Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

 

#90749

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propo historii z komunikacją miejską/biletami i podejściem do ludzi. Takie małe porównanie.

Byłam sobie w USA, w pewnym mieście, po którym planowałam poruszać się głównie metrem. Poczytałam, zaplanowałam, kupiłam kartę na metro. Ale raz byłam w okolicy, w której do metra było dość daleko, za to znalazłam przystanek autobusowy i po szybkim rzucie oka na rozkład wydawało mi się, że dojadę tam, gdzie potrzebuję. Ale nie miałam biletu, więc mówię pani kierowcy, że nie mam biletu i pytam, czy można kupić u niej albo gdzieś indziej. Co usłyszałam?
"Don't worry, honey!" - po czym zaprosiła mnie, żebym wsiadała, zapytała się, gdzie chcę dojechać, potwierdziła, że tak, tam dojadę, a na właściwym przystanku dała mi znać, że tu powinnam wysiąść. A na koniec życzyła mi miłego dnia.

A około miesiąc przed tamtym wyjazdem tak mi się złożyło, że potrzebowałam skorzystać z komunikacji miejskiej w moim mieście. Nie korzystałam z niej dobrych parę lat, ale sytuacja wypadła mi nagle, na przystanek miałam najbliżej i akurat podjechał ten autobus, co potrzebowałam.

Wsiadłam, podeszłam do kierowcy z pytaniem, czy mogę kupić bilet (na przystanku ani w okolicy nie było żadnego kiosku). Pan nieuprzejmym tonem odparł, że kierowca biletów nie sprzedaje. Zatem zapytałam się, jak mogę kupić bilet. Pan powiedział, że w autobusie są kasowniki, do których można użyć karty miejskiej, a na przystankach biletomaty. Ja na to, że takiej karty niestety nie mam, na tym przystanku biletomatu nie było, i jak w takim razie mogę zapłacić za przejazd. Na to kierowca pouczającym tonem stwierdził, że obowiązkiem pasażera jest posiadanie biletu a podróż planuje się z wyprzedzeniem, zatem jeśli nie mam biletu, to sugeruje, żebym opuściła pojazd, albo mogę jechać na własne ryzyko, ale w razie kontroli zapłacę mandat.

Wysiadłam, nie jestem gapowiczką. Ale w tym większym szoku byłam, gdy zostałam tak miło potraktowana w obcym kraju.

komunikacja miejska autobus mpk

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (137)

#90665

przez ~Scotte ·
| Do ulubionych
Cześć

Od miesiąca mijałem się z uroczą dziewczyną, wymieniając się uśmiechami. W końcu zagadałem, kilka razy zamieniliśmy kilka słów, po prostu mijaliśmy się w drodze do pracy, wymieniliśmy się numerami i fb, umówiliśmy na wspólne wyjście (jeszcze do niego nie doszło).

Wygląda młodo, ale skoro pracuje...

No i na fb zobaczyłem, że ma 16lat. Ja mam 32.
Zrobiło mi się głupio, przeprosiłem ją, wyjaśniając, że sądziłem, że jest starsza skoro chodzi do pracy.
Odpowiedziała, że nie ma z tym problemu i nadal chciałaby się spotkać.

Problem w tym, że nie wiem czy to dobry pomysł. Trochę źle się z tym czuje. Niby prawa nie łamię, nie mam złych zamiarów, ale jakoś...

Nie planuję nie wiadomo czego, po prostu chciałem poznać sympatyczną dziewczynę.

PS. Nie mam żadnych "nielegalnych skłonności", znam wiele rozgarniętych nastolatków, jak i wielu po 40 z którymi nie ma o czym rozmawiać, więc nie traktuję wieku jako wyznacznik.
Jednak czuję, że w takiej różnicy wieku po prostu jest coś złego.

Co o tym myślicie?

PS2. Ostatnio z nastolatką nie w formie koleżeńskiej spotykałem się jakieś 13 lat temu, to nie tak, że gustuje w młodych.

Poznan

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (119)

#90819

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja u żony.

Jej firma mieści się blisko cmentarza. Ma wielki ogólnodostępny teren parkingowy tuż przy ulicy. Zawsze pozwalano tam parkować bo i tak 1 listopad to dzień wolny.

W tym roku niestety. A czemu?

