Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#76018

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostatnio głośno w mediach o porodzie pewnej Pani, podzielę się więc opowieścią jak to moja żona rodziła drugie dziecko.


Najpierw opowiem jak wyglądał pierwszy poród.
Skurcze zaczęły się gdzieś w okolicach godziny 17:30. Pojechaliśmy do małego szpitala z dobrą renomą. O 18:10 przybyliśmy, żona miała już pełne rozwarcie. Położne stwierdziły, poród do 30 minut. Wody nie chciały odejść, ale udało się o 22 z hakiem piękna córeczka. Pierwsze słowa żony po porodzie "przecież to w ogóle nie bolało, to ja mogę więcej dzieci rodzić". Położne były świetne, całość porodu oboje dobrze wspominamy.

Tyle tytułem wstępu.

2 lata i 10 dni później trzeba było znowu pojechać na porodówkę. Tym razem wybraliśmy duży szpital w mieście, w którym mieszkamy. Łatwiej będzie wszystko zorganizować logistycznie.
Rozdział 1
Przychodzimy do szpitala, dzień dobry, dzwonek, tak rodzę, proszę tutaj.
Żona weszła do izby przyjęć, drzwi się zamknęły, telefon mi zostawiła i tak o to 2 godziny czekałem sobie. Na pytania czy już rodzi, urodziła czy co otrzymuje odpowiedź "krzywda jej się nie dzieje"
No ok, mogę poczekać, spotkałem w między czasie koleżankę z podstawówki, rodziła trzecie dziecko. Ponoć to standard, jeśli coś się zacznie zawołają mnie.

Rozdział 2
Przyjechała na wózku wybranka mego serca, KTG podłączyli. Wszystko gra i buczy, wody pomału odchodzą. Pojechaliśmy do sali porodowej. Właściwie nic ciekawego się nie działo od godziny 12 do 19 lekkie skurcze. Wody pomału odchodzą, żona nie może chodzić bo KTG. Na oddziale 2 położne, powinny być 3, ale jakieś L4. W sąsiedniej sali ciężki poród wiec co ładnych parę godzin ktoś nas odwiedza. Nuda.

Rozdział 3
Około godziny 19:05 przychodzi nowa warta. Obchód, pytamy czy można odpiąć KTG i pochodzić. Przy pierwszym porodzie ciepły prysznic bardzo pomógł i przyspieszył poród. Skurcze co 5 minut, delikatne.
Żona poszła pod prysznic, stoję pod drzwiami łazienki i słyszę rozmowę położnych.
P1- zablokowałam komputer
P2- miałaś caps locka, wyłącz i wpisz
P1- tylko trzy razy już wpisałam, trzeba do administratora dzwonić

W miedzy czasie słyszę z kabiny krzyki żony, skurcze co 40 sekund. Decydujemy się wracać do pokoju. Przechodzimy przy wyspie położnych. Skurcze co 30 sekund. Musimy trasę robić na 2 raty. Dalej rozmowy o haśle, zebrało ich się tam z 5 + lekarz.

Jesteśmy w pokoju, żona już nie kontaktuje. Idę do położnych, że skurcze non stop. Zaraz się zacznie, niech ktoś przyjdzie. Dostaję odpowiedź, w porządku niedługo ktoś będzie.

Wracam do lubej, skurcze już praktycznie co moment. Luba mówi, kochanie nie podchodź chyba kupę zrobiłam. Patrzę a tam krew, wielka plama. Ponownie wracam i mówię, że żona urodzi w przeciągu kilku minut, niech ktoś będzie. Odpowiedź standardowa, grono siedzi przed komputerem.

Jestem w pokoju i nie wiem co robić, kontaktu z rodzącą żadnego, biała cała, stoi przy fotelu. Wrzask non stop.
Wybiegam z pokoju i z drzwi krzyczę "niech ktoś k..a przyjdzie"
Wpadło zacne pogotowie komputerowe, 4 stało i patrzyło bladych (w tym lekarz). Najstarsza położna podbiegła, sprawdziła. "Jest główka".
Następne 15 sekund wygląda jak w bajkach Disneya. Wszyscy biegają, po ręcznik, po pojemnik na dziecko. Generalnie nic nie było przygotowane. Rzeczy lecą na podłogę, ludzie się potykają w tym wszystkim.
Dziecko wyszło, udało się, zdrowe, ładne i całe.

Rozdział IV
Najstarszej położnej czy to ja i moje słowo na K się nie spodobało czy co innego nie wiem.
Wyszło łożysko, wygląda mniej więcej jak wielka wątróbka. Położna kładzie pół metra ode mnie i zaczyna gderać i sprawdzać czy ok, zerkając na mnie czy tatuś już zemdlał. Nie podziałało, ok to wymyślimy co innego.
Przy pierwszym porodzie żona była zszywana po miejscowym znieczuleniu, nawet tego faktu nie zanotowała.
Teraz położna kilka minut po porodzie z dzieckiem na piersi zaczyna swoje sadystyczne na żywca. Krzyk jakby drugie dziecko miało być, żona do dzisiaj twierdzi, że to zszywanie bardziej bolało od porodu.


Żeby nakreślić jak szybko to się działo, córeczka pojawiła się o 19:39.
Sam nie wiem, jakby mnie nie było, poszedłbym na papierosa czy po prostu siusiu. Dziecko walnęłoby głową w podłogę, nie wiem po jakimś czasie ktoś by przyszedł. Z pokoju rodzącej nie było słychać praktycznie nic na wyspie szefowych. Trzeba było wyjść i otworzyć drzwi.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.


Mam nadzieję, że nie wyszła z tego zbyt długa epopeja.
Obie córeczki zdrowe, wesołe i kochane :)

porodówka

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 379 (427)

#71342

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak zacząłem tracić wiarę w kościół.

Było to trochę temu, lat jakieś 18. Miałem wtedy około 12 lat, lubiłem czytać książki bardziej od chodzenia na imprezy, ekhm, dyskoteki szkolne. Mieszkaliśmy wtedy w bloku, miałem dwóch sąsiadów, ojciec i syn, fajni ludzie, obaj bardzo związani z kościołem.

Pewnego dnia zaproponowali mi udział w przedstawieniu Męki Pańskiej, wystawianej przez przykościelną trupę teatralną do której należeli. Przez kilka miesięcy mieliśmy próby, ja grałem jednego z pięciu żołnierzy. Nawet bardzo mi się to podobało, z przedstawieniem odwiedziliśmy wiele fajnych miejsc.

Aż pewnego dnia, po przybyciu na miejsce do nowego teatru, postanowiłem sobie pójść do sklepu kupić cukierki (wiem, szaleństwo). Kiedy wracałem, zaraz po otwarciu drzwi do budynku teatru... dostałem cios w gębę.
Tak dosłownie, naciskam klamkę, otwieram drzwi, widzę pięść i nagle jestem kilka kroków dalej, a przód mojej kurtki jest czerwony. Przez łzy widzę że aktor grający główną rolę, nasz "Jezus", idzie w moją stronę z mordem w oczach. Na szczęście dorwał po drodze innego chłopaka grającego żołnierza i zaczął go nawalać, ja w tym czasie na miękkich nogach wlokłem się do kibla.

Miałem do przejścia kilka metrów, ale zrobiło się zbiegowisko i dosłownie wszyscy widzieli 12-letnie dziecko, płaczące, zalane krwią i NIKT, dosłownie NIKT z tych umodlonych, kościółkowych, katolickich dewotów nie kiwnął palcem żeby mi pomóc.

Przedstawienie spędziłem w kiblu starając się zatamować krwawienie z nosa, nie wiedząc jednak jak to się robi, trzymałem głowę do tyłu, nałykałem się krwi i rzygałem jak kot. Przez 4 godziny. I nikt się nie zainteresował.

Potem wszystko się wyjaśniło. Okazało się że nasz Jezus dostał cynk od jakiejś dewoty, że pięciu 12-letnich żołnierzy-aktorów (w tym ja) planujemy podnieść jego "nowe" auto (peugeot jakiś), które on dopiero kupił i przenieść je na trawę. Auto waży 1.1 tony, to jakieś 275kg na osobę, bułka z masłem.

Ta wiadomość tak rozsierdziła "Jezusa", że postanowił bronić swego dobytku przed pięcioma niedoszłymi strongmenami i wpadł w tryb seek & destroy. Po dokonanym pogromie, jakieś pół godziny później, ucharakteryzowany na mesjasza, z koroną cierniową na głowie jęczał i "umierał" na krzyżu.

A co mi się właściwie stało? Zawsze miałem mocne kości, więc kiedy walnął mnie w nos, zamiast mi go złamać, skrzywił mi go. Dzień później w szpitalu był on mi nastawiany przez ortopedę, bez znieczulenia (bo opuchlizna) podczas gdy pielęgniarz trzymał mnie za głowę. Mimo wszystko nadal jest krzywy. Muszę tutaj dodać że obdukcji nie było, "Jezus" był przykościółkowy, więc nawet nie zawiadamialiśmy policji.

I tak właśnie dowiedziałem się, że wiara nie robi z ciebie lepszego człowieka. Uświadomienie sobie tego faktu było pierwszym krokiem, potem było już z górki. Aktualnie jestem ateistą.

teatr

Skomentuj (71) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 256 (410)

#70466

przez (PW) ·
| Do ulubionych
21 grudnia zdałam gzamin na prawo jazdy. Zależało mi na szybkim odebraniu plastiku i tego samego dnia pobiegłam do wydziału komunikacji żeby uiścić opłatę za wyrobienie dokumentu. Niby żadna filozofia, prawda? No ale Panie w okienkach to czysta piekielność :)

Podeszłam do informacji, powiedziałam w czym rzecz, dostałam numerek i rozkaz "iść do stanowiska 12 albo 13". Iść to iść, idę.

O dziwo kolejka niewielka, bardzo szybko na kolorowym ekraniku pojawiły się cyferki identyczne jak te, które miętoliłam w ręce. W momencie gdy zrywałam się z krzesła, podbiegł Pan krzycząc "Cześć Zosia!". Zagryzłam zęby i stwierdziłam, że poczekam, nie będę robiła afery, poczekam. Po 20 min straciłam cierpliwość, podeszłam i ze słodkim uśmiechem zapytałam czy jeśli nad pana głową jest numer identyczny jak mój, to mogę załatwić sprawę z którą przyszłam? Pan zgłupiał, pani Zosia również. Wygrałam? Tak tylko myślałam :)

Powiedziałam, że chciałabym zapłacić za dokument prawa jazdy, pani rzuciła mi pusty blankiet do przelewu i usłyszałam "iść do kasy i zapłacić". Pytam czy mam wrócić z potwierdzeniem, kiedy spodziewać się odbioru... nie dokończyłam, bo krzyknęła "iść i zapłacić, nie wracać! Kolejkę blokuje!". Zaraz za mną do okienka doskoczył ten, który był przede mną...

Zapłaciłam. Wróciłam do domu. Od znajomej dowiedziałam się, że jest strona internetowa, na której można sprawdzić czy dokument jest już wyrobiony. Zalogowałam się, a tam informacja o obowiązkowej zapłacie i wymienione sposoby jak w szybki sposób można, to zrobić. Zdziwiłam się, ale stwierdziłam, że skoro już to zrobiłam, to mnie to nie dotyczy. Do samej Wigilii sprawdzałam czy to już, nic się nie zmieniło.

31 grudnia dostałam pismo, że jestem wzywana do zapłaty, a potwierdzenie muszę odnieść z powrotem do okienka 12 lub 13! Na dole numer telefonu do Pani prowadzącej postępowanie. Zadzwoniłam, po drugiej stronie słuchawki bardzo miła kobieta powiedziała mi, że oni nie mają wglądu w księgowość i jedynym potwierdzeniem jest kopia, którą dostałam w kasie. Koniecznością jest wrócenie z tym papierkiem do okienka. Jeśli już zapłaciłam, to bardzo dobrze ale niestety muszę przyjechać jeszcze raz.

Pojechałam... 4 stycznia weszłam wściekła, po numerek... do kolejki... w okienku Pani Zosia. Zapytałam dlaczego poprzednim razem nie powiedziała mi o tej konieczności, z którą musiałam się pofatygować jeszcze raz? Co usłyszałam ? "Mówiłam! Ja na pewno mówiłam, bo ja wszystkim mówię! Nie słucha, to nie wie, a ja mówiłam! Za 7 dni roboczych przyjdzie i odbierze, po co te nerwy?".
Po powrocie do domu zalogowałam się na PKK, status zmienił się na oczekiwanie na dokument.

Złożyłam skargę, a jak :)

Okienka wydział komunikacji Pani w okienku urząd uslugi

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 273 (323)

#76629

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zamieściłam ogłoszenie na olx:

"Sprzedam wózek spacerowy (marka i model).
Wózek w stanie dobrym, widać normalne ślady zużycia.
W zestawie osłonka na nóżki, folia przeciwdeszczowa.
Nie wysyłam za pobraniem."

Najczęściej pojawiające się pytania:
1. Czy w zestawie jest osłonka na nóżki (dosłownie w każdej odpowiedzi).
2.Wyśle mi pani za pobraniem (co druga odpowiedź).
3. W jakim stanie jest wózek?/Czy wózek jest w pełni sprawny?

No i jeszcze pełno:
- wuzek
- nuszki (z kontekstu wynikało, że chodzi o nóżki)
- muj synek
- blod (błąd)
- do wiedzieć, do szło
- jusz (już)
I wiele, wiele innych...

Ja wiem, że nie każdy ma opanowane czytanie ze zrozumieniem, że dysleksja, że nie każdy musi umieć pisać poprawnie, ale czasami musiałam czytać wiadomości po kilka razy, żeby zrozumieć o co chodzi...

Olx

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 325 (337)

#85792

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Portale randkowe to porażka i daję sobie spokój.
Żeby było jasne, nigdy nie napisałem coś w kontekście seksu.

Odpowiadam na ogłoszenia dziewczyn. Nie raczą odpisać. Są takie co dodają - odpiszę jak mnie zaintrygujesz.
Do każdej wiadomości dopisuję: Pozdrawiam, Adrian.

Mam ogłoszenie - Poznam dziewczynę.
Dostaje wiadomości od dziewczyn:
1. Hey
2. Skond jestes
3. Ile lat
4. Ja szatynka
5. Hejka
6. Cze co slychac?
7. Zaciekaw mnie
8. -))
9. Cze Ja

Nawet się nie podpiszą. Człowiek musi się domyślać albo pytać.

Jak to jest, że dziewczyna może tak pisać, a facet musi już się wysilić? A do tego piszą. Odpowiem na intrygujące wiadomości - nudziarze nie pisać, bo Ja jestem wymagającą Kobietą.

Po tych wiadomościach skasowałem swoje ogłoszenie.

Portale randkowe to syf

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 222 (242)

#76190

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Jestem kontrolerem biletów.
Podczas kontroli w autobusie trafiłem na pasażerkę, która bardzo długo grzebała w torebce szukając biletu. Gdy autobus zatrzymywał się na przystanku, zapytała czy mógłbym z nią wysiąść, bo to był akurat jej przystanek.
Wysiedliśmy razem. Kobieta postawiła torbę na ławce i dalej szukała biletu.

Po chwili odezwał się stojący na przystanku ok. 50-letni, podchmielony wąsaty jegomość:
- Za uczciwą robotę byście się wzięli! - krzyknął w moim kierunku.
Lecz kompletnie gościa zignorowałem.
- Zostaw kobietę! Co na święta chcesz zarobić? -kontynuował.
Mimo to nadal go ignorowałem.
Po chwili podszedł do kobiety i powiedział:
- Pani sobie idzie, na przystanku nic nie mogą zrobić.
Kobieta spojrzała na niego krzywo. Po chwili z bocznej kieszonki w torebce wyciągnęła zagubiony bilet, wręczyła mi go, przepraszając jednocześnie za kłopot.

Tak się złożyło, że do następnego autobusu, który zatrzymał się na przystanku, razem ze mną wsiadł wspomniany wcześniej jegomość.
Gdy podczas kontroli podszedłem do niego i poprosiłem o bilet, zaczął krzyczeć:
- Co myślisz, że nie mam? Ch*ja na mnie zarobicie!
Po czym wyciągnął bilet miesięczny.
Przeterminowany o 3 dni.

Zapłacił od razu.

komunikacja_miejska

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 290 (316)

#73535

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ponieważ sporo na Piekielnych historii o dzieciach, ich rodzicach i otoczeniu - poniżej krótki poradnik "Jak postępować z cudzym dzieckiem".

Wszystkie opisywane sytuacje mają naprawdę miały miejsce, pisane z życia mojego 2-letniego syna:

1. Nie całuj cudzych dzieci (sic!). Nigdy.

2. To, że dziecko jest na spacerze z ojcem, nie oznacza, że jego matka je porzuciła, nie leży pijana w domu, ani go nie kocha (a z takimi komentarzami się spotkałem).

3. To, że dziecko jest na spacerze z ojcem, nie oznacza też, że rodzice są rozwiedzeni, a ojciec dostał dziecko na "widzenie".

4. To, że dziecko jest na spacerze z ojcem, nie oznacza, że nie ma właściwej opieki.

5. To, że dziecko ma odrapane kolana i guza na głowie, nie oznacza, że jest bite i zaniedbane. Przypomnij sobie własne dzieciństwo.

6. Zanim dasz coś cudzemu dziecku, zapytaj rodzica, czy możesz. Co prawda wiele dzieci pije słodkie "soczki", i żyje, ale zdarzają się dziwacy, którzy sobie tego nie życzą.

7. Zanim zapytasz rodzica, czy możesz coś dać dziecku, pomyśl. Landrynka dla rocznego dziecka to na pewno jest zły pomysł.

8. Dziecko, w sklepie samoobsługowym. Siedzi w wózku i pożera bułkę, jakby od roku nic w gębie nie miał. Nie oznacza to, że nie stać mnie na inne jedzenie. On naprawdę lubi jeść suche bułki! Nie musisz się nad nim litować i kupować mu czekoladki! Tym bardziej, że punkt 6.

9. Dziecko, w sklepie samoobsługowym. Siedzi w wózku i zagryza bułkę. Nie, nie oznacza to, że zamierzam tę bułkę ukraść. Naprawdę, zawsze mówię przy kasie "i jeszcze bułka". Czasami jesteśmy w tym sklepie 2-3 razy dziennie, obsługa doskonale zna nas i nasze "obyczaje", i nigdy nie miała nic przeciwko.

10. Dziecko w sklepie. Wyje, płacze i krzyczy. Ja naprawdę mógłbym mu kupić tę czekoladkę, jajo-niespodziankę (dwulatek!), soczek, czy co tam sobie ubzdurał - od razu miałbym spokój. Nie robię tego, nie dlatego, że mnie nie stać, ani nie dlatego, że jestem złym rodzicem. Złym rodzicem byłbym właśnie wtedy, gdybym kupował każdą duperelę.

11. Dziecko, na rękach u rodzica. Wbrew pozorom, dizecko jest żywe i ruchliwe, a taka pozycja nie jest najstabilniejsza na świecie. Nie zygaj do niego, nie rób min, nie głaszcz, nie dawaj mu nic (punkt 6), nie potrząsaj za rączkę, nie zagaduj, a już na pewno nie punkt 1. Bo jak się gwałtownie obróci, to może się po prostu wyśliznąć z rąk i upaść.

dziecko plac_zabaw sklep rodzice

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 353 (393)

#76243

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wojna międzypokoleniowa :)

Mój serdeczny kolega się ożenił nieco później niż średnia krajowa. Wraz z ożenkiem zdecydował, że życie pod skrzydłami mamusi należy zakończyć i należy utworzyć samodzielną komórkę społeczną zwaną rodziną. Niestety jego szanowna mamusia nie mogła zrozumieć, że jej ukochany synek, zaledwie trzydziestolatek, chce i może stać się od niej niezależny.

Pomimo znaczącej odległości, nawiedzała go z wizytacją dość często. Zbyt często. Zapewne miłość synowska i przyzwyczajenie powodowały, że niespecjalnie przeciwstawiał się swojej matce. A mamusia powodowała z każdym przyjazdem małe tsunami w jego rodzinie. Z pozoru wszystko wyglądało na pełną zrozumienia troskliwość i chęć niesienia pomocy. Tyle że niesienie tej pomocy objawiało się chęcią dalszego sterowania synkiem i podporządkowania sobie synowej.
Znacie to?

A to okazywało się, że synowa nie potrafi gotować, nie wie jak należy sprzątać, a jak pojawił się wnuk, to i nie potrafi o niego zadbać. Wszystko oczywiście w rękawiczkach, małe złośliwości pod płaszczykiem dobrych rad, prezenty w formie proszku do prania czy nawet papieru toaletowego (bo synowa źle kupuje). Wszystko na tyle umiejętnie, że synowa nie mogła wskazać nic złego, ale czuła się mało komfortowo w tej sytuacji.

Nadszedł czas świąt i synowa przeszła do kontrofensywy.
Zostali zaproszeni do domu szanownej mamusi kilka dni przed świętami.
Wojna została wypowiedziana następnego dnia rano. Babcia, z wielką troską w głosie, stwierdziła, że wnuczek jakiś taki słabowity, pewnie mało spacerów ma, bo matka cały czas poświęca na pracę i przez to zaniedbuje jej i swojego synka.

Po powrocie ze spaceru zastała synową rozwieszającą świeżo uprane firany!
- ja wiem, że przed świętami mamusia była zajęta, ale one były tak zakurzone i szare...
- mamusia pójdzie do okulisty, wiadomo, że na starość (cios bezpośredni) wzrok się psuje, a widziałam, że w cieście skorupki się zaplątały...
- niech mamusia poda przyprawy na stół, bo wczoraj obiad był zbyt mdły...
- to ja odkurzę mieszkanie, bo widzę, że mamie trudno już sięgnąć wszędzie, a wnuczek wrażliwy na kurz, więc trzeba choć raz na tydzień sprzątnąć...

Tego typu pomoc i odzywki trwały dwa dni. Panowie wycofali się na bezpieczne pozycje, a atmosfera w domu gęstniała tak, że smog krakowski się chowa.
Ciosem kończącym (według kolegi) była uwaga synowej:
- mamusia pozwoli, znam się trochę na przeróbkach krawieckich, to trochę poluźnię tę sukienkę, bo widać, że nieco przyciasna się zrobiła...

Od roku wizytacje zmieniły się w wizyty, choć panowie twierdzą, że spotkanie ich pań bardziej przypomina spotkanie dwóch tygrysów przyglądających się który pierwszy okaże słabość.

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 526 (540)

#71975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Biedronka. Ruch umiarkowany. Po szybkim uzupełnieniu zapasów spożywczych udałam się do kasy. Za mną stanęła w kolejce kobieta z nastoletnią córką. Za chwilę usłyszałam ich dialog:

- Ty, zobacz co ta baba robi - mówi matka wskazując głową stoisko z cukierkami.

Z ciekawości sama zerknęłam w tamtym kierunku.
I co ujrzałam?
Stoi osobnik płci żeńskiej, przebiera w cukierkach na wagę, po czym rozpakowuje jeden, nadgryza, zawija papierek i wrzuca z powrotem do kartonu.
Zagotowało się we mnie. Odwracam się i mówię do kobiet stojących za mną:

- Obrzydliwość....
- Wie pani co.... trzeba chyba kupować tylko cukierki zapakowane. Ona tak już kilka sztuk przetestowała - rzekła starsza.
- O nie... trzeba takim osobnikom zwracać dosadnie uwagę - odparłam i tylko czekałam na odpowiednią okazję, wbijając wzrokiem w ziemię tę chodzącą obrzydliwość.
Ku mojej uciesze babsztyl ustawił się w kolejce za nami. Towarzyszyła jej inna kobieta.
Nie czekałam zbyt długo, odchyliłam się i zwróciłam do piekielnej:

- Teraz powinna pani kupić wszystkie te cukierki.

Kobieta nieznacznie się zmieszała, ale po chwili odzyskała rezon i mówi:

- Przecież nic takiego nie zrobiłam, ułamałam tylko i odłożyłam....
- Nie ułamała pani "tylko", a nadgryzła - wtrąciła się moja sojuszniczka z kolejki. - Tak się nie robi!
- O rany! Mogę zaraz iść po tego cukierka (ciekawe jak go zamierzała znaleźć w tej stercie), jeden cukierek i wielkie halo!

W tym momencie znowu pobiegła do tego stoiska, coś pogrzebała i wróciła, ja natomiast wymieniałam uwagi z panią stojącą za mną.
Niestety nie spodobało się to babsztylowi oraz towarzyszce, bo przechodząc w tryb ataku zwróciły się do mnie:

- A czego się wtrąca? Nie jej sprawa...

Ha! Dla mnie to była woda na młyn! :-)

- Jestem takim samym konsumentem jak pani i nie zamierzam jeść obślinionych, napoczętych przez innych ludzi cukierków. I mnie gdyby ktoś przyłapał w takiej sytuacji i zwrócił uwagę, byłoby wstyd. A pani jeszcze dyskutuje. Nie jestem jedyną osobą, która widziała całe zdarzenie. Gdyby tu była ochrona, wyrzucono by panią na zbity pysk!

Cały czas potakiwała mi moja sojuszniczka dorzucając swoje uwagi.
Kasjerka natomiast zapytała, która kobieta robi takie numery z cukierkami i tylko skinęła głową, gdy wskazałam.
Babsztyl uspokoił się trochę, ale coś mruczał pod nosem.
Niestety nie wiem jak się incydent zakończył, gdyż już zapłaciłam, zapakowałam swoje produkty, pożegnałam uprzejmie z sąsiadkami z kolejki i wyszłam ze sklepu.
Trzęsie mnie do teraz!
Proszę Was, czytelnicy/konsumenci... zwracajcie uwagę w takich sytuacjach, nie siedźcie cicho! Bo tylko tak można niektórych ludzi wychować.

sklepy

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 293 (313)

#9800

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Akcja działa się w mym "starym mieszkaniu".
Pewnego dnia z sufitu w kuchni zaczęła mi się lać woda, na początku słabo później niemal ciurkiem. Oczywiście poleciałam do sąsiadki z góry, pukam stukam, nic. Po 10 minutach dzwonienia do drzwi postanowiłam zadzwonić na policję. Przyjechali, tez popukali, a mi już nieźle "pada" w kuchni. Postanowili wyważyć drzwi bo nie daj boże kobieta zasłabła a np. wanny nie zakręciła i już wylewa(akcja się działa w starej kamienicy i wiele osób miała prysznice lub nawet wanny w kuchni).Pani która mieszkała na przeciwko z awantura wybiegła ZAKAZUJĄC wyważenia... W tym momencie sąsiadka pojawiła się na schodach z zakupami zdziwiona że tu "taka afera". Wyjaśniam jej co i jak, mówię że kuchnie mi zalewa a ona na to z uśmiechem:
- A bo mi pralka coś przecieka, ale myślałam że samo przejdzie i wyszłam na zakupy.

W sumie nie mam się co dziwić po kobiecie która wyrzucała mi zakrwawione gacie na parapet a zepsute jedzenie wywalała energicznie przez okna. (Awantury i zgłoszenia na policji NIC nie dawały).

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 644 (744)