Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#82719

przez ~Tolka ·
| było | Do ulubionych
Piekielni lekarze i kobiece dolegliwości.

Dużo lat temu, na pierwszym roku studiów zaczęły się u mnie objawy zaburzeń hormonalnych, które są wyjątkowo niewdzięczne dla młodej, niepewnej siebie dziewczyny. Pierwszy pojawił się trądzik (nie miałam go w "zwyczajnym" czasie, czyli mając naście lat). Początkowo próbowałam sobie z nim radzić specyfikami drogeryjnymi, jednak nic nie skutkowało. Niedługo potem zaczęły się zaburzenia miesiączkowania i "meszek" na twarzy. Szybkie guglowanie powiedziało mi, że to hormony. Byłam przerażona.
Z moich poszukiwań internetowych wynikało, że może to być choroba dziedziczna, więc będąc w czasie weekendu w domu, pokonując zawstydzenie, nieśmiało zapytałam swoją mamę czy może też coś takiego miała, albo słyszała, by miała to jakaś kuzynka czy ciotka. Mama niestety zbyła moje objawy mówiąc, że sobie wymyślam. Trądzik, owszem, widziała, ale "to normalne w tym wieku". Tak samo normalne są nieregularne miesiączki. "Może to ze stresu. Studia, nowe miasto, nowi ludzie, daleko od domu". Problemu "meszku" nie skomentowała.
Pomyślałam, że może mieć rację. Może to jest normalne. Może wystarczy, że zacznę się zdrowiej odżywiać, nie stresować i mi przejdzie (spoiler alert: nie przejdzie).
Kiedy na drugim roku studiów stan mojej cery był już bardzo zły, mama poleciła mi dermatologa. Pani doktor niby zachwalana przez jej koleżanki z pracy (poradnia dermatologiczna vis a vis jej miejsca pracy), a do tego na nfz! Żeby przyjść na wizytę musiałam urwać się z dnia zajęć na uczelni, ale myślałam, że porada lekarki będzie tego warta. O dziwo na wizytę nie czekałam prawie w ogóle. Termin dostałam od razu. Powinnam się zorientować, że to zły znak.
Wizyta wyglądała tak: Wchodzę do gabinetu. Lekarka rzuca na mnie okiem. Siadam, mówię, że mam taki problem skórny. "Widzę, widzę" odpowiada i sięga po jedną z ulotek leżących na jej biurku. "Tutaj masz, poczytaj sobie co trzeba robić, żeby się pozbyć trądziku. A tu ci przepiszę ten lek. W ulotce jest jak stosować". Ponownie przełamałam wstyd i powiedziałam, że mam jeszcze jeden problem - "meszkowy". Byłam przygotowana zarówno na odpowiedź sugerującą, że to nic takiego, jak i na informację, że to objaw czegoś poważniejszego. To co usłyszałam zwaliło mnie z nóg. "No przecież pochodzimy od małpy! Wszyscy mamy włoski!". Ta odpowiedź wryła mi się w pamięć zarówno przez swoją absurdalność, niepoprawność, jak i oczywiście zupełnie nieprofesjonalny ton.
Wybiegłam z gabinetu. W internecie poczytałam o przepisanym mi leku i nawet nie wykupiłam recepty. Opinie miał bardzo mieszane, listę skutków ubocznych bardzo długą, a co najważniejsze - był on polecany osobom, którym nie pomogą w walce z trądzikiem inne, łagodniejsze środki (nie chodzi o drogeryjne, tylko już dermatologicze. Leczenie trądziku powinno rozpocząć się od jak najłagodniejszych, najmniej wysuszających środków, a przechodzić do silniejszych dopiero, jeśli okaże się, że te są nieskuteczne).
Nigdy nie lubiłam wizyt u lekarzy, a ta była wyjątkowo nieprzyjemna. Dzięki niej wstrzymywałam się z wizytą u kolejnego lekarza, mogącego rozwiązać mój problem, ponad rok. Rok codziennego nakładania grubego makijażu, żeby ukryć syfy. Rok patrzenia w lustro z obrzydzeniem. Rok martwienia się czy nie jestem bezpłodna...
W końcu się przełamałam. Stwierdziłam, że dermatolog może nie znać się na hormonach (chociaż powinien się znać), więc pójdę do kogoś, kto z pewnością mi z nimi pomoże - do ginekologa.