Rok temu Janusze biznesu wywiesili karteczkę "płatne 5zł" i inkasowali za wjazd. Jest tam 270 miejsc parkingowych, więc sami sobie policzcie.

Teraz jest szlaban, ale przynajmniej karta pracownika go otworzy.

Janusze

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 95 (137)

#91146

przez ~Agata687 ·
| Do ulubionych
Historia o cesarskim cięciu z poczekalni przypomniała mi moje historie z nadżerką.

Gdy byłam nastolatką, na pierwszej wizycie u ginekologa, doktorka zauważyła malutką nadżerkę i kazała ją obserwować. Chodziłam do niej jeszcze przez 3 lata i z nadżerką nie działo się nic. Pozostawała takiej samej wielkości.

Potem poszłam na studia i musiałam zmienić ginekologa, bo w rodzinne strony miałam 5h autem. Trafiłam na 3 kompletnych buców (dwóch panów i jedną panią), gdzie panowie sugerowali, że tabletki hormonalne w moim wieku to fanaberia, bo skoro mam stałego chłopaka, to powinnam już mieć dziecko, bo biologicznie lepszego czasu nie będzie. I może biologicznie nie, ale na studiach bez stałej pracy i w mieszkaniu o wielkości schowka na szczotki (20m2!) dziecka mieć się nie powinno. Pani ginekolog za to zrugała mnie za golenie okolic intymnych, bo pozbawiam się naturalnej ochrony.

W końcu znalazłam stałą pracę i dostałam w niej abonament w prywatnej ochronie zdrowia. I o ile na początku miałam super ginekolog która zauważyła, że nadżerka się rozwinęła znacznie w stosunku do badań od mojej pierwszej ginekolog, ale powiedziała, że nic z tym nie zrobi, jeśli planuję dziecko, bo mogę mieć problemy z zajściem w ciążę. Chodzić, obserwować.

Dwa lata temu jednak stanęłam pod ścianą. 7 lat od pierwszej wizyty u ginekologa, a nadżerka stwierdziła, że przestanie dać mi żyć. Dosłownie nie mogłam uprawiać seksu w innych pozycjach niż 3-4, które mnie nie bolały. Moja ginekolog z abonamentu, poszła sama na ciążę, więc dostałam zastępstwo - u faceta, więc podziękowałam (opinie na znanym lekarzu miał beznadziejne). W końcu udało mi się złapać do innej Pani ginekolog, bo mimo że abonament, to terminu do ginekologa nie mogłam złapać.

Powiedziałam jej o dolegliwości, sprawdziła nadżerkę i cytując: "no jest duża, ale teraz się już nie wypala nieródkom, to nie mam co z Panią zrobić".

Może życie seksualne zaczęło umierać, bo mimo delikatności narzeczonego, stosunek mnie bolał, a krwawiłam po nim, jakbym dostawała okres.

Gdy krwawienia zaczęły pojawiać się podczas ćwiczeń powiedziałam dość i poszłam do innej ginekolog. I dopiero u niej dostałam pomoc. Na moją historię i objawy się przeraziła. Gdy zobaczyła jak duża jest nadżerka, to powiedziała, że jest po prostu do wycięcia. Na tym etapie nie dało się już jej zaleczyć. Spytała się czy planuję dziecko w najbliższym roku/dwóch. Powiedziałam, że nie.
Zrobiła mi wszystkie badania, aby upewnić się, że krwawienia są winą nadżerki, ale już na samym badaniu wyciągnęła zakrwawione urządzenie do USG.

Badania żadnej innej przyczyny nie wskazały. Tymczasem ja chodziłam ciągle z wkładką albo podpaską, jeśli planowałam jakąkolwiek aktywność - czy to rower, czy siłownię.

Dostałam od niej skierowanie na zabieg do szpitala, gdzie leczyła jej koleżanka. Spotykały się ze mną we dwie, omówiły wszystkie za i przeciw i kazały podjąć decyzję czy tniemy czy wymrażamy, czy chcę jednak zrobić to dopiero po ciąży.

Znałam ryzyko tj. problemy z zajściem w ciążę albo jej utrzymanie, szybki i możliwe, że bolesny poród. Ale gdy nie mogę normalnie żyć, byłam gotowa na to ryzyko.

