Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#78366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prowadzę sklep z kosmetykami.

Cztery typy klientów, którzy skumulowani doprowadzają do białej gorączki (jestem nerwusem, niestety).

1. Mamusie i babcie wysłane na zakupy.

Nie mam nic w sumie do samych tych osób, ale ustalają listę zakupów dopiero na miejscu. Według mnie to jest niegrzeczne, jak wisi się na telefonie i półgębkiem rzuca do sprzedawcy "pani da jeszcze to i tamto". Sama robiąc zakupy staram się nie rozmawiać przez telefon, a przede wszystkim nie robię tego przy kasie. Tacy klienci blokują kolejkę. Dodatkowo najczęściej są to rozmowy albo w formie krzyku (starsi ludzie mają tendencję do krzyczenia przez telefon, zauważyliście?), albo na włączonym głośniku (żeby cały sklep usłyszał, co chce kupić córcia/wnusia), ewentualnie pojawia się trzecia opcja, której najbardziej nie lubię - podawanie mi telefonu.

Rozumiem, że czasem ktoś może zwyczajnie nie mieć czasu, żeby przyjść do sklepu, bo godziny otwarcia mogą kolidować z godzinami pracy. Ale mamy sklep internetowy - można zamówić artykuły w domu, na spokojnie się zastanowić, a babcię czy mamę wysłać po odbiór gotowego zamówienia. Szybko, sprawnie, bez stresu dla obu stron, bez krzyku, bez prób wymówienia niektórych nazw (rozumiem też, że jak ktoś nie miał styczności z niektórymi produktami to nie ma o nich zielonego pojęcia i może coś wymawiać źle), bez przerzucania do siebie telefonu i blokowania kolejki innym klientom, którzy zapewne też nie chcą słuchać takich rozmów.

Szczerze? Ja dalej robię sobie zwyczajne, papierowe listy zakupów. Zazwyczaj to działa.
Jeszcze do tych klientów zaliczają się osoby: "Pani czeka, ja zadzwonię do żony/koleżanki/córki/psa/papugi mojej ciotki i zapytam się, co chce". I nie może się dodzwonić. Nie zwolni miejsca w kolejce, bo ma jeszcze swoje zakupy, ale będzie molestować ten telefon, żeby się gdziekolwiek dodzwonić.

2. Matki, które nie panują nad swoimi dziećmi.

Czasem mam ochotę wyprosić takie osoby, ale dobrze wiem, jak to się skończy. Pisałam tu kiedyś o tym, jak jedna taka matka wyrwała mi kran w łazience. Od tamtej pory takie sytuacje już się nie zdarzają. Teraz niszczone są po prostu produkty na półkach.

Normą jest to, że w momencie wejścia do sklepu matka (nie każda) przestaje zwracać uwagę na dziecko, zajmuje się lakierami do paznokci i kremami do twarzy. W tym czasie ja co raz upominam dzieciaka, że ma mi nie wchodzić za ladę, że ma czegoś nie ruszać, a przede wszystkim, że ma się nie bawić nóżką od drzwi, bo przytnie sobie palce.
Matki? Czasem się odwrócą przy tym ostatnim przypadku, ale rzadko.

Największy teatr jednak zrobiła matka z córką w zeszłym tygodniu. Córka chciała dotknąć WSZYSTKIEGO. Widać było, że matka nie panuje nad swoim dzieckiem. "Pałka się przegła" jak matka chciała wziąć sobie blok polerski, a dzieciak ruszył z impetem w tamtą stronę z rykiem "JA CHCĘ DOTKNĄĆ!" i zaczyna się szarpanina z matką. Stałam jak wryta, bo takiej sytuacji jeszcze w sklepie nie było.
Zazwyczaj dzieciaki nie ogarniają, że nie wolno im odkręcać słoiczków z efektami do paznokci (gratuluję jednej pięciolatce za wysypanie na siebie granatowego pigmentu. Ciekawe, czy ubranka się doprały, bo kolor na skórze utrzymuje się baaardzo długo), że nie wolno brać ot tak pilniczka i sobie nim zacząć piłować paznokci (nagle wielkie zdziwienie, że każę płacić za użyty towar), że nie wolno wyginać wzorników... W tym tygodniu po raz kolejny musiałam zamawiać nowe wzorniki do lakierów. Dla mnie to są dodatkowe koszta, dla dzieci i ich rodziców - tylko kawałek złamanego plastiku. Ale jestem ciekawa, czy byłoby miło takiej klientce oglądać kolory lakierów na połamanym i wybrakowanym wzorniku. Chyba nie.
Nie bronię klientom oglądać produktów, ale macanie dla macania i rzucanie rzeczy gdziekolwiek - nie godzę się na to, bo to ja potem muszę to sprzątać i sprawdzać, czy nie ma uszkodzeń. To ja ponoszę straty.

3. Niezdecydowane.

I nie chodzi mi o osoby, które wchodzą do sklepu i się rozglądają, są niezdecydowane, potrzebują porady. Chodzi mi o inny poziom.

Wchodzi klientka. Bierze parę produktów, kasuję, podaję cenę, klientka chce płacić kartą. W momencie, kiedy proszę o wpisanie PIN-u, klientka nagle zmienia zdanie albo przypomina sobie o czymś jeszcze. Rozumiem, że fajnie by było zapłacić za wszystko jeden raz, ale jak mi ktoś tak robi trzy razy pod rząd i jedyne, co z tego mam, to zwitek paragonów o treści "TRANSAKCJA ANULOWANA" to dla mnie zaczyna być to kłopotliwe. W nowych kasach takie informacje są przechowywane i wychodzą na raporcie. Nie mogę mieć tego typu informacji, bo są one traktowane przez urzędy jako "sprzedaż na czarno". Do klientów nie dociera - robią to notorycznie. Zwracam im na to uwagę, proszę, tłumaczę - jak grochem o ścianę. "Jeszcze to i tamto, a to to nie wiem, może jednak inny kolor... Jak pani myśli?". Ja nie myślę, mam kołowrotek w głowie, już nie wiem, co pani chce.

