie, kto to był?

P - Dzień do...
S (tak, brawo) - WIEDZIAŁAM! Wiedziałam od początku!
P - Słucham?
S - Masz tu nielegalnych imigrantów! (O kur...a, no tego się nie spodziewałam. Ja wiem, że mam ciemną cerę, ale bez przesady :D) Normalni ludzie, kiedy mogą wynająć to wynajmują porządnym ludziom, a nie jakiejś wariatce, która wymyśla bzdury i lata naga po klatce! (Cwaniara podpytała policję przez telefon i podglądała zza winkla za każdym razem, kiedy coś się działo) - Wszystko widziałam. Wywalą was stąd! Tu nie będzie przemytu, ani żadnych szemranych interesów!

Bla, bla, bla. S ciągnie monolog i ignoruje coraz weselszą minę P, która radośnie wkracza do kuchni. S za nią i wrzeszczy dalej. Sytuacja kuriozalna, albo dla miłośników Monthy Python'a. Ogółem zrobiło się małe zamieszanie, sąsiedzi zwabieni krzykami wychodzą zobaczyć, co się dzieje. Kilku nawet zagląda i macha mi na powitanie, bądź co bądź nie pierwszy raz mnie widzą. S to wcale nie zniechęca tylko coraz bardziej się nakręca, że wszyscy jesteśmy w spisku i ona pójdzie z tym do gazet (w sumie ta historia nadaje się nawet do dlaczego ja :D, życie pisze wyjątkowe ciekawe scenariusze) i ona nie pozwoli szerzyć się przestępstwu... A P grzebie w szafce wyraźnie czegoś szukając. Na moje pytanie, czy wezwać policję stwierdziła, że jak usłyszą adres to się rozłączą :D

Zbiegowisko powiększa się o syna S, który najpierw próbował ją uspokoić, a potem z zażenowaną miną tylko stał obok i patrzył na mnie przepraszającym wzrokiem. Tymczasem P wyciągnęła w końcu z szafy jakiś papierek i odczekawszy, aż S weźmie oddech, machnęła jej tymże przed nosem.

P - Tu ma Pani umowę najmu, którą zawarłam pięć dni temu z moją NAJLEPSZĄ PRZYJACIÓŁKĄ - i wtedy mnie olśniło. Przy pieczętującej naszą umowę kawie znalazło się trochę rumu. Po kieliszku zażartowałam, że może spiszemy umowę, bo jeszcze policję naślą (Wykrakałam wtedy - jestem tego pewna), a P z wrodzonym sobie poczuciem humoru wyjęła kartkę i długopis, i umowę sporządziła. Stało w niej czarno na białym, że na siedem dni jest mi udostępniany pokój wraz z noclegiem, a w zamian mam pomagać w obowiązkach domowych, dokładnie po sobie posprzątać, parzyć kawę, a zużyte media mam opłacić w postaci pół litra, malibu i własnoręcznie upieczonej szarlotki :) Podpisane i nawet miało pieczątkę P.

S przeczytała całość i popatrzyła na mnie, na P, na "umowę", znów na mnie, na P, obejrzała się na syna, znowu na nas, na umowę i w końcu obdarzyła P długim, ciekawskim spojrzeniem.

S - Zatrudniłaś sobie służącą? - zapytała i wskazała na mnie. Nie zdzierżyłyśmy. P zgięła się w pół i ryknęła śmiechem,ba ja oplułam resztką kawy zlew i podłogę. Nie mogłyśmy się powstrzymać po prostu - dawka absurdu nas przerosła. S na szczęście, dla niej samej, bo byłyśmy gotowe zabić ją śmiechem, odłożyła umowę na stół i mamrocząc coś o wariatach i ladacznicach niskiej półki sobie poszła. Więcej nie wróciła. Jej syn jeszcze chwilę został tłumacząc, że mama nie jest do końca normalna i zdarzają jej się takie dziwne zachowania. Przeprosił bardzo i sam się ulotnił. Też nie wrócił.

I podsumowując, czy Wam, drodzy Piekielni to się wydaje realne, bo ja po przeczytaniu tego sama do końca nie wierzę. I zastanawiam się, czy to my byłyśmy piekielne bardziej, niż starsza Pani, której coś się poprzestawiało? (Z czasem dowiedziałyśmy się, że jakiś numer prędzej czy później odwalała każdemu na klatce, a syn nie do końca ją ogarniał).

sąsiedzi

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 280 (330)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…