Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82148

przez ~X001 ·
| Do ulubionych
Od jakiegoś czasu czułam potrzebę podzielenia się z kimś tą historią. Trudną, niejednoznaczną, bo ciężko tu wskazać winnego, ale w moim odczuciu niewątpliwie piekielną. Wreszcie się zdecydowałam, ale wrzucam ją jako osoba niezalogowana - to jest zbyt osobiste, mimo że dotyczy odległych czasowo zdarzeń.

Miałam ok. 7 lat, kiedy "dostałam w prezencie" psa - piękna suczka rasy bokser, szczeniaczek z legalnej hodowli. Słowa "dostałam w prezencie" wzięłam w cudzysłów, ponieważ moi rodzice zdawali sobie sprawę z tego, że pies to nie zabawka dla dziecka, a siedmiolatka to nie pełnoprawny opiekun psa. Ale ja, zachwycona i dumna z posiadania psa, garnęłam się do opieki nad nią - pilnowałam pory spacerów, dbałam, aby zawsze miała w misce wodę (jedzeniem dla psiaka zawsze zajmowała się moja mama - a dlaczego, o tym za chwilę), bawiłam się z nią, wpuszczałam do łóżka, gdy piszczała w nocy na swoim posłaniu - to ostatnie akurat surowo zabronione, ale potrafiłam długo czekać, aż rodzice zasną, aby po cichutku zawołać Lolę (imię zmyślone) do siebie do łóżka.

Wybór psa był przez moich rodziców starannie przemyślany. Byłam cichym, mocno wycofanym dzieckiem, zdecydowali się na boksera jako wesołą, towarzyską i pełną energii rasę, w dodatku suki mają bardzo silny instynkt opiekuńczy. Sprawdziło się. Przez kilka lat Lola była moim najlepszym przyjacielem i czujnym opiekunem, z nią czułam się bezpiecznie, nauczyłam się bawić i szaleć, relacje z rówieśnikami bardzo się poprawiły ("wow, ale masz fajnego psa!").

Niestety, o ile wybór rasy był "trafiony", to hodowli już nie bardzo. Krótko po zakupie Loli okazało się, że sunia cierpi na chorobę skórną, objawiającą się okresowo wzmożonym swędzeniem (głównie uszy, okolice ogona i brzuch), potrafiła w ciągu kilku minut podrapać się do krwi, rany goiły się ciężko i zostawały brzydkie strupy, niektóre (np. na końcówkach uszu) nie znikały nigdy. Później, gdy miała ok. pół roku, zachorowała na żółtaczkę. W pewnym momencie choroby była tak słaba, że nawet nie zawoziliśmy jej do weterynarza, to wet przyjeżdżał do nas, przypuszczam, że za niemałe pieniądze. Przeżyła, ale z silnie uszkodzoną wątrobą, a więc ze ścisłą dietą do końca życia. Nie było wtedy gotowych, specjalistycznych karm dla psów, więc moja mama przygotowywała jedzenie dla Loli ściśle wg zaleceń - z tego, co pamiętam, to przede wszystkim nic tłustego, na pewno były też inne wymagania.

Brzmi jak bajka, prawda? Szczęśliwa, odpowiedzialna rodzina, zajmująca się psem z pełnym poświęceniem i dbająca o niego niezależnie od tego, co się podziało i jakie są tego koszty...