Zapisałam się na zabieg i usłyszałam od różnych osób (teściowej, chrzestnej i jak myślałam -przyjaciółki), że:
- nie powinnam tego robić, bo mi się sprzeciwi (tj. Dostanę raka)
- nie znajdę w ciążę a narzeczony się nie spełni w roli biologicznego ojca (komentarz teściowej, gdy mówiliśmy o tym, że nie możemy przyjechać do nich na urodziny, bo mam w tym tygodniu zabieg)
- to nie jest normalne i powinnam znaleźć ginekologa, który mi to wyleczy,
- na pewno przesadzam z tymi krwawieniami, bo to niemożliwe aby krwawić poza okresem,
- ja po prostu mam niski próg bólu i dlatego nie mogę normalnie uprawiać seksu (mam taki próg bólu, że gdy zaatakował mnie wyrostek spokojnie zeszłam do auta i pojechałam do szpitala, bo przecież prawie nic mi nie jest - to akurat moja głupota była)
- widocznie mój narzeczony ma za dużego i dlatego mnie uszkadza,
- to nie po bożemu, aby się ubezpładniać,
- mam to skonsultować z innymi lekarzami, bo na pewno to jest od antykoncepcji, a nie genetycznie.

I akurat dostałam tylko wsparcie od mojej mamy, a ciocia czy przyjaciółka, z którymi dzieliłam się obawami, mnie skrytykowały. Teściowa sama zaczęła najpierw dopytywać "co to za zabieg, że nie możemy przyjechać", a potem wykładać swoje mądrości.

Po tych przebojach przestaję się dzielić takimi sprawami z osobami, które nie są moimi rodzicami i narzeczonym. I zalecam to wszystkim.

rodzina wsparcie

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (147)

#91113

przez ~Noewyrzucaj ·
| Do ulubionych
Mieszkam w małej wsi. Mamy jedną drogę dojazdową od głównej- wojewódzkiej.

Na rozmowach o śmieceniu zeszło kilka zebrań sołeckich, śmieci ubyło, ale nie zniknęły. Ludzie nadal wywalają śmieci gdzie popadnie, jedzie taki dureń, wypije piwo czy energetyka i rzuca na drogę. Mimo, że wiemy, że to albo miejscowy, albo gość miejscowego, albo służby (ale w to nie wierzę), to śmieci są.

Dobrze, że mamy cudowne dzieciaki. Zbierają i sortują te śmieci 2 razy w roku, za co organizujemy im imprezę, ale serio, ludzie, ciężko mieć jakiś worek na śmieci w aucie, jakiś pojemnik, serio ta butelka czy ten kubek aż tak wam przeszkadzają?

śmieci samochód

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (133)

#91148

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Takie pytanie, o ile ktoś zna odpowiedź.

Czy normalne jest, żeby sędzina (tu asesor sądowy), na początku rozprawy rzucała uwagę "pierwszy raz prowadzę taką sprawę, nie znam się na tym", oraz odrzucała wnioski o udowodnienie kłamstw drugiej strony (dosłownie - była prośba o dostęp do dokumentacji księgowej, żeby pokazać, że owa "uczciwa" kłamie n/t dokumentów dołączonych do sprawy)? Twierdziła, że odrzuca też inne dowody (wiadomości np messenger), bo cytuję: "nie lubię takich dowodów"?

Więc sprawę wygrywa złodziejka i oszustka, która już była skazana i odsiadywała wyrok za oszustwa na znanym portalu aukcyjnym, bo poszkodowany nie miał szans zgodnie z powyższymi uwagami udowodnić swoich racji.

sąd asesor

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (119)

#91145

przez ~urszula ·
| Do ulubionych
Będzie narzekania na zachowania rodziców na placu zabaw.
Bynajmniej nie mam zamiaru wtrącać się w to jak kto wychowuje dzieci, chodzi mi o zachowania irytujące dla otoczenia.
Parę miesięcy temu przeprowadziliśmy się, do nowego miejsca zachęcał między inny park z ogrodzonym placem zabaw.
Problemem jest dla mnie nagminne olewanie przez dorosłych zasad, które powinny panować na tym placu zabaw.

1. Zakaz palenia papierosów. O ile większość opiekunów, gdy chce zarajać, wychodzi poza plac zabaw, tak zawsze jest ten odsetek, któremu ciężko ruszyć tyłek za ogrodzenie i wesoło jara jednego papierosa za drugim siedząc na ławce w pobliżu dzieci. Mało tego, potrafią z papierosem w ręce spacerować po placu zabaw, huśtać dziecko, kręcić je na karuzeli.

