Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Devotchka

Zamieszcza historie od: 9 lutego 2012 - 19:14
Ostatnio: 7 sierpnia 2023 - 15:05
O sobie:

"Haha, rzeczywiście z Ciebie dewotka"- jako najbardziej nieoryginalny diss odnoszący się do mojego nicku.

Słówko "Devotchka" wzięłam z książki "Mechaniczna Pomarańcza". W angielskiej wersji językowej bohaterzy wypowiadają się z rosyjskimi naleciałościami. "Devotchka" (dévočka) oznacza po prostu "dziewczyna".

  • Historii na głównej: 8 z 8
  • Punktów za historie: 2490
  • Komentarzy: 1035
  • Punktów za komentarze: 6753
 

#83269

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na Piekielnych widziałam kilka historii na temat prób podjęcia się adopcji psa ze schroniska. Mówiąc krótko, były one mało zachęcające dla tych, którzy obecnie szukają zwierzaka. Ponieważ ostatnio zabraliśmy kolejnego (po śmierci ostatniego) pieska z tego typu przybytku, miałam okazję rozmawiać z dużą ilością wolontariuszy. Dzięki temu poznałam wiele piekielności ze strony adoptujących i trochę lepiej zrozumiałam procedury schronisk. Wierzcie mi, że ludzie potrafią być okrutni, jednocześnie zupełnie nie mając niczego złego na celu.

Dla ułatwienia zrozumienia historii napiszę, jak wygląda taka procedura w większości schronisk.

Najpierw wypisuje się ankietę przedadopcyjną, mającą na celu zrozumienie warunków mieszkalnych rodziny, wyłapanie stosunku danych ludzi do zwierząt. Następnie potencjalny adoptujący poznaje psa/kota. Przedostatnim stadium jest najczęściej wizyta w domu adoptującego - wolontariusze chcą sprawdzić warunki dla zwierzęcia. Na końcu następuje oczywiście zabranie psa i podpisania umowy.

Oto zestaw piekielnych (również potencjalnych) adoptujących.

1. Pies musi wyglądać.

Ludzie potrafią być niestety pyszałkowaci. Kiedy schroniska wstawiają na swoje facebookowe profile zdjęcia podopiecznych szukających domów, rasowe lub rasowo wyglądające psy zawsze dostają całą masę like’ów i komentarzy, każdy chce ich zdjęcia udostępniać u siebie na profilu. Kundelki, nawet te o niezwykłej urodzie, takich dobroci uświadczają o wiele mniej. Paradoksalnie, te "lajki" i udostępnienia dla psa rasowego znaczą bardzo niewiele - on i tak szybko znajdzie dom. Mieszaniec może siedzieć miesiącami, nawet latami w schronisku, a dla wielu będzie "niewidzialny". Ładny pies z problemami behawioralnymi jest z jakiegoś powodu lepszym kandydatem niż łagodny i kochający mocno burek.

2. Ten pies jest dla mnie najlepszy, bo mi się podoba.

Drugi punkt jest trochę związany z pierwszym, ale chodzi o coś innego. Mogę bowiem zrozumieć, że ktoś wymarzył sobie konkretnego psa, lub mającego spełniać konkretne funkcje, a rasa jest dobrym wyznacznikiem zachowań. Z tym że nie każdy pies jest tym, na co wygląda. Ludzie czasami w ogóle nie czytają opisów zwierzęcia przed wyrażeniem chęci jego adopcji.
Zobaczyłeś zdjęcie "roześmianego" sznaucera i zakochałeś się w jego kruczoczarnej, lśniącej sierści? Tu i teraz zabrałbyś tego przystojniaka do siebie? Szkoda, że w ankiecie przedadopcyjnej napisałeś, iż często nie ma cię w domu, a pies zmaga się obecnie z lękiem separacyjnym i w stresie demoluje mieszkanie.
Niestety niektóre zwierzęta ze schronisk są po przejściach i mogą zachowywać się irracjonalnie. Dlatego są podopieczni szukający konkretnego człowieka. Pół biedy, kiedy ktoś zrozumie i odpuści, ale niektórzy potrafią się zdenerwować i awanturować. Ostatecznie, jeśli ktoś przekona schronisko do siebie, a jednak w domu uzna psa za problem, zwierzę wróci do boksu. To w ostatecznym rozrachunku najgorsze, co może się wydarzyć.