Trochę wstyd się przyznać, ale w wieku dwudziestu lat byłam na pierwszej wizycie u ginekologa. Wiem, że to źle i powinnam duuużo wcześniej, ale mama ze mną nigdy na ten temat nie rozmawiała (nawet nigdy nie słyszałam, żeby ona odwiedzała ginekologa), więc wizyta tam była dla mnie mniej oczywista niż chociażby coroczny przegląd weterynaryjny psa (serio, serio).
Udałam się do mojej lokalnej przychodni. Zapisałam się na wejście "z marszu". Znów nie zapaliła mi się czerwona lampka, że do jednej lekarki są kolejki na kilka miesięcy, a do drugiej mogę wejść za pięć minut.
W internecie wyczytałam na czym polega taka wizyta. Byłam psychicznie przygotowana na pytania natury bardzo intymnej oraz na pokazanie obcej kobiecie czegoś, czego nikomu nie pokazywałam. Strach był duży, ale powtarzałam sobie, że to normalne, że wszystkie kobiety to przechodzą.
Wizyta zaczęła się od wywiadu. Początkowe pytania nie odbiegały od tego, na co przygotował mnie internet, jednak z każdym kolejnym byłam coraz bardziej zawstydzona. Cały czas pytałam siebie w duchu "po co jej to wiedzieć". Nie pamiętam już dokładnie treści pytań, ale wydawały mi się niestosowne i/lub niepotrzebne (jedyne, które pamiętam, może nie brzmi piekielnie, ale serio, po co jej to wiedzieć - "czy planuje pani współżycie" i czy z kobietą czy z mężczyzną). Na koniec wywiadu byłam emocjonalnie wycieńczona i chciałam uciec z tego gabinetu. A z zza zasłonki zerkało na mnie "narzędzie (emocjonalnych) tortur", czyli fotel do badań.
Lekarka rzuciła, że teraz przejdziemy do badania "wziernikiem pochwy i manualnego odbytu". No na to nie byłam przygotowana. Powiedziałam, że nie, dziękuję. Kazała mi się podpisać w zeszycie, że odmawiam badania. Podpisałam się i uciekłam. Powstrzymywałam łzy.
Może to normalna procedura. Może i pytania były normalne. Może to chamski sposób ich zadawania sprawił, że czułam się niekomfortowo (łagodnie rzecz ujmując). Wiem tylko, że przez pół godziny kręciłam się bez celu, bo byłam zbyt roztrzęsiona, by wrócić do domu. Wiem tylko, że po tej wizycie czekałam aż dwa lata, by podjąć jakiekolwiek dalsze kroki dla rozwiązania mojego problemu.
Stwierdziłam, że spróbuję jeszcze raz dostać się do ginekologa (ale innego niż ta piekielna lekarka). Poszłam osobiście zapisać się do lekarza. W rejestracji stwierdzili, że terminy to oni mają "oj daleko", ale, że jak chcę, to mogę iść do tego, a tego gabinetu i porozmawiać z panią doktor czy mnie przyjmie. Poszłam, zapukałam. Nikogo nie ma. Czekam. Po kilku minutach przechodząca lekarka pyta czy czekam do niej. Mówię, że tak, a ona łapie mnie za ramię i prowadzi korytarzem. Bierze moją kartę z rejestracji i siada ze mną tuż przy rejestracji! W poczekalni, gdzie, co prawda nie czekali inni pacjenci (to poczekalnia do rejestracji tylko była, a nie do gabinetów), ale cały czas ktoś chodził, a panie rejestratorki doskonale słyszały całą rozmowę. I w tej poczekalni miałam jej opowiedzieć czemu do niej przychodzę. Jaki mam problem! Stwierdziłam, że na korytarzu nie będę się uzewnętrzniać z moimi problemami, więc powiedziałam, że potrzebuję tabletek antykoncepcyjnych (już tłumaczę: problemy hormonalne często leczy się właśnie tabletkami hormonalnymi. Tak, wiem, że trzeba je dostosować do problemu i do konkretnej osoby, ale spanikowałam w tamtym momencie). Lekarka na kolanie wypisała receptę na dwumiesięczny zapas tabletek i już jej nie było.
Stwierdziłam, że nic mi nie szkodzi wykupić te tabletki i sprawdzić jak działają. Może mi chociaż unormują miesiączkę (spoiler alert: nie unormują). Przez brak widocznych efektów nie wykupiłam kolejnych opakowań (tak, wiem, może efekty byłyby później. Może to był błąd, ale nie chciałam tam wracać. Kolejna trauma).