No niestety, bajka skończyła się, kiedy rodzice postanowili zakończyć farsę już od kilku lat niesłusznie nazywaną małżeństwem. Tych kilka najgorszych miesięcy wspominam jako nieustające pasmo kłótni, wręcz awantur, a ja, wówczas 13-latka, płakałam w poduszkę i wołałam Lolę do łóżka - już nikt nie zwracał uwagi, że pies śpi ze mną. W końcu ojciec się wyprowadził, któreś z nich wniosło sprawę o rozwód, którego szczegółów niby próbowali mi oszczędzić, ale i tak wiem, że był obrzydliwy - z obu stron wyciąganie wszystkich możliwych grzeszków i przewinień... Świat mi się prawie zawalił - prawie, bo miałam Lolę, która w tamtych dniach jak nigdy była mi podporą, powierniczką, przyjaciółką. Dbałam o nią jeszcze bardziej, przejęłam te obowiązki, które dotychczas leżały w gestii ojca - wcześniej mój ojciec zajmował się "ułożeniem" psa, za młodu nauczył ją posłuszeństwa, chodzenia na smyczy (nigdy nie ciągnęła), podstawowych komend, no ogólnie Lola była dobrze wychowanym i posłusznym psem, mnie po odejściu ojca pozostało tylko zadbanie o to, aby tego wszystkiego nie zapomniała. Nie było łatwo, bo dla niej byłam raczej jej "szczeniakiem" i towarzyszem zabaw, a nie osobą, której należy słuchać, ale chyba dawałam radę.

Nadeszły wakacje. Mama wysłała mnie do swoich rodziców, Lola została w domu, bo "u babci i dziadka nie ma warunków na pobyt psa". Nikt nie słyszał wtedy o telefonach komórkowych, ale ciotka (mieszkająca dwa bloki dalej niż babcia) miała telefon stacjonarny, moja mama też. No i zadzwoniła któregoś dnia z informacją:

- Wiesz, oddałam Lolę.

- Jak to? Jak to oddałaś? Mamo!!! Jak mogłaś oddać Lolę?

- No oddałam, nie martw się, poszła w dobre ręce, ja już nie miałam siły się nią zajmować, musiałam. Jesteś już duża, powinnaś to zrozumieć.

- Jak jestem już duża, to mogłam się nią zajmować! Dlaczego mi nic nie powiedziałaś, że chcesz to zrobić? Komu ją oddałaś?

- No...

Chwila olśnienia z mojej strony... Kto by chciał starszego (miała ok. 6-7 lat wtedy), schorowanego psa? Lola dla mnie była najpiękniejsza na świecie, ale każdy nawrót choroby skórnej zamieniał ją w pokrytą zaskorupiałymi strupami paskudę, w dodatku wymiotującą po całym mieszkaniu po każdym niewłaściwym dla niej posiłku (zdarzało jej się to co jakiś czas, mimo że ściśle przestrzegaliśmy ustalonej dla niej diety).

- Nie oddałaś!!! Dałaś ją do uśpienia, zabiłaś ją!!! Zabiłaś!!!

Rzuciłam słuchawkę koło telefonu i poszłam wyć do jakiegoś kąta. Nie na długo, bo przyszła ciotka i mnie z niego wyciągnęła. Chciała pocieszyć? utulić? wytłumaczyć? Nie, przyszła nawrzeszczeć na mnie, że jestem wrednym, egoistycznym dzieckiem, które nie rozumie, jaką traumą był dla mojej matki rozwód...

Dla tych, którzy w tym momencie już znaleźli "czarny charakter" tej całej opowieści - moja matka niedługo później wylądowała w szpitalu z ciężkim rozstrojem nerwowym, ten rozwód faktycznie dał jej w kość.

Nie szukam winnych. Może to byłam ja - gdybym jeszcze więcej czasu poświęcała Loli, gdybym przejęła WSZYSTKIE obowiązki związane z nią, może tak by się nie stało. Może to jednak moja matka była "ta zła" - nie dawała rady i wybrała najprostsze (i najgorsze) rozwiązanie. A może to mój ojciec, który zostawił wszystko za sobą jak niepotrzebne śmieci i miesiąc po wyprowadzce miał już nowego psa (boksera, a jakże!).

P.S. Jeśli są jakieś nieścisłości w mojej historii, proszę weźcie pod uwagę, że większość rzeczy pamiętam z perspektywy 7-letniego i nieco starszego dziecka, mogłam coś źle zrozumieć, przekręcić, nie zapamiętać.

dom

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (195)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…