2. Zakaz śmiecenia. Na placu zabaw jest kilka kubłów na śmieci, niestety, nie wiem czemu są tak rzadko opróżniane, często bywają wypełnione po brzegi. Nie wiem, jak czytelnicy, ale ja mając śmiecia, a widząc, że ewidentnie w koszach nie ma niego miejsca, chowam go do plecaka czy reklamówki i wyrzucam, gdy nadarzy się okazja, albo wywalam w domu. Ale co robi część rodziców? A no rzuca na trawę koło kubłów. Ostatnio widziałam jak matka kazała chłopcu wyrzucić coś do kubła, chłopiec wrócił informując, że w kuble nie ma miejsca, na co matka: to rzuć tam obok na ziemię!

3. Dzieci do lat 7 pod opieką dorosłych. Właśnie, pod opieką, a nie w obecności! Niestety, wielu opiekunów niby jest na miejscu, ale ma kompletnie gdzieś, co robi dziecko - zabiera zabawki innym dzieciom, wyzywa je, biega pod huśtawkami, już dwa razy zwracałam uwagę rodzicom, że ich 3-4 letnie dziecko po prostu sobie wychodzi z placu zabaw, a rodzice: o Jezus Maria! bo od kilkunastu minut nie oderwali wzorku od telefonu

4. Zakaz wprowadzania psów. Ludzie nagminnie przychodzą z psami. Ok, jeśli pies grzecznie sobie leży pod ławką to ok, ale szokiem jest dla mnie, że można na przykład przyjść ze szczeniakiem, który na placu zabaw jest ewidentnie przeboźdzcowany, a w dodatku pozwolić 5-6 latkowi latać z tym psem na smyczy po całym placu zabaw! Dziecko ledwo może psa utrzymać, wprowadza go na sprzęty dla dzieci. Pies chce się bawić, więc próbuje podgryzać dzieci. Rodzice na zwróconą uwagę odpowiadają, że po pierwsze to ugryzienie szczeniaka nie boli, a po drugie to też dziecko, które chce się bawić.

Jeśli ktoś z Was zachowuje się tak na placu zabaw, proszę przestańcie. Wiem, że czasem można trochę odstąpić od tych zasad, ale jednak po coś one są.

plac zabaw

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (130)

#91143

przez ~kapibara81 ·
| Do ulubionych
Dostałam dwuosobową wejściówkę do kina, a ponieważ nie mogłam tego dnia iść, to oddałam zaproszenie koleżance z pracy. Po seansie dostaję od koleżanki telefon, żebym przelała jej blikiem pieniądze na parking, no bo jak stawiam kino to i parking powinnam.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (192)

#91139

przez ~ccmama ·
| Do ulubionych
Trzy lata temu metodą CC urodziłam swoje pierwsze dziecko. CC było nagłe -byłam już po terminie, dziecku zaczęła grozić zamartwica (KTG poniżej 110), a ja nie reagowałam na próby indukcji. Kiedy już po powrocie do domu rozeszła sie wieść, że nie udało mi się urodzić naturalnie, zewsząd płynęły słowa pocieszenia i wsparcia, bo CC to jednak operacja, ciężko się potem zajmować noworodkiem i tak dalej i pomyślałam nawet, że ten hejt z internetu na CC to trochę wyolbrzymiony jest i w rzeczywistości nikt się tak nie zachowuje.

Obecnie, już za chwilę rodzę drugiego szkraba. Naturalną koleją rzeczy grono koleżanek-matek znaczenie urosło przez ten czas. Mam bliższe znajome i dalsze, większość to młode dziewczyny z mojego giga osiedla i dość często na siebie wpadamy. I oczywiście, temat ciąży jest częsty, szczególnie że rozwiązanie już blisko. No i tu właśnie jest ta piekielność. Bo ilość negatywnych opinii na temat mojego drugiego porodu jest po prostu zatrważająca...

