Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#82428

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W dobie licznych inwestycji drogowych.

Czy zdarzyło Wam się stracić dorobek życia w wyniku realizowanego przedsięwzięcia? Kilka metrów od Waszych okien wybudowano hałaśliwą, dwupasową drogę? Albo teraz, jeszcze na etapie prac projektowych, dowiedzieliście się, że planowana trasa mocno ingeruje w Waszą nieruchomość? A może żyjecie na wsi lub na peryferiach miasta i boicie się, że w przyszłości staniecie się bezsilnymi ofiarami działań piekielnego projektanta?

Braliście udział w spotkaniach informacyjnych (czy też tzw. „konsultacjach społecznych”)? To właśnie moje dotychczasowe doświadczenia z takich spotkań skłoniły mnie do napisania tej historii. Pomyślałem sobie, że warto o tej spirali piekielności opowiedzieć. Stawiając się trochę w roli adwokata.

Słowem wstępu, krótka definicja zaczerpnięta z google: „Konsultacje społeczne to forma dialogu, którą prowadzi urząd z mieszkańcami, po to, by zasięgnąć ich opinii na temat różnych istotnych kwestii”.

Czasami w projekcie przewiduje się kilka wariantów trasy i zazwyczaj wszystkie one są przedstawiane społeczności. Jedne budzą kontrowersje, inne jeszcze więcej kontrowersji, ale generalnie chyba nie ma wariantu, który zadowoliłby wszystkich zainteresowanych.

A teraz przejdę do sedna.

1. Ale po co ja tu jestem?
Autentycznie takie pytanie padło. Projekt przedstawiany społeczności zazwyczaj nie jest produktem końcowym. Projektant nie zna (i nie ma prawa znać) przyzwyczajeń komunikacyjnych mieszkańców, nie wie często, w jakim stopniu faktycznie ingeruje w tkankę miejską czy wiejską. Takie spotkania mają mu pomóc dostosować rozwiązania do potrzeb społeczności (oczywiście o ile pozwolą na to wytyczne środowiskowe, ekonomiczne czy techniczne). Demonstrowane rozwiązania należy traktować jako propozycję, która wciąż będzie udoskonalana, dopieszczana, poprawiana.

2. Dlaczego wyburzacie mój dom?! Przecież wystarczy przesunąć drogę 20 m na północ, tam jest szczere pole!
Jednym z głównych kryteriów trasowania nowego przebiegu drogi jest minimalizacja kolizji z budynkami. Jednak nie zawsze jest to możliwe. Przy „rysowaniu drogi” projektant musi kierować się literą rozporządzeń technicznych i dlatego np. nie może zastosować mniejszego łuku niż w projekcie (względy bezpieczeństwa ruchu). Przesunięcie w tym konkretnym miejscu drogi 20 m na północ może powodować, że 100, 200 lub 500 m dalej będzie trzeba wyburzyć 3 inne domy. Podła sprawiedliwość dyktowana jest tutaj przez bezwzględną matematykę, bo chociaż bezsprzecznie jest to tragedia, to wciąż jest to tragedia jednej rodziny, a nie trzech.

3. Przecież to nieaktualna mapa!
No cóż, żeby zaktualizować mapę, organizowane są wizje terenowe i właśnie spotkania informacyjne. Od ludzi najszybciej dowiemy się o zmianach. Niekiedy nawet internetowe zasoby geodezyjne nie uwzględniają najświeższych modyfikacji. Nie ma możliwości, by w trakcie prac projektowych (które często trwają kilka, kilkanaście miesięcy) pozyskiwać na nowo i wciąż aktualizować mapy. A prawda o mapie jest taka, że aktualna jest ona tylko w momencie stworzenia.

4. Dlaczego ta droga nie idzie gdzieś-tam-za-górami-za-lasami?
Czyli dlaczego w moim ogródku, a nie ogródku sąsiada.
Po pierwsze: nieważne gdzie, niemal zawsze ktoś zostanie pokrzywdzony.
Po drugie: nasunęła mi się taka metafora.
Wyobraźcie sobie, że idziecie do biura podróży i prosicie o przygotowanie trzech ofert wycieczki w rozsądnych cenach na północ Stanów Zjednoczonych. Dostajecie jedną ofertę do Wisconsin, jedną do Dakoty Północnej i jedną (najdroższą) do… Meksyku. Ale przecież Meksyk nie leży na północy Stanów Zjednoczonych, no i propozycja wykracza poza przeznaczony budżet.
Albo inne porównanie: wynajmujecie pośrednika, bo szukacie 2-pokojowego mieszkania na parterze, a kończy się… tak jak w innych historiach opisanych na tym portalu. ;)
Projektant nie może popuścić wodzy fantazji i w ramach radosnej twórczości powieść szlak komunikacyjny, gdzie wzrok (lub ręka) poniesie. Projektant wykonuje usługę i to inwestor decyduje o zakresie inwestycji.
Jeżeli mowa przykładowo o obwodnicach: często najwięcej protestów wzbudza wariant, który przebiega najbliżej miasta (najbliżej wcale nie znaczy blisko :) ). Z jednej strony wydaje się to całkiem uzasadnione, ale z drugiej… czy ktokolwiek (ze wzburzonych) przed zakupem działki interesował się tzw. miejscowym planem zagospodarowania?

5. Przecinacie mi pole! Z czego będę żyć?!
Albo: Przenosicie ogródki działkowe! Od 20 lat uprawiam tam szczypiorek!
I znowu: jednemu przetniemy pole, innemu zabierzemy ROD, ale jeszcze innemu oszczędzimy dom. To kwestia priorytetów. Zdaję sobie sprawę, że ciężko w takiej sytuacji cieszyć się cudzym szczęściem, ale nikt nie robi tego po złośliwości. Taka ingerencja jest koniecznością wynikającą z innych uwarunkowań i kwestią przyjętych priorytetów (czy słusznych? dla jednych pewnie tak, dla innych nie).

6. Ale ja nic nie wiedziałem o tym spotkaniu! Dowiedziałem się od sąsiada! Nikt mi listu nie przysłał!
Jak wspomniałem – zwłaszcza na pierwszych spotkaniach prezentowane są rozwiązania wstępne. Nie wiadomo do końca, jak przebiegać będzie droga/drogi. Przy małych projektach inwestycja może ingerować w kilkanaście działek. Przy dużych – w kilkadziesiąt/kilkaset. Przy wielowariantowych – jeszcze więcej. A przy obwodnicach zainteresowani mogą być wszyscy mieszkańcy miasta i okolicznych wsi. Wyobrażacie sobie, ile makulatury musiałby wyprodukować urząd miasta? I ile to pracy?
Prawo administracyjne od 1963 roku mówi, że jeżeli liczba stron przekracza 20 osób, to korzysta się z innych form informowania. Najczęściej są to plakaty na słupach czy w gablotach (np. w urzędzie miasta), komunikaty w miejscowych gazetach i informacje na stronach internetowych.

Na tym chyba zakończę. Niektóre elementy opisałem skrótowo, inne maksymalnie uprościłem, ale tylko dlatego, by niepotrzebnie nie rozciągać historii. Wydaje mi się, że uchwyciłem to co najważniejsze, czyli:
1) Warto uczestniczyć w spotkaniach, uzupełniać ankiety, pisać opinie. Projektanci je czytają, sprawdzają, w miarę możliwości wprowadzają.
2) Projektanci nie celują drogą specjalnie w Twój dom, nie zabierają Ci celowo ziemi. Próbują tak ukształtować trasę, by w jak najmniejszym stopniu ingerować w istniejące zabudowania. Muszą przy tym przestrzegać ścisłych wytycznych i spełnić wymagania inwestora.
3) Projektanci nie lobbują wariantów, nie utajniają informacji o spotkaniach, nie forsują rozwiązań za plecami społeczności, bo… nie mają w tym interesu, proste. Jeszcze się nie zdarzyło, by ktoś powiedział: „zburzcie Kowalskiego, to dopłacę”. ;)
4) Projektanci (zazwyczaj) starają się wykonywać swoją pracę sumiennie i rzetelnie. Oszczędźcie im proszę okrzyków nienawiści i przekleństw („gówniane inżynieryje!”), drwiącej dezaprobaty („mój syn w podstawówce narysowałby to lepiej!”) czy rozkazów („e, kierowniku, leć dodrukować ulotki”).

Zdaję sobie sprawę, że wśród projektantów znajdą się czarne owce, a wśród projektów śmieciowe bazgroły, ale chcę wierzyć, że w zdecydowanej większości będziecie otrzymywać wartościowy produkt. Nie liczę, że osoba, która straci dorobek życia przyjdzie i powie „dobra robota, świetny projekt”, ale – za zaangażowanie i wypruwanie sobie flaków - chciałbym otrzymać odrobinę więcej zrozumienia i poszanowania pracy.

Edycja:
w komentarzach często pada pytanie o rzeczywistą piekielność, więc wyjaśniam:
Piekielni mogą być projektanci, bo robią, co robią.
Piekielni mogą być ludzie, bo uzasadnione frustracje kierują w niewłaściwą stronę, co krzywdzące jest dla innych uczestników procesu.
Piekielne mogą być procedury, bo ludzie nie wiedzą (czemu się zresztą nie dziwię), jak wyglądają i do czego służą spotkania informacyjne.
Piekielny może być inwestor z wielu powodów.
Piekielne może być prawo, skoro pozwala na niedoinformowywanie społeczeństwa (jak wynika z komentarzy).
Piekielne mogą być urzędy, bo nie aktualizują miejscowych planów zagospodarowania.

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 30 (102)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…