3. Skoro o powrotach mowa...

Niektórzy potrafią zwracać zwierzaki z najgłupszych powodów. Dwa autentyki.

"Wynajmujący mieszkanie nie zgodził się na psa"...
W ankiecie przedadopcyjnej chyba każdego schroniska znajduje się pytanie "Czy mieszkanie należy do Państwa? Jeśli nie, to czy właściciel wyraża zgodę na zwierzęta?", ale nikt nie jest w stanie tego sprawdzić. Jak bardzo nieodpowiedzialnym trzeba być, żeby przejść wszystkie procedury i zdecydować się na psa, nie mając załatwionej tak podstawowej rzeczy?

"Pies plącze się między nogami"...
Tego chyba nie muszę komentować.

Dlaczego dla psa tak tragiczne jest wrócenie do schroniska?
To chyba oczywiste, ale zwierzę jest tam w większości samotne, pozbawione spacerów, karmione często słabej jakości karmą (cokolwiek ludzie dadzą), nie śpi za wiele, budzone hałasami z boksów obok. To naprawdę traumatyczne środowisko. Pies traci poczucie bezpieczeństwa, "fałszywa" adopcja tylko kręci mu dodatkowo w głowie.

4. Wszystko lepsze niż schronisko, prawda?

Otóż nie do końca. Na pewno lepsze jest schronisko przez konkretny okres czasu i adopcja, niż kilka adopcji po drodze. Jeśli wolontariusz ma silne podejrzenia, że pies może zostać zwrócony (lub co gorsza krzywdzony), to z pewnością będzie opierał się wydaniu zwierzęcia. Ktoś, kto został odrzucony będzie miał nadal możliwość pokazania, że może być dobrym opiekunem.

Czasami może nam się wydawać, że mamy dla pieska/kotka odpowiednie warunki, ale dla osoby posiadającej wiedzę o zwierzętach wygląda to inaczej, niż w naszych oczach.
Chcemy zaadoptować dużego psa, a mieszkamy w środku miasta. Po sprawdzeniu przez wolontariusza google maps okazuje się, że najbliższy fajny teren spacerowy znajduje się 40 minut od miejsca zamieszkania. Bądźmy realistami, pies będzie w takim miejscu najprawdopodobniej wyprowadzany w 90% na chodnikach, czasami zabierany gdzieś na pobieganie po lesie.

W mieszkaniu po kilku tygodniach oszaleje, a właściciel zdenerwowany zwróci psa, bo przecież był taki fajny i spokojny, a nagle niszczy meble i sika po kątach. A wtedy obudzenie, że schronisko nas oszukało! Zataiło złe nawyki psa!

Czasami z ankiety przedadopcyjnej możemy wywnioskować, że dana osoba nie zna się zbytnio na opiece nad zwierzęciem. Zapytana czym będzie karmić psa - chappi albo pedigree. Karmy zawierające małe ilości składników odżywczych, doprawiane cukrem i uzależniaczami. Niby w schronisku nie jest dużo lepiej, ale nie aż tak źle. Tam pies czasami dostanie trochę tej złej karmy, a trochę tej lepszej. Chociaż tutaj nie chodzi przecież o samo jedzenie, a co taka odpowiedź może znaczyć.

Może osoba adoptująca nie jest zbyt majętna, nie stać jej na lepsze jedzenie, a co za tym idzie, na leczenie. Może ktoś nie do końca przemyślał, ile może kosztować opieka weterynaryjna zwierzaka i w rzeczywistości nie jest gotowy wydać kilkuset złotych na wizyty.

5. Sprawa kojców.

Schroniska nie są skłonne oddawać psów do mieszkania w ogrodowym kojcu. Założenie jest takie, że pies przeżył już ogrom nieprzyjemności i z tego względu nie powinien być zmuszany na mieszkanie w zimnie. Nie sprzyja to jego socjalizacji. Rozumiem, dlaczego niektórzy chcieliby trzymać psy na zewnątrz, ale uważam tę schroniskową politykę za uzasadnioną. Niektóre psy są niezdolne do mieszkania w domu i czasami schronisko udziela możliwości adopcji do kojca. Tutaj wracamy jednak do punktu drugiego... Pan wymarzył sobie Rexa, delikatnego i bojaźliwego psa o wyglądzie rottweilera, a schronisko proponuje Burka, owczarko-wyżło-labradora - zahartowanego i silnego psa, który jednym machem ogona strąciłby w domu wszystkie książki z półki. Pan rezygnuje z adopcji, bo chce przerażającego psa, a kundel do tego imidżu nie pasuje.