Na USG III trym okazało się, że mam cienką bliznę na macicy i ryzyko pęknięcia jest zbyt duże na poród naturalny. Dość mocno to przeżyłam, bo naprawdę druga cesarka mnie nie kreci -źle zaniosłam pierwszą, a teraz z dzieckiem w domu może być jeszcze trudniej - ale ufam trzem lekarzom, którzy wydali taką a nie inną opinię. No i tak od koleżanek usłyszałam już, że:
- powinnam znaleźć innego lekarza - albo mu zapłacić - żeby jednak próbować naturalnie.
- powinnam zgłosić się do jakiejś położonej, która nauczy mnie oddychać tak, że skurcze nie będą zagrożeniem dla macicy.
- powinnam walczyć wszelkimi dostępnymi sposobami, bo przecież planowane CC to najgorsze co może być dla dziecka.
- powinnam się zastanowić, czy aby na pewno dobrze robię, przekładając swoje bezpieczeństwo nad dobro dziecka.
- "skoro już idę na łatwiznę" to może poproszę, by wszyto mi suwak, bo i tak już perspektyw na poród naturalny nie mam, a może zdecyduję się na trzecie dziecko, he he.

Żartów o "wydobycinach" czy mniej lub bardziej subtelnych aluzji, że chyba nie powinnam być matką, skoro moje ciało nie współpracuje, już nie będę przytaczać...

Żeby nie było, trafiło się kilka mam, które mnie wspierają i nawet obiecały pomóc po porodzie czy to mnie czy mojemu mężowi, ale to dosłownie trzy przypadki z kilkunastu...

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (166)

#91140

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego kuzyna umieszczona tu za jego zgodą. 4 lata temu wraz z narzeczoną wynajęli mieszkanie w jednym z większych miast w Polsce. Wielka płyta, 41 mkw, wystrój z lat dwutysięcznych, ale na pierwszy rzut oka mieszkanie wydawało się zadbane. Na starcie czynsz (wraz ze wszystkimi mediami, itp.) 2200 zł, na końcu 3300 zł. I co najważniejsze dla tej historii cały wynajem obsługiwany był przez firmę pośredniczącą. Umowa była tak skonstruowana, że zarówno właściciele mieszkania jak i wynajmujący podpisywali ją z firmą pośredniczącą co powodowało, że żadna ze stron nie miała do siebie bezpośredniego kontaktu.

Początek wynajmu był bezproblemowy. Raz w miesiącu przychodził facet od pośrednika spisywał liczniki i sporządzał protokół z ewentualnych usterek w mieszkaniu. I tutaj należy zaznaczyć, że jeśli chodzi o zgłaszanie jakiś nieprawidłowości to kuzyn miał dwie możliwe opcje: podczas wcześniej wspomnianych wizyt technika oraz telefon techniczny 24/7 w razie nagłych wypadków. No i sielanka trwała aż do pierwszej awarii, która pojawiła się w drugim miesiącu wynajmu.

A była nią zbierająca się woda w lodówce. Co prawda kuzyn trochę zlekceważył problem i zabrał się za ten temat dopiero po 2 miesiącach. Jednak domowe sposoby na odetkanie odpływu nic nie dawały, więc postanowił zgłosić to firmie pośredniczącej. Załatwienie fachowca zajęło im pół roku i okazało się, że pomimo tego, że w dniu odbioru mieszkania lodówka była czysta, to wcześniej musiała być nieźle zawalona. Sam majster, który to ogarniał stwierdził, że dawno takiego syfu w odpływie nie widział.

Dalej pojawił się problem z szafką pod zlewem. Była ona umieszczona osobno w rogu kuchni i nie była do niczego przytwierdzona. Jedyne co ją trzymało to silikon. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, że przy taki ustawieniu silikon co chwilę się rozklejał, a co za tym idzie woda podczas zmywania dostawała się za szafkę. Po trzeciej, własnoręcznej wymianie silikonu kuzyn się wkurzył i zgłosił podczas spisywania liczników, że szafkę należy przykręcić do ściany bo inaczej jest to syzyfowa praca. Technik z firmy pośredniczącej przybył po dwóch tygodniach i jedyne co zrobił to położył nowy silikon. Po protestach kuzyna powiedział, że dostał jedynie zgłoszenie na położenie nowego silikonu, ale zgodził się, że najpierw należy przykręcić szafkę. Jednak nie miał przy sobie odpowiednich narzędzi. Wpisał to oczywiście w notkę po naprawie, ale dało to tyle co nic. Kuzyn przez pół roku przy każdym spisywaniu liczników wspominał o tej szafce, ale żaden technik nigdy się nie pojawił. Raz również zadzwonił na ich infolinię to powiedziano mu, że ma dzwonić na telefon techniczny. Tam jednak mu powiedzieli, że nie jest to usterka alarmowa, więc ma to zgłaszać podczas wizytacji technika. Zgłaszał to miesiąc w miesiąc i raz na pół roku wymieniał ten silikon we własnym zakresie. Do końca wynajmu nie zostało to naprawione.