4. To pani jest głupia!

Czyli część klientek, która jest samoukami, a szkolenia i kursy omijają szerokim łukiem. Oczekują, że wszystko im podam na tacy podczas, gdy jestem SPRZEDAWCĄ. Owszem, wiem co do czego, co jak z czym i w jakich proporcjach. Ale nie można polegać na sprzedawcy w ten sposób. Mogę doradzić, podpowiedzieć. Wiem, który frez będzie pasować do danej frezarki i wiem, którym klientka sobie zrobi krzywdę przy złym użytkowaniu. Ale nie prowadzę szkoleń.

Bardzo często przychodzą do mnie panie, które kupują zestawy startowe do manicure hybrydowego i... przychodzą z reklamacją. Nigdy nie jest to ich wina i ich braku umiejętności. To wina lampy, bazy, lakieru, albo po prostu moja, bo im g*wno sprzedałam. Raban jest jeszcze większy przy uzyskaniu informacji, że wszelkich artykułów, które już miały styczność z czyjąś płytką paznokcia nie przyjmuję na reklamację. Nie mogę przyjąć na reklamację użytego lakieru i to nie dociera do większości klientek.

Jeszcze parę dni temu, przy dość sporym ruchu, wpadła klientka, przecisnęła się przez pozostałych obecnych, dopadła do kasy obok mnie i się drze. Nie mówi, nie zwraca uwagę, nie pyta. Krzyczy na mnie, podstawiając mi rękę pod nos, że kupiła lakier, a tu nie ten kolor! Pomijam fakt, że była nałożona ewidentnie jedna warstwa, spod której prześwitywały brudne paznokcie. Jak ja mam przyjąć na reklamację produkt, który miał styczność z takimi paznokciami? A skąd mam pewność, że pani nie miała jakiejś choroby płytki paznokcia? Poza tym - ktoś z Was kupiłby używany lakier do paznokci? Wątpię.

I tak ostatecznie dostaję po głowie jako młodsza i "mniej doświadczona". Sypią się epitety, a hitem dla mnie jest przejście na "kochana! ty sobie nie pozwalaj!". Mnie można łajać za wszystko. Klientce nie mam prawa zwrócić uwagi na to, że coś źle robi lub, że powinna iść na szkolenie.

Co trzecia klientka pyta się mnie, jak robić manicure hybrydowy. Co piąta klientka pyta się, jak robić paznokcie żelowe. Co dziesiąta - jak się w ogóle używa akrylu.
Pytania padają PO zakupie produktów. Odpowiadam na wszystkie, wspominam o szkoleniach. Po wielu różnych przypadkach zawsze przy zakupie konkretnych produktów wypytuję o wiedzę klientki i w razie potrzeby - tłumaczę, co i jak. Na tyle, na ile pozwala mi moja wiedza, o czym również uprzedzam klientki. Uważam, że przynajmniej w taki sposób możemy być fair w stosunku do siebie. Bo ja uprzedziłam o wielu rzeczach, dawałam namiary na szkolenia i zazwyczaj sprawa się zamyka, a klientka wraca zadowolona. Czy była na szkoleniu czy nie - to już nie moja sprawa.

Owszem, jestem marudą. Jestem osobą nerwową, ale nie naskakuję na klientki - ja się wkurzam wewnętrznie. Wciąż stoję uśmiechnięta, pomagam, doradzam i zbieram baty za brak umiejętności niektórych klientek. A potem niektórzy klienci się dziwią, że sprzedawcy nie mają siły dłużej nosić maski uśmiechniętego ekspedienta. Każdy z nas jest człowiekiem.

Pomyślcie, z iloma różnymi ludźmi na styczność taki sprzedawca. Ile się nasłucha, ile obelg pod swoim adresem przyjmie... Pomijam już patrzenie na mnie z góry i obgadywanie jeszcze zanim drzwi do sklepu zamkną się za takimi klientkami (poza tym nad drzwiami mam otwarte okno i wszystko słyszę... przykro się robi).

Czasem wracam do domu płacząc. Roszczeniowość ludzi wciąż robi się większa i większa. To, że jestem i stoję na kasie we własnym sklepie nie oznacza, że jestem czyimś sługą czy niewolnikiem. Wyżywanie się na mnie nic nie zmieni. Ceny będą te same. Nie dodam gratisów na krzyk i wrzask (z całym szacunkiem, ale czy w każdym sklepie mają być gratisy zawsze i dla wszystkich? Bo odnoszę wrażenie, że to raczej okazyjnie lub od danej kwoty zakupów. To też zależy od tego, czy dana firma życzy sobie rozdawać gratisy i czy je otrzymam, są to najróżniejsze rzeczy, od jednorazowych masek algowych po długopisy z logiem firmy. Zawsze źle). Nie będę zadowolona z tego, że klientki znajdą mojego prywatnego FB i będą do mnie wypisywać o każdej porze dnia i nocy, jednocześnie potem w sklepie kłócąc się ze mną o to, że im nie odpisuję.

To tyle ode mnie. Chyba przestałam wyrabiać ze swoim życiem.

sklepy

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (225)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…