Do podjęcia działania skłonił mnie mój chłopak. Było to może dwa, trzy lata po ostatniej próbie. Stwierdził, że nie chodzi mu o kwestię estetyczną (sam też wiele lat zmagał się z trądzikiem i przeszedł mu niedawno), ale o zdrowie. Po dłuższych poszukiwaniach i czytaniu opinii, zdecydowałam się na wizytę u pani dermatolog, która dodatkowo specjalizowała się w endokrynologii. Niestety przyjmowała tylko prywatnie. Na szczęście mogłam już sobie pozwolić na taką wizytę, bo już pracowałam.
Na wizytę szłam z niewielkimi oczekiwaniami i trochę ze strachem. To, co mnie tam spotkało, przeszło moje wszelkie oczekiwania. Mianowicie zostałam przyjęta uprzejmie, a badanie zostało wykonane rzetelnie. Przez kolejne trochę ponad pół roku dostawałam różne maści/kremy/tabletki. Jedne działały lepiej, inne gorzej (swoją drogą przygotowana byłam na koszt wizyty 150 zł, ale po każdej wizycie musiałam wykupić leki, których cena wahała się pomiędzy 200, a 400 zł! Dla mnie był to niebagatelny wydatek. Niby wszystko się zrobi dla zdrowia, ale było ciężko z domowym budżetem). W końcu pani doktor zleciła mi zrobić badanie krwi (morfologia i wybrane wskaźniki dotyczące hormonów - bagatela trzy stówy, nierefundowane). Wyniki okazały się potwierdzać moją autodiagnozę postawioną lata, lata temu. Niestety na moją chorobę nie ma leku. Można tylko zniwelować jej objawy lekami hormonalnymi LUB (uwaga!) dietą i ćwiczeniami!
Tak przynajmniej twierdzą dziewczyny, które zmagają się z tymi samymi objawami. Postanowiłam, że zanim poddam się terapii hormonalnej, która musiałaby trwać do końca mojego życia (albo do menopauzy, potem można olać sprawę), to spróbuję rozwiązania lifestylowego. Na gorsze mi to nie wyjdzie. Najwyżej schudnę.
Muszę przyznać, że początkowo byłam sceptyczna. Bardzo sceptyczna. Niby w jaki sposób odstawienie glutenu, nabiału i słodyczy mogłoby wpłynąć na moje abnormalne hormony? Wpłynęło! Na nowej diecie jestem od trochę ponad pół roku. Moja skóra wygląda lepiej niż po antybiotykowych maściach. Schudłam. Miesiączka po raz pierwszy pojawia się systematycznie co miesiąc. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, że wyglądam normalnie, a moje ciało normalnie funkcjonuje.
Nadal nie jestem na sto procent przekonana, że nigdy nie będę musiała leczyć się hormonalnie. Jeśli mój stan się pogorszy mimo stosowanej diety, to będę zmuszona oddać się w ręce endokrynologa. Ale tymczasem moje dbanie o zdrowie to dbanie o dobre jedzenie i regularne ćwiczenia.
Tymczasowy happy end mojej historii nie jest w stanie wymazać z mojej głowy traumy, jakiej nabawiłam się odwiedzając lekarzy. Szczególnie martwi mnie wizja wizyty u ginekologa, której nie można odkładać w nieskończoność, która jest koniecznością, a ja nie jestem w stanie się przemóc. Wiem, że jeśli zajdę w ciążę, to będzie to absolutnie niezbędne. Sądzę, że wtedy troska o dziecko pokona traumę z przeszłości, ale nie wiem czy zdobędę się na wizytę profilaktyczną.
PS. Może dla niektórych to, co opisałam nie wyda się szczególnie traumatycznymi doświadczeniami. Może nie potrafiłam oddać w pełni sytuacji czy emocji mną targających. Po prostu chciałam się podzielić moimi doświadczeniami. Może byłam zbyt emocjonalna, ale z perspektywy czasu uważam, że lekarki powinny lepiej wiedzieć jak podchodzić do roztrzęsionej, speszonej młodej dziewczyny.
PS2. Co do mojego wyboru diety zamiast leczenia farmakologicznego. Nie jestem ekoświrem, antyszczepionkowcem czy innym oszołomem niewierzącym w naukę. Zwyczajnie wybrałam rozwiązanie mniej ingerujące w moje ciało (i budżet). Jeśli to rozwiązanie okazałoby się kiedyż nieskuteczne czy niewystarczające, jestem świadoma, że muszę się poddać terapii.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (34)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…