W międzyczasie przyszła zima i pojawił się kolejny problem. Na wszystkich oknach zaczęła się zbierać woda. Mieszkanie normalnie użytkowane, codziennie wietrzone, temperatura utrzymywana w okolicach 21 stopni. Kuzyn kupił osuszacz powietrza, mimo to wilgotność w mieszkaniu nie spadała poniżej 60% i woda cały czas zbierała się na oknach. Gdy zaczęły się większe wiatry okazało się, że okna bardzo mocno gwiżdżą co jest spowodowane ich nieszczelnością. Ma to oczywiście wpływ na wentylację mieszkania i osadzanie się wody na oknach. Zostało to oczywiście zgłoszone do pośrednika i jak zwykle nie było żadnego odzewu.

Dalej pojawiła się kolejna awaria. W niedzielę w okolicy 22 zatkała im się toaleta. Kuzyn próbował dodzwonić się na telefon techniczny 24/7 i automatyczna sekretarka powiadomiła go, że telefon techniczny 24/7 działa od poniedziałku do piątku w godzinach od 8 do 21 xD Przeczekali do rana i zadzwonili raz jeszcze. Wtedy zostali poinformowani, że ich hydraulik będzie mógł pojawić się dopiero za 4 dni. Zdecydowali się więc sami zadzwonić do fachowca. Ostatecznie okazało się, że nie jest to jakiś mały zator tylko rura biegnąca do pionu jest mocno zapchana podpaskami i chusteczkami higienicznymi. Nie muszę chyba wspominać, że ani mój kuzyn ani jego narzeczona nie spuszczali tego typu rzeczy w kibelku. Był to stary zator, który nie został do końca usunięty i znowu się przytkał. Podczas całego procesu hydraulik musiał użyć elektrycznej spirali i zdemontować toaletę. Niestety podczas jej demontażu okazało się, że śruby mocujące tak się zapiekły, że przy próbie ich odkręcenia muszla pękła. I tutaj spór trwał dość długo, gdyż mój kuzyn chciał aby właściciele ponieśli pełen koszt całej operacji, ale firma pośrednicząca poinformowała, że ci zgadzają się tylko i wyłącznie na pokrycie kosztów kupna i montażu nowego sedesu. W końcu kuzyn uległ, ale to nie koniec tej sprawy. I tu trzeba jeszcze wspomnieć, że za samowolkę w wezwaniu hydraulika kuzyn dostał dość mocny opierdziel od firmy pośredniczącej, gdyż jednym z punktów w umowie było stwierdzenie, że wynajmujący nie ma prawa samemu wykonywać żadnych napraw, remontów, itp. Wszystkimi tego typu rzeczami miała się zajmować firma pośrednicząca i jej podwykonawcy.

W kolejnych miesiącach wrócił temat wilgoci na oknach. Otóż w dużym pokoju przy oknie zaczął wychodzić grzyb. Oczywiście kuzyn znowu to zgłosił i nigdy nie doczekał się reakcji. To był już ten moment gdy przestał zgłaszać miesiąc w miesiąc te same usterki z nadzieją na jakąkolwiek reakcję. Nie miał również zamiaru tego ruszać, by nie narazić się na kolejny opierdziel za samowolkę.