Podsumuję kilkoma radami. Przed adopcją poczytaj o psach, pomyśl, co w twoim domu jest już przygotowane, a co nie. Staraj się zrobić obliczenia, aby stwierdzić, ile jesteś gotowy wydawać na zwierzę miesięcznie. Znajdź kilka miejsc trzymających pieski - poza schroniskami są też przytuliska i jest ich o wiele więcej niż myślisz. Pojedź tam (tego typu miejsca organizują w weekendy spacery), porozmawiaj z wolontariuszami i opowiedz im, czego szukasz. Oni na pewno pomogą ci dopasować odpowiedniego pieska do twoich warunków. Miej otwarte serce, każdy zwierzak jest piękny na swój własny sposób.

schroniska

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 93 (169)

#81584

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już kiedyś wspomniałam, mój obecny narzeczony jest obcokrajowcem mieszkającym w Polsce. Z uwagi na wcześniej wspomniane perypetie z otrzymywaniem karty pobytu, stwierdziliśmy że najwyższy czas się pobrać i rozpocząć proces mający na celu raz na zawsze zakończyć ten stres. Jacy my byliśmy naiwni...

Sprawa oczywiście nie jest łatwa. Przed wyznaczeniem daty ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego (USC) obywatel kraju musi okazać tylko dowód osobisty. Obcokrajowiec stawia się za to z paszportem oraz kilkoma dokumentami, z których jeden świadczyć musi o tym, że zainteresowany nie zawarł wcześniej związku małżeńskiego. Pech tkwi w tym, że w kraju lubego takiego świstka się nie wydaje. Trzeba się więc było udać do sądu z podaniem o wyznaczenie daty rozprawy, po której to sędzia wydaje odpowiednie zwolnienie z przedstawiania dokumentu.

Cały ten proces trwa o wiele dłużej niż powinien. Najpierw miesiąc czeka się na odpowiedź, potem kolejne 30 dni na rozprawę. Co ciekawe, po rozprawie należy składać kolejne podanie o wydanie kopii decyzji (i czekać kolejny miesiąc na odpowiedź). Swoją drogą, jest to trochę idiotyczne - przecież skoro fatyguję się do sądu i płacę za tą "przyjemność" 100 zł, to chyba robię to tylko i wyłącznie dla wymaganego dokumentu, a nie żeby się dobrze bawić. Aha, i na dokładkę należy poprosić też o zwrot innych ważnych dokumentów, które sąd zabrał wiele miesięcy wcześniej (tak, zgadliście, wszystko to trwa około miesiąca). A to dopiero początek!

Przeszliśmy z chłopakiem cały proces, a więc udałam się do USC, grzecznie przedstawiając im nowo nabyty dokument. A tutaj klops! Pani mówi, że karteczki nie przyjmie. Problem tkwi w tym, że rodzice chłopaka nie byli zbyt kreatywni jeśli chodzi o nadawanie mu imienia. Z miliona możliwości, ojciec narzeczonego zadowolony z siebie postawił za swoim imieniem "Jr" i voilà, wsadził kij w szprychy "sprawnie" działającego systemu polskich urzędów. Przyrostek "Jr" (junior) w naszym systemie prawnym chyba nie istnieje, bo urzędy nigdy nie wiedzą czy mają uważać go za imię czy nazwisko, a jeśli powie im się, że nie jest on żadnym, to pani_urzędniczka.exe przestaje odpowiadać.

W nieszczęsnym dokumencie zawarto sformułowanie "(...) Iksa Iksynskiego Jr, nazwisko rodowe Iksynski, zwalnia się z ..." co według Pani urzędniczki jest błędne, bo nazwisko wymienionej osoby nie pokrywa się z nazwiskiem rodowym. Logicznie rzecz biorąc to takie sformułowanie jest poprawne. Chłopak ma na imię Iks Iksynski Jr, a jego rodowe nazwisko to Iksynski - nie Iksynski Jr. Wytłumacz to jednak w urzędzie.
Ostatecznie dokument nie został przyjęty. A ta głupia odmowa nosi nawet imię i nazwisko, gdyż to kierownik (niczym król) mógł się na jego przyjęcie zgodzić lub nie. Oczywiście kciuk powędrował w dół, co wiązało się dla mnie z kolejną wycieczką do sądu, pisaniem wniosku o sprostowanie i czekaniem na odpowiedź.

