Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#79250

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali ostatnich historii o policji:

W jednym z budynków uniwersytetu zostawiłam swoje dokumenty na ławce stojącej na korytarzu (nie był to dowód osobisty czy prawo jazdy, ale generalnie dokumenty ze zdjęciem i moimi danymi). Szukałam ich, osobiście i przez forum studenckie. Po około 5 godzinach od zdarzenia dostałam wiadomość od osoby, która je znalazła i chciała je oddać (nie żądała znaleźnego). Późniejsze zachowanie tej persony zasługuje na oddzielną historię na piekielnych. By zakończyć wątek powiem tylko, że dokumentów nigdy już nie odzyskałam, ale zemściłam się skutecznie na tej osobie za jej zachowanie w sposób "pozaprawny".

Po 1,5 miesiąca od zgubienia dokumentów byłam w sytuacji takiej, że nie mogłam przymusić osoby, która je znalazła do ich oddania. Postanowiłam zgłosić sprawę na policję jako przywłaszczenie. W placówce policji na Mokotowie zostałam zbyta przez pana dyżurującego, który powiedział, że "niby zgłoszenie może przyjąć, ale powinnam to zgłosić w jednostce właściwej dla Warszawy Śródmieścia, bo tam miało miejsce zdarzenie i sprawa i tak będzie przekazywana dalej z Mokotowa na Śródmieście, czym tylko wydłużę postępowanie i zmniejszę szansę na jej finał w sądzie i odzyskanie tych dokumentów". To był mój pierwszy kontakt z policją, więc pełna dobrej wiary pojechałam następnego dnia do Śródmieścia. Tam po raz kolejny zostałam zbyta, tym razem tłumaczeniem, że tym to się zajmuje wydział wykroczeń, po czym nastąpiło tłumaczenie podobne jak na Mokotowie, dlaczego oni nie chcą tego zgłoszenia przyjąć. Pojechałam następnego dnia do wydziału wykroczeń, zmarnowałam dobre dwie godziny na jego znalezienie, bo znajdował się wśród osiedli i nikt nie umiał mi wskazać, gdzie jest placówka.

W końcu dotarłam i zaczyna się cyrk. Zostałam zaproszona do pokoiku, w którym mieściły się 4 biurka blat w blat, ja zostałam usadzona pośrodku, tak że miałam wokół siebie 4 osoby, po jednej z każdej strony, i rozmawiając z każdą kręciłam się jak śrubka wokół własnej osi (bo zgłoszenie niby przyjmowała jedna policjantka, ale każda na temat mojej sprawy miała swoje 3 grosze do wtrącenia.)

Po wstępnym wyłuszczeniu sprawy babka zaczęła mnie za wszelką cenę przekonywać, żebym zgłoszenia nie składała. No niby czekam na te dokumenty 1,5 miesiąca, ale przecież ten człowiek może ma jakieś problemy życiowe i to, że ignoruje wszelkie moje próby kontaktu z nim, to jeszcze nic nie znaczy. Ona to w ogóle, jakby była na moim miejscu, poczekałaby jeszcze ze 2 miesiące i wtedy dopiero ZASTANOWIŁABY SIĘ, czy składać zgłoszenie. Odparłam, że czekam 1,5 miesiąca i dłużej czekać nie zamierzam, tym bardziej, że facet ignoruje tak maile, jak i telefony z dziekanatu. Ponadto te dokumenty są związane z uczelnią i będą mi potrzebne przy rozliczaniu roku, co akurat następuje za trochę ponad miesiąc i zgłoszenie sprawy za dwa miesiące mnie nie interesuje. Babeczka była wyraźnie rozczarowana tym, że nie dam się przekonać, przy spisywaniu zeznań jeszcze 2 razy zapytała, czy na pewno jestem pewna decyzji. Babeczki przy sąsiednich stolikach jej skrzętnie wtórowały i jeszcze zaczęły utyskiwać, że z rozwiązaniem sprawy to one się nie wyrobią w ten miesiąc czy dwa.

Wiedziałam, kto jest sprawcą przywłaszczenia, znałam jego imię i nazwisko, wygląd (dysponowałam zdjęciem), wydział, na którym studiuje. Miałam jego "przyznanie się" do tego, że ma moje dokumenty, miałam również świadków, którzy widzieli jak je brał i zgodzili się zaświadczyć, że je zabrał, na korytarzu na uczelni jest również monitoring. Od policji wymagałam jedynie ustalenia miejsca zamieszkania, odebrania wyjaśnień od sprawcy i skierowania sprawy do sądu. Jak usłyszałam, że 2 miesiące to na to za mało, to przyznaję, że żal mi doopę ścisnął, ale nic się nie odezwałam.

Pani przyjmująca zgłoszenie zapewniła mnie 3-krotnie, że oni mnie będą informować o postępach w sprawie i mam NIE DZWONIĆ, bo to oni zadzwonią do mnie (chyba nie będziecie na tym etapie historii zaskoczeni, że nie zadzwonili?).

Koniec końców pani policjantka zdążyła się ze mną jeszcze pokłócić, że nazwę budynku, w którym doszło do zdarzenia - Collegium Iuridicum - pisze się przez „J”, a nie „I" i ja z nią chyba w kulki lecę. Ostatecznie dostałam protokół do podpisania i z ulgą opuściłam ten cyrk.

Po 1,5 miesiąca od wizyty na policji miało miejsce zdarzenie, po którym wiedziałam, że dokumentów "w naturze" już na pewno nie odzyskam, jak pisałam wcześniej, na chłopaku zemściłam się w inny sposób, o sprawie zapomniałam, ale nie wycofałam zgłoszenia.

W następnym roku dostaję telefon z policji, po DZIESIĘCIU MIESIĄCACH od zgłoszenia sprawy, że niestety pani przyjmująca zgłoszenie popełniła błąd formalny i w protokole nie zawarła wniosku o ściganie sprawcy (cała historia miała miejsce 3 lata temu, nie pamiętam już, jak dokładnie to wszystko się nazywało). No ale rezolutny pan policjant stwierdził, że na podstawie naszej rozmowy telefonicznej sporządzi notatkę, którą dołączy do akt i na tej podstawie skierują sprawę do sądu.

Czyżby happy end? A skąd.

Pan policjant zadzwonił do mnie 3 dni po przedawnieniu sprawy. Ja się zorientowałam tego samego dnia wieczorem, jak siadłam i zaczęłam liczyć terminy. Myślę, że pan policjant jak dzwonił, to doskonale wiedział, że sprawa jest przedawniona, a pani policjantka przyjmująca zgłoszenie albo odwala fuchę w pracy, albo zrobiła to specjalnie.

Tak czy inaczej, dostałam pismo z sądu, że sprawa jest przedawniona i przysługuje mi zażalenie. Sprawy nie ciągnęłam, bo nie było po co.

policja

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (168)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…