No i na sam koniec pojawił się kolejny problem, po którym kuzyn stwierdził, że czas spierdzielać z tego mieszkania. W bloku pojawiła się informacja, że budynku pojawiły się pluskwy. W tym momencie kuzyn był już na etapie szukania nowego mieszkania, ale okazało się, że i u nich pojawiły się te cholerstwa. Stwierdził, więc, że nie chce przenosić tego robactwa na nowe mieszkanie. Niech najpierw zrobią dezynsekcję i wtedy złożą wypowiedzenie umowy najmu. Załatwienie specjalisty zajęło firmie pośredniczącej pół roku. W tamtym okresie kuzyn wydzwaniał do nich praktycznie dzień w dzień z pytaniem kiedy w końcu załatwią dla nich fachowca. Wymówka była ciągle ta sama... Terminy. A na pytanie czy sami mogą załatwić sobie dezynsektora odpowiadali przecząco. Gdy w końcu udało się załatwić sprawę fachowiec stwierdził, że rama łóżka jest do gruntownego czyszczenia a materac do wywalenia. Poza tym w dwóch szafach należących do kuzyna również były gniazda pluskiew, więc ten postanowił się ich pozbyć. Dodatkowo do kosza poszły też kołdry, poszewki i inne materiałowe rzeczy wykorzystywane w sypialni. Natomiast cała reszta poszła do prania w wysokiej temperaturze, żeby pozbyć się ewentualnych jaj tych robaków. Zaraz po tym kuzyn złożył wypowiedzenie umowy najmu i tutaj zaczynają się prawdziwe jaja.

Na odbiór mieszkania przyszedł jakiś facet, którego nigdy nie widzieli na oczy. Zobaczywszy łóżko i grzyb przy oknie stwierdził, że to podchodzi pod dewastacje mieszkania. Gdy kuzyn zaczął mu tłumaczyć kwestię pluskiew i wilgoci ten stwierdził, że nigdy nic o tym nie słyszał i ma to gdzieś. Potem zrobił zdjęcia każdego zakamarka mieszkania i stwierdził, że dostaną rozliczenie za jakieś trzy tygodnie.

No i rzeczywiście po trzech tygodniach przyszło im rozliczenie według którego (nie wliczając kaucji) muszą zapłacić ponad 8 tysięcy złotych za szkody których podobno dokonali w mieszkaniu podczas 4 lat wynajmu. W tym:

2300 zł za ściany, gdzie widziałem te ściany gdy pomagałem im podczas przeprowadzki i poza tym grzybem, który im zgłaszali były one w prawie idealnym stanie

1400 zł za łóżko, gdzie zniszczenie łóżka wynika tylko i wyłącznie z ich zwłoki w znalezieniu człowieka od dezynsekcji

700 zł za zalaną szafkę pod zlewem, gdzie temat został przez nich całkowicie olany

300 zł za wymianę muszli klozetowej, gdzie niby dogadali się, że kuzyn pokrywa koszt hydraulika a oni kupna i montażu sedesu

I co mnie najbardziej dziwi 3000 zł za parkiet. Gdzie ten parkiet był już w słabym stanie podczas odbioru mieszkania i mają to nawet wypisane w protokole odbioru mieszkania.

A nawet jeśli byłby nówka sztuka to nie jestem w stanie sobie wyobrazić co człowiek by musiał robić aby parkiet o wymiarach maksymalnie 28mkw doprowadzić do takiego stanu aby jego cyklinowanie kosztowało 3000 zł. Tym bardziej, że widziałem ten parkiet przed i po.

Reszta to jakieś pierdoły, z których większością mój kuzyn również się nie zgadza.

Na ten moment sprawa trafiła do sądu. Co ciekawe kuzynowi udało się odnaleźć kontakt do właścicieli tego mieszkania. Raz przyszedł do nich list na starą skrzynkę i po imionach i nazwiskach udało mu się odnaleźć ich na facebook'u. Sytuacja wygląda tak, że do właścicieli nie trafiło ani jedno zgłoszenie usterek, które kuzyn zgłaszał, ale bardzo podoba im się kwota za użytkowanie mieszkania jaką chce wyegzekwować firma pośrednicząca i mają zamiar w sądzie zeznawać w ich obronie. Kuzyn wszystkie usterki zgłaszał technikom podczas wizytacji lub telefonicznie, więc nie ma praktycznie żadnego potwierdzenia swoich słów. Jedyne co mu się może uda ugrać to zeznania kolesia od dezynsekcji, że łóżko rzeczywiście zostało zniszczone przez pluskwy.

Na ten moment kuzyn ma nauczkę życiową, że na wszystko trzeba mieć papier i nikomu nie wolno ufać. Ale czy to naprawdę powinno tak wyglądać, że nawet legalnie działającej firmie non stop trzeba patrzeć na ręce?

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (164)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni