Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Top historii



#5565

przez ~JJ ·
| Do ulubionych
Mały sklepik osiedlowy koło mojego domu.
Robiąc zakupy z rana czekałem w kolejce, przede mną lekko nieświeży menelik prosi przy ladzie:
- Koniak i owoce egzotyczne.
Mnie opadła szczęka, patrzę a sprzedawczyni bez chwili wahania podaje proste wino i ogórki...
Mało co się nie udławiłem gumą.

osiedlowy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2278 (2510)

#4898

przez ~kiermar ·
| Do ulubionych
Pracuje na kasie w jednym z marketów. Podchodzi para.
Kasuję zakupy i pytam:
- Coś jeszcze?
On:
- Tak. I paczkę prezerwatyw.
Na to ona:
- Nie licz na to. - I odchodzi od kasy.
Pytam się go:
- To mają być te prezerwatywy?
- Tak. I jakieś mocne wino.

;;;;

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2307 (2485)

#5029

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Osiedlowy sklepik samoobsługowy:
Stoję przy kasie, obok mnie bardzo młodo wyglądająca kobieta ze zgrzewką piwa w koszyku. Kasjerka pyta o dowód, kobieta szuka w torebce i nie może znaleźć, kasjerka pomrukuje coś o pijanych gówniarzach. W tej chwili wchodzi do sklepu dziewczynka, na oko 10-12 lat, z plecakiem i od drzwi woła do kasjerki:
Dziewczynka: - Mamo, mamo, daj mi jakąś drożdżówkę.
Kasjerka: - Idź sobie jakąś wybierz kochanie i przyjdź.
Dziewczynka dopiero teraz zauważa stojącą przy kasie i grzebiącą w torebce kobietę i mówi do niej:
Dziewczynka: - Dzień dobry proszę pani! Sprawdziła już pani nasze klasówki?

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2296 (2478)

#54476

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka dni temu zadzwonił do mnie dawno niewidziany kolega, co przypomniało mi historię z jego udziałem.

Poprosił mnie kiedyś o pomoc w przeprowadzce. Kilka mebli trzeba znieść do samochodu, przewieźć przez miasto i wnieść do nowego mieszkania. Robota na 2-3 godziny. Kolega dysponuje dostawczakiem, więc za jednym kursem zmieści się wszystko. Umówiliśmy się na sobotę.

Nosimy sobie te meble, nosimy i pytam go, czy wobec faktu, że już jesteśmy "w temacie", moglibyśmy podjechać do mnie i zabrać fotel, który chcę zawieźć do rodziców. Zboczymy z kursu raptem z 5 km, zajmie to 15 minut. Kolega mówi, że jasne, nie ma sprawy. Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy. Po załadowaniu jego mebli pojechaliśmy do mnie, wziąłem fotel, podwieźliśmy go do rodziców, potem pojechaliśmy do niego, wyładowaliśmy graty. Poustawialiśmy wszystko ładnie, usiedliśmy z piwkiem w dłoniach i tak sobie gadamy o wszystkim i niczym. Po pewnym czasie zaczynam się zbierać do domu i wtedy kolega mówi:

(K)olega: - No to wiesz... Jeszcze tylko musimy się rozliczyć...
(J)a: - Nie no, przestań, koleżeńska przysługa, nie ma o czym mówić.
K: - Ale... no wiesz, ja wachę dodatkową spaliłem...
J: - ???
K: - No jak po ten fotel pojechaliśmy.
J: - Czy ja dobrze rozumiem, że chcesz ode mnie pieniądze za podwiezienie mojego fotela???
K: - No. Auto na wodę nie jeździ.

Przyznam, że na chwilę mnie zamurowało. Ja mu przez 3 godziny pomagam za friko, tacham meble po schodach, a on mi tak? Po chwili ochłonąłem i mówię:

J: - W takim razie wisisz mi 51 zł.
K: - Ja tobie?! Skąd to wytrzasnąłeś?!
J: - Godzina mojej pracy po baaaardzo koleżeńskiej stawce to 20 zł. Razy 3 godziny to 60 zł. Minus 6 zł za paliwo, bo założyłem, że na akcję z fotelem spaliłeś może ok litra paliwa. I minus 3 zł za piwo, którym mnie poczęstowałeś.

Byłem pewny, że zrobi mu się głupio i jakoś postara się wybrnąć z sytuacji. Po chwili milczenia usłyszałem tylko:

K: - No wiesz co, od kumpla kasę brać?

Aha, ten telefon kilka dni temu... Kolega pytał, czy nie pomógłbym mu w remoncie. Odpowiedziałem, że go na mnie nie stać.

koleżeńska pomoc

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2423 (2469)

#28154

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O bezmózgach.

Wiosna zaszumiała.
Będąc w odwiedzinach u przyjaciół w podwarszawskiej miejscowości, wśród pięknych lasów, korzystając z tego, że domownicy zalegli po sutym obiedzie, postanowiłam poszwendać się po lesie z aparatem i poszukać ciekawych ujęć.

W pewnym momencie przez leśną drogę, po której szłam, przefrunął piękny ptak. Postanowiłam pójść za nim i pstryknąć kilka fajnych fotek (a aparat mam niezły lustrzanka z teleobiektywem).
Zaczaiłam się na niego za chaszczami, gdy usłyszałam warkot silnika. Postanowiłam się nie ruszać (może ptak wróci).

Podjechał samochód, stary pordzewiały Opel combi. W środku siedziało dwóch barczystych mężczyzn.
Jakież było moje zdziwienie, gdy samochód zatrzymał się, panowie wyszli i powoli, paląc papierosy (las!), wyrzucili sześć worków plastikowych ze śmieciami.
Siedziałam za krzaczorami cichutko jak myszka i tylko słychać było cichy dźwięk spustu migawki.
Natrzaskałam kilkanaście zdjęć z panami - jako modelami, z ich wspaniałym bolidem i ze skarbami, które pozostawili.

Po powrocie pełną dokumentację fotograficzną, wraz z opisem sytuacji przekazałam na policję.
Ponieważ mam ograniczone zaufanie do tego typu instytucji, kopie tego zawiadomienia, wraz z fotografiami, wysłałam również do Dyrekcji Lasów Państwowych, oraz do Prokuratury właściwej dla miejsca zdarzenia.

Uprzejmie informuję, że jestem i zawsze będę, bez względu na ilość minusów jakie otrzymam (wybrać właściwe):
- kapusiem
- donosicielem
- konfidentem
- kablem
- i co tam jeszcze ktoś wymyśli.
Nienawidzę i gardzę kanaliami, którzy bezmyślnie niszczą to co kocham.

Las w podwarszawskiej miejscowości kierunek na Lublin

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2295 (2461)

#29156

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Spotkałam się kilka dni temu z kumplem, z którym kiedyś pracowałam w stadninie. Zadumaliśmy się nad wyjątkowo paskudną historią – kumpel zaczął temat mówiąc, że prześladuje go to od kilku lat. Mnie też. Do końca życia chyba będzie, bo moja skala na ludzką podłość i głupotę (mieszanka gorsza od napalmu i wiatru) się kończy...

Stadnina była na bardzo wysokim poziomie, sportowa, trenująca głownie konie, nie ludzi. Kumpel trenował skoczki, ja ujeżdżeniowce. Nasz Szef, cudownie sympatyczny Holender (stadnina w północnych Niemczech), oprócz rasowych koni do treningu, przywodził też czasem znajdy. Był wśród nich osiołek (ocalony przed sprzedaniem na salami, po tym jak znudził się dziewczynce, dla której w niewiadomym celu został kupiony), emerytowane konie i kontuzjowane dożywotnio skoczki.

Żyły sobie u nas o łaskawym chlebie, spędzając czas na skubaniu trawy i grzaniu się w słońcu, każdy z nas dokładał po godzinach łapkę do opieki nad nimi. Mój Szefu (wybaczcie wielką literę, ale ja o nim nawet dzisiaj myślę wielką literą, gość był z tych jeden na milion) był świetnym człowiekiem, traktował je na równi z końmi, które trenował, a które to sprzedawał za wystarczająco dużo, żeby móc utrzymać też ferajnę znajdek. O jednym znajdku właśnie będzie.

Fluke [tak go nazwaliśmy, bo rodowodowe imię miał brzydkie i długaśne] – czyli „fart” – trafił do nas z dwoma złamanymi podczas źle prowadzonego treningu nogami, ledwo zaleczonymi, ledwo stał. Obraz nędzy i rozpaczy, bo 4letni koń holsztyński, w pełni sił i chęci do życia przez ludzki, durny błąd, stał się niepotrzebnym właścicielom ciężarem. Ale Szefu nie dał go sprzedać na włoskie kiełbasy - kupił, przywiózł, zapłacił dużo ojro kilku weterynarzom, w końcu, kiedy koń doszedł do siebie i lekarze orzekli, że może spacerować bez bólu i cieszyć się słonkiem, dołączył do majdanu na wybiegu. Wtedy zaczęły nam pękać serducha – codziennie, kiedy trenowaliśmy konie, Fluke podchodził do płotu, patrzył za ujeżdżanymi zwierzakami, rżał sobie cicho, nie chciał wracać potem do boksu. Nudził się i tęsknił za pracą, zdarzają się takie konie.

Po konsultacji w wetami, zaczęliśmy go wieczorami rozchadzać – powolutku, delikatnie, na lonży, bez siodła, ot, żeby miał kontakt z człowiekiem, żeby nam nie wyliniał z nudów i smutku. O dziwo, po kilku miesiącach był w naprawdę niezłej formie i można było spróbować na niego wsiąść. Zaczęłam na nim jeździć na wieczorno-nocne tuptania po lesie i koń, przywieziony do nas ledwie żywy, odżył w sposób wręcz magiczny. Ale wiadomo było, że ten leniwy stęp to wszystko, co będzie mógł robić do końca życia. Nie narzekał, wręcz nie mógł się tych spacerków doczekać. Miodzio jak do tej pory, a mój Szefu powinien raczej trafić na Anielskich. Ale...

Pewnego dnia Fluke został przyuważony przez jednego z naszych stałych, zaufanych klientów. Koń był, po dojściu do zdrowia, cudownie piękny – holsztyny to bardzo ładna rasa. Klient wyraził podziw i poznał jego historię. Po jakimś czasie zaproponował, że mógłby go wziąć do siebie. Szefu się wahał, ale widział, że w pełni sezonu roboty mieliśmy po łokcie, ja pracowałam po nockach, ledwie widziałam na oczy, kumpel jeździł z zawodów na zawody, a nikomu mniej wykwalifikowanemu nie można się było naszą znajdą zajmować, bo wymagał wyjątkowej uwagi.

Pojechał do klienta, oblukał stajnię, widać go przekonała, bo Fluke pożegnał się z nami i pojechał do nowego domu. Sprzedawane było ponad 70% koni, z którymi pracowaliśmy, więc powinniśmy być otrzaskani, ale to było ciężkie pożegnanie, bo sami osobiście przywróciliśmy zwierzaka do życia. Ale w wierze, że jego dobro jest ważniejsze od naszych sentymentów, pożegnaliśmy sierścia, który odtąd miał mieć tylko dwóch towarzyszy [dla kontuzjowanych koni to zawsze lepsze niż stadninowy tłok], syna właściciela [lat 26], który by tylko nimi się zajmował, zamiast nas zarobionych i ledwie żywych, świetne warunki, wielkie pastwisko...

Dwa razy byłam u Fluke’a – to była część umowy adopcyjnej, którą podpisali jego nowi właściciele. Dwa razy był Szefu osobiście. Wszystko było ok, naprawdę ok. Raz jeden stwierdziłam, że ten cały syn właściciela jest jakiś dziwny, ale nic konkretnego to nie było. Koń zadbany, stajnia piękna i czysta, karma przednia, no pełnia szczęścia. Jakieś pół roku po adopcji nie mogłam się dodzwonić do właścicieli. Szefa nie było przez następny miesiąc, więc zastępując go, miałam urwanie głowy. Jeszcze dwa razy próbowałam się z nimi skontaktować, ale więcej nie dałam rady. Do dzisiaj żałuję, że nie cisnęłam wtedy.

W końcu trzy miesiące po ostatniej wizycie i całkowitym braku kontaktu, wybrała się cała ekipa, znaczy ja i kumpel pod dowództwem Szefa. Właściciela nie było, jak się dowiedzieliśmy od dziewczyny, która nam otworzyła, od ponad czerech miesięcy. Włączył nam się tryb awaryjny. Łamiąc prawo i zasady dobrego wychowania, władowałam się samoobsługowo do stajni, zostawiając panom czekanie i rozmowę z synkiem właścicieli.

Puls mi skoczył pod sufit, jak zobaczyłam co się w malutkiej, pięknej nie tak dawno stajni działo – syf, smród wręcz materialny bytem, brud, malaria, no istna masakra. Dwa pozostałe konie miały zapadnięte boki, zaropiałe chrapy i oczy, były wręcz oblepione brudem. Ale zmroziło mnie, kiedy trzeci boks zobaczyłam pusty. Podbiegłam i zajrzałam do środka. Fluke tam leżał, a przynajmniej to, co z niego zostało. Miał otwarte złamanie kontuzjowanej nogi, wyglądał jak koński szkielet obciągnięty starym pergaminem. I był bardzo stanowczo nieżywy. Muchy i mnóstwo innego robactwa były po prostu wszędzie. Do końca życia nie zapomnę tego widoku, czasami mi się śni.

Nie pamiętam, co dokładnie było dalej, bo ponoć wyleciałam ze stajni i rzuciłam się z łapami na synka właścicieli, z którym szef rozmawiał. Wiem, że rozwaliłam mu z pięści łuk brwiowy, co spowodowało sporo paniki, bo cholerstwo krwawi jak diabli. Ale pamiętam też, że kiedy policja, która dość szybko została wezwana, się zjawiła, to nikt specjalnie się mnie o to nie czepiał. A już na pewno nie ci, którzy weszli do stajni. Ponieważ poszkodowany nie próbował nic z tym robić na drodze prawnej, nie oberwało mi się za napaść. Niestety jemu, za to, co zobaczyłam w stajni, też nie. Bo brak dowodów, bo zwierzak mógł być chory, bo to, bo tamto... Zabrano mu dwa pozostałe konie, klaczka, która była źrebna i straciła ciążę, bo została prawie zagłodzona, padła tydzień później. Trzeci koń doszedł do zdrowia pod opieką nowej adopcyjnej rodziny. Wracaliśmy bez jednego słowa, mimo że mieliśmy ponad 3h jazdy. Ja potem pół nocy ryczałam kuzynowi, który był pierwszą bliską mi osobą, jaka się nawinęła, w rękaw. Nie mógł uwierzyć, w to, co mówiłam. Też bym nie mogła.

Jakiś czas późnej zjawił się człowiek, który wziął Fluke’a. Szefu zamknął się z nim w biurze na kilka godzin. Potem facet przyszedł do nas, najwidoczniej przepraszać, ale ledwie mógł z siebie głos wydobyć. Odjechał, a my dowiedzieliśmy się w końcu, co się stało. Synek, porwany myślą, że na u siebie rodowodowego konia do skoków, ze świetnymi korzeniami, olał wszystko, co dotyczyło utrzymania zwierzaka w dobrym zdrowiu. Po wyjeździe [służbowym] ojca, zaczął trenować na koniu skoki. Jak pisałam, Fluke był bardzo chętny do pracy, więc skakał. Całe trzy razy. Kość w przedniej nodze połamała się jak zapałka, kiedy trzeci raz na niej wylądował. Ponoć koń został za pomocą razów batem zmotywowany do wstania i dokuśtykania do boksu. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo widziałam, co potrafi zrobić spanikowane i ogłuszone bólem zwierzę w pierwszym szoku po urazie. Ale do Fluke’a, naszej uratowanej, wychuchanej znajdki, nikt nie zawołał weta. Nikt nawet nie przyszedł. Leżał w boksie, cierpiąc niesamowicie, aż umarł. I potem też leżał. Do stajni nikt nie wchodził, mimo, że były tam jeszcze dwa konie. Aż do momentu, kiedy ja tam wparowałam, o wiele, wiele za późno...

Nie dowiedzieliśmy się, jak ojciec wyciągnął ze śmiecia, który to zrobił, całą historię. Szef planował wnieść sam sprawę do sądu na podstawie umowy adopcyjnej, ale nie zdążył, miał spotkanie z pijanym polskim kierowcą jadącym pod prąd przez autostradę. Pijanemu nic się nie stało. Szefa zbierali z kilkuset metrów. Nie podaję narodowości złośliwie, po prostu Polacy wyjątkowo często siadają za kółkiem po alkoholu.

I tak wróciło to do mnie, z całą mocą, kiedy spotkałam się właśnie z tym kumplem, który razem ze mną zajmował się znajdem i pojechał wtedy dowiedzieć się, co się z nim stało. Mam wrażenie, że od tego czasu jeszcze mocniej nie lubię ludzi jako ogółu. To chyba najpiekielniejsza rzecz, jaką tu napiszę. Staram się o tym zwykle nie pamiętać, ale wraca.

stadnina

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2355 (2447)

#6122

przez ~Cazza ·
| Do ulubionych
Zwykły dzień w elektromarkecie. Wchodzi Pani z synem już zdecydowanie pełnoletnim i coś tam wybierają. Z racji tego, że byłem blisko kasy, kolega poprosił o skasowanie, a sam udał się po towar z magazynu (jakaś mini wieża z usb bodajże). Nabijam towar i widzę, że matka wyraźnie w celu towarzyszenia przy zakupie (sprawiała wrażenie, że jest tu za karę) przyszła, więc pytam chłopaka/mężczyznę czy płatność gotówką czy kartą. Stwierdza, że kartą, więc daje mi ją, ja przeciągam przez terminal i "brak środków na koncie". Syn prosi matkę o gotówkę na co ona:
[M]- wiecznie ode mnie coś chcesz! Jak nie pieniądze, to samochód, obiad, pranie itd! Nic sam nie zarobisz tylko pożyczasz na wieczne oddanie!
Syn skwitował to zwracając się do mnie:
[S]- Pan jej nie wierzy...jedyną pomoc, jaką mi w życiu okazała to parcie podczas porodu, choć myślę, że to bardziej, żeby się mnie po prostu pozbyć robiła...

xxx

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2158 (2434)

#5996

przez Konto usunięte ·
| Do ulubionych
Pracuje na ochronie, tamtego dnia akurat stałem na sklepie typu RTV&AGD o dość sporej powierzchni... sam. Sklep znajdował się na pierwszym piętrze dużego centrum handlowego. W pewnej chwili do sklepu wjechał mężczyzna na wózku inwalidzkim i zaczął jeździć wokół "małej elektroniki". Patrzyłem na niego co jakiś czas, ale jednak nie mogłem stać mu stale nad głową.

Jakiś czas potem poinformowano mnie, że winda nawaliła i zatrzymuje się około 30 cm za wysoko, przez co tworzył się swoisty stopień. Wiedząc o tym, gdy mężczyzna wyjeżdżał ze sklepu, poszedłem za nim by mu pomóc. Gdy dojechała winda, stałem za nim.
- Pomogę panu. - powiedziałem i przechyliłem wózek do tyłu, by unieść przednie koła.
- Kurrrr****! - usłyszałem w odpowiedzi od inwalidy i po chwili zrozumiałem skąd ta elokwencja. Z kieszeni ukrytej pod siedzeniem wózka zaczęły wysypywać się mp3, telefony i gry komputerowe. Byłem "trochę" zaskoczony, ale że w tej pracy liczy się refleks zareagowałem tak, jak wydawało mi się stosownie do danej chwili.
- Co teraz? - zapytałem ostro.
- No jak to co? - odpowiedział tylko trochę zrezygnowany - Do ciemnicy (pokój na zapleczu w którym przetrzymuje się złodzieja do przyjazdu policji) i dzwonisz po psy, nie?
Po czym... wstał, złożył wózek, pozbierał grzecznie rzeczy, podał mi je i potulnie poszedł na zaplecze.

Ochrona

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2123 (2373)

#14194

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracałam z wakacji znad morza z moim ówczesnym chłopakiem. Ciągle staliśmy w korku, jakieś przebudowy drogi były i ciągłe stanie, stanie, stanie. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie chciałam sobie kupić redbulla bo byłam już zmęczona, jakąś gazetę do poczytania, coś słodkiego i takie tam. Weszłam do sklepu, pochodziłam sobie po nim, wybrałam co chciałam i podeszłam do kasy żeby zapłacić.

Trochę mi się nazbierało tych zakupów, a nie chciałam brać reklamówki więc zgarnęłam wszystko na ręce, coś włożyłam pod jedną pachę, coś pod drugą, pożegnałam się z dziwnie wyglądającym (S)sprzedawcą i wracam do samochodu. Kiedy już wsiadałam do niego mój (Ch)chłopak zapytał (J)mnie:

(Ch): A co ty kupiłaś?
(Ja): No redbulla, batonika..
(Ch): Ale chodzi mi o to co masz pod pachą.
(Ja): Gazetę.
(Ch): Nie, pod drugą.

W tym momencie zerkam i widzę, że pod pachą taszczę bezprzewodowy terminal do kart.
Po prostu zgarnęłam wszystko co było na ladzie :) Stąd też ten dziwny wyraz twarzy sprzedawcy.
Wracam do sklepu, podchodzę z tym terminalem do kasy i mówię:
(J): Bardzo pana przepraszam, wzięłam przez przypadek.
(S): Ale ja widziałem jak pani mi zabiera ten terminal i z nim wychodzi!
(J): To dlaczego pan mi nic nie powiedział?
(S): Bo mnie zatkało...

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2281 (2351)

#41651

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zgodnie z obietnicą, opowieści zza nastawnika ciąg dalszy.

Kilka historii przejazdowych:

I.
Policja nie ma odpowiednich protokołów w razie "W". Kiedy dochodzi do wypadku na przejeździe kolejowym wszystko jest wpisywane w zwykłe protokoły "drogowe" gdzie udział biorą dwa pojazdy drogowe. Biorą się z tego ładne kwiatki.

Policjant: Jaki jest numer rejestracyjny pojazdu?
JA: ET 22 1234 .
P: Dobrze. Muszę wpisać w protokół pojemność silnika.
Ja: Ale tu są silniki elektryczne.
P: To może pomińmy tę rubrykę. To jaka jest moc silnika?
J: Jednego czy wszystkich?
P: Eee? Ogólnie.
J: 3 000 kW.
P: Eee? Dobra, nieważne. Jaka tu jest skrzynia biegów?
J: Przekładnia elektryczna. Skrzyni jako takiej brak.
P: EEE? Nie, ja się poddaję. Tu nic nie pasuje.

II.
Środek dnia, widoczność piękna. Na przejeździe obowiązek zwolnienia dla pociągu do 20km/h, więc zwalniam. Gdzieś tam z prawej widzę podjeżdżający samochód. Zbliżam się już do przejazdu, prędkość 18km/h, patrzę a tu kobitka civic'em pakuje mi się pod zgarniacz. Trudno się mówi, sygnał, hamowanie nagłe i czekamy aż 2 400 ton się zatrzyma...

kilkanaście sekund i kilkadziesiąt metrów dalej...

Schodzę z lokomotywy zobaczyć czy babsko żyje. Nie zdążyłem zejść z drabinki gdy dolatuje mnie jej piękny skrzek:
- Ja na policję zadzwonię. Ty powinieneś siedzieć, a nie na ludzi polować. Byłam z prawej strony!
- Policję już wezwałem (taki obowiązek). Niech mi pani powie czy wszystko w porządku? Jechała pani sama?
A ta dalej swoje. Olałem ją i idę sprawdzić samochód. Daleko nie miałem, cały czas trzymał się zgarniacza. Na szczęście jechała sama, natomiast po tym jak się darła i latała w koło, wywnioskowałem, że jednak jest cała.
Przyjechała policja, komisja się zebrała. Pora wysłuchać uczestników. Pani opowiada pierwsza:

- Jechałam sobie do domu, dojeżdżam do przejazdu. Pociąg miał mnie z prawej i do tego zwolnił, więc jadę. A ten w tym momencie zaczął trąbić, no ale przecież miałam pierwszeństwo to jadę. A on jak przyspieszył i łup we mnie. To psychopata jakiś! Zabierzcie go! Pewnie pijany jest!
Już nawet nie musiałem opowiadać swojej wersji ;p

Nie żebym miał coś do kobiet na stanowiskach albo za kółkiem, ale mam po prostu do takich agentek szczęście.

kolej wszelkiej maści

Skomentuj (72) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2305 (2351)