I tutaj, Proszę Państwa, nastąpił punkt kulminacyjny całej tej sytuacji. Chociaż na podaniu zaznaczyłam (według zaleceń Biura Obsługi Interesantów), że sprawa jest pilna, bo zwolnienie to należy przedstawić do końca bieżącego miesiąca, to list otrzymałam dopiero po 25 dniach. Jeszcze spokojna, otworzyłam go myśląc "Jak dobrze, że zdążyli tuż przed końcem rezerwacji daty". Jednak to, co zobaczyłam, solidnie mnie zszokowało. Sąd potrzebował bowiem 25 dni na odpowiedzenie na moją prośbę, jakże głupim pytaniem: "Czy w dokumencie usunąć od imienia i nazwiska Jr, czy może dodać je w nazwisku rodowym?". Dla każdej myślącej osoby takie pytanie powinno wydawać się absolutnie absurdalne. I chociaż rozumiem, że całej tej sytuacji nie sprowokowali i ich poprzedni dokument był właściwy, to zdecydowanie przebili głupotą USC.

Muszę jednak podziękować dobremu duchowi polskich urzędów. Jakimś cudem nie tylko nie wykreślono nas z terminu, przyjęto tymczasowo "błędny" dokument, ale również pozwolono zapisać mnie jako tłumacza przysięgłego w dniu podpisania dokumentów na temat przyjęcia nazwiska po małżeństwie (gdyż z całego zamieszania nie zdążyliśmy załatwić tłumacza przysięgłego). Wszystko skończyło się więc w miarę szczęśliwie, ale teraz żarty na temat urzędów nie będą mnie już śmieszyć.

urząd

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 121 (157)

#80791

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wytłumaczcie mi proszę, czy to ja jestem jakaś dziwna, czy może takie myślenie to standard.

Któregoś dnia weszłam na facebook'a i zobaczyłam pewien post na grupie na temat diety roślinnej w moim mieście. Ludzie często dzielą się tam informacjami o promocjach na specjalne produkty, doradzają gdzie warto iść do restauracji i ogólnie dają fajne porady jak nie zbankrutować. Bardzo fajna społeczność, nic politycznego. Coś było jednak z tym konkretnym postem "not yes". Pewna dziewczyna, którą nazwę na potrzeby historii Grażyną, zauważyła że konkretna waga w jednym ze sklepów w moim mieście "myli się" co do ceny na korzyść klienta. Chodzi o sklep, w którym produkty waży się przed podejściem do kasy i waga drukuje nalepkę z kodem kreskowym. Grażynka radziła więc aby się do tego przybytku udać (tutaj cytat) "zanim się skapną" i nabrać jak największe ilości produktu, zważyć z niższą ceną i zakupić.

Nie wiem jak dla Was, ale dla mi takie zachowanie wydaje się nie do końca właściwe. Oczywiście w linii sklep-gigant vs. człowiek ciężko jest poprzeć jakiś market, ale istnieje jeden problem. Dla tych którzy może nie zdają sobie z tego sprawy - w wielu sklepach za straty na kasie odpowiedzialny jest pracownik, który się pomylił. Nie wiem jak to wygląda akurat w tym markecie, ale myśl że zaoszczędzę 10 zł, a ktoś będzie miał z tego tytułu problemy mnie zniechęca.

Wracając do postu... Odpowiedzi nie było wiele, ale jedna dziewczyna zwróciła w komentarzach uwagę, że może warto by było poinformować pracowników o tej kwestii. Nie obrażała nikogo, ale użytkownicy grupy zaczęli ją wyśmiewać, a sama Grażyna stwierdziła, że w takim procederze nie widzi nic złego.

Przyznam, że cała ta sytuacja mnie trochę rozśmieszyła, więc podzieliłam się historią z paroma moimi znajomymi. Tylko jedna koleżanka widziała w tym coś złego. Dlatego teraz się zastanawiam, czy jest w tej sytuacji coś niemoralnego? Czasami zdaje mi się, że to jest jeszcze PRL-owska pozostałość w naszym narodzie, typu: "walczę ze złym systemem więc wolno mi wszystko".

Osobiście rozumiem, że kiedy ktoś zakupił produkt po błędnie niższej cenie to z jakiegoś powodu nie decyduje się wrócić do sklepu aby wyjaśnić pomyłkę. Jednak namawianie dużej ilości ludzi na celowe wykorzystywanie takiej sytuacji jest chyba trochę nietaktowne.

Uprzedzając komentarze na ten temat - tak, jestem pewna, że nie była to promocja, a pomyłka.

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (145)

#70454

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kocham śnieg. Cieszę się jak głupia, że wreszcie mam okazję założyć nowe śniegowce i ulepić bałwana. Gdyby tylko nie trzeba było odśnieżać auta... Ale jest na to sposób! Najlepiej zignorować zaspę na dachu swojego samochodu i wybrać się w drogę jak gdyby nigdy nic. W końcu odśnieżone szyby wystarczą, prawda?
I tak właśnie na sześciokilometrowym odcinku o moje przednie "okno na świat" odbił się z hukiem śnieg, PIĘĆ RAZY. Kierowcy jadący przede mną widocznie byli niscy, nie mogli dosięgnąć dachu.

Dobrze, że śnieg jest póki co sypki. Zobaczymy co się stanie jak w skutek zmian temperatur zamieni się w lód.

Kierowcy auta śnieg

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 271 (301)

#70112

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój chłopak przyjechał z Ameryki. Urodził się tam, wychował, stamtąd pochodzi jego rodzina. Nieważne dlaczego tam nie mógł ułożyć sobie życia, ważne że ja i moi bliscy byliśmy dla niego jedyną drogą ratunku i dlatego mieszka teraz w Polsce.

Sprawa z początku wydawała się łatwa, miał chłopak ukończone liceum, to mógł iść na studia. Uczelnia go przyjęła, więc miał podstawę do aplikacji o kartę pobytu. Dla ciekawych zagadnienia, jest ona przyznawana na ogół ludziom, którzy z powodu pracy lub szkoły muszą przebywać na terenie Polski dłużej niż trzy miesiące.
Karta została mu przyznana dwa razy na jeden rok i przez dwa lata uczył się na wyższej szkole, jednocześnie samemu prowadząc prywatne lekcje angielskiego. Problem pojawił się trzeciego roku, bieżącego - przepisy uległy zmianie. Najprawdopodobniej z powodu dużej ilości wniosków, urzędom nadano prawo nieograniczonego czasu odpowiedzi. Sprawa stała się jeszcze bardziej stresująca.

Wytłumaczę Wam krótko jak wygląda składanie takiego wniosku. Najpierw należy wypełnić kilkudziesięciostronicowe dokumenty, następnie wydrukować je w paru kopiach. Do tego trzeba dołączyć świstki związane z każdą urzędową sprawą życia - skany paszportu, płatności składek na ubezpieczenia, pismo z uczelni potwierdzające dostanie się na konkretny rok studiów. Ważne jest też posiadanie dwunastu tysięcy złotych na koncie. Nie jest to płatność, którą trzeba wnosić, a zabezpieczenie żeby państwo nie miało dodatkowego problemu z bezdomnymi obcokrajowcami.

Zbieranie wszystkich potrzebnych dokumentów nie jest może wielce trudne, ale dosyć żmudne i niekiedy stresujące. Po odczekaniu swojego w kolejce (czasami po parę godzin) w Urzędzie do spraw cudzoziemców i oddaniu swojej ciężkiej pracy urzędnikowi, następuje weryfikacja. Tenże proces przeszedł mój ukochany w czerwcu (!) tego roku, po czym powrócił do domu i rozpoczął oczekiwanie. Z wcześniejszych doświadczeń zapamiętał tyle, że po miesiącu w skrzynce powinno znaleźć się zaproszenie do odebrania karty.

Kiedy minęło prawie sześćdziesiąt dni, a swojej wyczekiwanej inwitacji nie dostał, postanowił wybrać się do urzędu. Tam uzyskał informację, że zmieniono pewne zasady - oczekiwanie na rozpatrzenie wniosku może wydłużyć się nawet do grudnia. Dostał numer do swojego pośrednika, pieczątkę do paszportu (czasowo nieograniczoną, świadczącą o oczekiwaniu na decyzję) i do widzenia. Sam pośrednik jest materiałem na inną historię, utrudnienie w kontakcie potraktowaliśmy jako znak wielkiej ilości spraw, którymi biedny musi się zająć.

Szczerze mówiąc o fakcie nie myśleliśmy zbyt wiele. Czekaliśmy, czekaliśmy, a potem czekaliśmy jeszcze więcej. Aż przyszedł do chłopaka mail związany ze sprawą... od uczelni. Nie mogą przecież trzymać studenta, któremu legalnie nie wolno przebywać na terenie kraju. Chłopak postanowił udać się do urzędu aby wyjaśnić sprawę. W poczekalni spędził czas rekordowy - ponad trzy godziny. Pod koniec tego oczekiwania postanowiłam przyjść i ja (na wszelki wypadek, chłopak nie mówi płynnie po polsku).
Rozmowa, którą odbyliśmy z urzędniczką spowodowała, że krew zagotowała mi się jak nigdy dotąd.

(J)a: Dzień dobry, chłopak składał u państwa wniosek już pół roku temu. Nadal nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi, nie odbierają państwo telefonów, a wczoraj dostaliśmy maila od jego szkoły, że jeśli nie doniesie on skanów karty pobytu, to zostanie skreślony z listy studentów.
(U)rzędniczka: No to trzeba czekać, ja tu państwu nic nie zrobię.
(J): Rozumiem, ale czy możemy dostać jakiś dokument potwierdzający, że chłopak znajduje się na terenie Polski legalnie?
(U): Taki dokument został do Państwa wysłany pocztą - tutaj na mojej twarzy pojawił się lekki karpik. Chłopak jest zameldowany w domu moich rodziców. Nie ma możliwości, aby dokument nie dotarł (wszystkie zawsze docierały). Nawet nie było opcji wysłania go na zły adres, dom był budowany od postaw i miał zawsze tych samych właścicieli. Wszyscy nasi sąsiedzi są przyjaciółmi rodziny i przekazaliby nam list.
(J): Nie otrzymaliśmy nic. Według mnie nie ma opcji, żeby nie mógł on do nas trafić.
(U): No cóż, jedyne co mogą państwo zrobić to przynieść nam jeszcze poniższe dokumenty - w tym momencie kobieta wręczyła mi ręcznie wypisaną listę.
(J): Ale dwa z tych trzech dokumentów zostały już dostarczone.
(U): My ich nie mamy - w tym momencie puściły mi już nerwy. Zaczęłam mówić trochę szybciej, ale nadal tym samym tonem.
(J): Proszę pani, jak urząd mógł zgubić dokumenty chłopaka? Jakie świadectwo wystawia to Polsce? Poza tym jeśli chłopak miał dwanaście tysięcy w czerwcu, to w grudniu naturalnie takiej kwoty już miał nie będzie, co w takiej sytuacji zrobić?
(U): Proszę na mnie nie krzyczeć. Głowa mnie boli, chce pani żebym była nieuprzejma?!
W tym momencie postanowiłam przerwać rozmowę. Rzeczywiście, nie wiedziałam, że załatwianie spraw urzędowych zależy również od osobistego humoru pracowników. Jak ja mogłam wymagać, żeby osoba reprezentująca placówkę udzieliła mi kompetentnych odpowiedzi?

Wraz z chłopakiem wysłaliśmy pismo do urzędu z prośbą o wytłumaczenie sytuacji. Czekamy z nadzieją na jakąkolwiek odpowiedź. Zastanawiamy się gdzie i tak naprawdę na kogo złożyć w takiej sytuacji skargę. Szkoła przyjęła na tę chwilę skan pieczątki z paszportu.
Tak więc (zgodnie z przykazem) czekamy, czekamy... czekamy.

Urzędy

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 359 (427)

#69721

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mówi się, że jaka praca, taka płaca. Tylko czy to przysłowie się już nie przedawniło? Czy to tylko w moim wyobrażeniu pracodawcy zaczynają sobie z nas żartować?

Pozwolę sobie zacząć od krótkiego wstępu.
Jestem z rodziny w której nigdy na chleb nie brakowało. Moi rodzice są wykształceni i sami od podstaw zbudowali sobie dostatnie życie. Zawsze uczyli mnie szacunku do sprzedawców, sprzątaczek czy dozorców - w końcu to oni pomagają naszemu społeczeństwu poprawnie funkcjonować. Mimo tego tata i mama nigdy nie nalegali abym pracowała studiując, a ja nawet się nad tym nie zastanawiałam. Dopiero kończąc liceum poznałam przyjaciółkę, która uświadomiła mnie czym jest ciężka praca (no i, że się opłaca :).

To ona zmotywowała mnie do prób dorabiania na dodatkowe luksusy w postaci droższych butów (miałyśmy 17 lat, więc podstawy do życia zapewniali nam rodzice). Zaczęłyśmy od roznoszenia ulotek z pizzerii, potem szukałyśmy pracy w kawiarniach, sklepach. Mi udało się w końcu zdobyć pracę w pewnej firmie zajmującej się projektami unijnymi, ale kolidowała ona z moimi obowiązkami na uczelni i dlatego odeszłam.

Z perspektywy czasu uważam to za wielki błąd. Pracowałam w paru miejscach w międzyczasie, a teraz chciałabym podzielić się wiedzą na temat sposobu traktowania młodych ludzi przez pracodawców. W trzech punktach postaram się streścić najbardziej wkurzające epizody. Tyczą się one tylko pracy dla studentów, mogę sobie tylko wyobrażać jaki ciężar musi spoczywać na innych ludziach bez wykształcenia.

3. Brak szacunku do drugiego człowieka.

Jak oczywiście wiemy, na linii kandydat-pracodawca, ten drugi jest na pozycji wygranej. To on może sobie wymyślić o co będzie pytał, jak się zachowa i czy przyjmie tego pierwszego. Jednak nie zapominajmy, że w ostatecznym starciu oboje jesteśmy ludźmi. Raz zdarzyło mi się, że musiałam jechać na drugi koniec miasta, żeby w końcu zostać wyrzucona za drzwi 2 minuty po rozpoczęciu rozmowy. Powód? Wieczorowe studia RZECZYWIŚCIE odbywają się w wieczór, czego oczywiście nie da się ustalić przez telefon.
Innym razem rozmowę przeszłam pomyślnie, zostałam zaproszona na szkolenie w wielkim hotelu. Polegało ono na pomocy w roznoszeniu materacy do łóżek i sprzątaniu pokojów po krótkim wprowadzeniu z zakresu środków czyszczących.

Nagle problemem okazało się, że zechciałam wyjść po 8 godzinach (prawnie maksymalna ilość w ramach której pracodawca nie musi płacić), bo przecież oni potrzebują abym wysprzątała PRZYNAJMNIEJ dwa pokoje. Wspomniałam, że hotel otwierał się następnego dnia? Jak mniemam szukali darmowej siły roboczej. Szkoda tylko, że dziwnym trafem na prezentacji w slajdach była data sprzed miesiąca, trzy inne piętra już posprzątane (mimo braku pracującego na stałe personelu, szkolone byłyśmy przez panie z innego miasta), oraz fakt, iż 10 innych dziewczyn "na szkoleniu" zostało posprzątać ten drugi pokój. Domyślam się, że pracy raczej nie dostały.

2. Naginanie zasad.

Normalnym jest, że studentom oferuje się umowę-zlecenie. Dla niektórych jest ona wygodna, ale w ostatecznym rozrachunku okazuje się często jedyną opcją. Wiele miejsc zatrudnia na taką śmieciówkę jednocześnie każąc przychodzić o wyznaczonych godzinach i pracować pod nadzorem pracodawcy według jego zasad. Jednak niewiele młodych ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że ten opis jest podstawą do przydzielenia umowy o pracę, nie umowy-zlecenie. Inaczej mówiąc - wiele pracodawców zwyczajnie łamie prawo i można ich na tej podstawie podać do sądu.

Wiemy jednak jak to wszystko działa w praktyce, dlatego raczej nikt nie będzie podejmował się takiej walki. Mimo to warto jest znać zasady swojej umowy. Pracując w sklepie odzieżowym zostałam poinformowana, że w dni świąteczne (kiedy jest otwarta galeria) oraz w sylwestra pracować musi każdy. Według zasady, wypełniając grafik można zaznaczyć tylko jeden dzień jako "proponowany wolny" - proponowany, ponieważ to od nich zależy czy akurat taki Tobie przydzielą. Oczywiście jak najbardziej rozumiem ograniczenia personelu, ale takie przedstawienie sprawy również narusza moje prawa. Według umowy-zlecenia nie muszę pojawić się w pracy w konkretnym, wyznaczonym przymusem przez pracodawcę dniu.

Oczywiście odpowiedź na moje zdziwienie przez szefową opierała się na tym, że jeśli nie chcę przychodzić to równie dobrze mogę odpuścić sobie pojawienie się tam kiedykolwiek więcej. Na zachodzie praca w święta jest nagradzana dodatkową zapłatą, w Polsce natomiast jest to przykra konieczność.
Dodam też, że dla studentów przyjeżdżających z innych miast, uniemożliwia to spędzenie świąt z rodziną.

1. Płaca.

Mieszkam w większym mieście, dlatego na tle Polski wypadamy całkiem nieźle. W różnych miejscach studentom oferuje się siedem, czasami nawet do dziewięciu złotych netto. Nie mówię tutaj nawet o pracach dorywczych, które czasami potrafią sięgnąć dwunastu złotych na godzinę. Ktoś mógł by powiedzieć "bajka", ale ja widzę powody do narzekania.

Oczywiście rozumiem jak najbardziej względy ekonomiczne, ale do tego dochodzi jeszcze arogancja pracodawców. Kiedyś koleżance oferowano szokującą kwotę 2,50zł na zmywaku przez pierwszy miesiąc i możliwe dalsze zatrudnienie za dwa razy taką stawkę. Mi zaoferowano warunki: 24-godzinna zmiana, praca na recepcji w hotelu + noszenie walizek dla gości + sprzątanie w pokoju + przygotowanie rano śniadania. Wszystko to za 150 zł/doba. Po moim lekkim szoku, kobieta stwierdziła, że przecież w nocy mało jest do zrobienia i dlatego stawka jest niższa.

Wiem, że zarobek to akurat sprawa dosyć kontrowersyjna. Na takie warunki składa się też chociażby przyjęcie przez zdesperowaną kobietę zaniżonych pensji. Moim zdaniem jest to jednak w dużej mierze problem ogólnego przeświadczenia, że 7zł/godzina za ciężką pracę na magazynie jest normalna. Nóż mi się otwiera w kieszeni, kiedy mój wujek (pracujący w PAŃSTWOWEJ INSPEKCJI PRACY) żali się, ze jego kolega z własną firmą (oferującą 4zł/h) nie może znaleźć pracownika. Tak, jest to jego argument na "w Polsce trudno znaleźć pracę".

Kiedy powiedziałam moim współpracownikom, że dziewczyna prosząca u nas o 7zł/h się nie ceni, wyśmiali mnie. Oczywiście stwierdzili, że przecież to już podchodzi pod luksus. Wcale tak nie jest, to my pozwalamy sobie wmawiać takie zasady, a jestem wręcz pewna, że firma mająca na jednej kasie kilkunastotysięczny utarg w jeden dzień, zamawiająca ubrania tylko z Chin mogłaby sobie spokojnie pozwolić na pensję i warunki dla pracownika o których nikt nawet nie marzy. Rozumiem małe sklepiki, ale nie dużą firmę posiadającą pięć różnych marek.

Może i jestem zbyt wrażliwa, ale swoje przepracowałam. Wybredna stałam się dopiero niedawno, kiedy zaczęłam rozumieć jak to wszystko działa. Nie chcę nawet myśleć o tym, jakie nieprzyjemności czekają mnie po studiach.

praca

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 307 (439)

#68555

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Opowiem wam o takiej piekielności, która często mnie nawiedza. Na samą myśl włos mi się na głowie jeży.

Otóż mam dosyć nietypową sytuację wśród znajomych. Zaraz po ukończeniu lat osiemnastu priorytetem było dla mnie zrobienie prawa jazdy. Łatwe i tanie to nie było, ale jakoś się udało. Na domiar dobrego mama ofiarowała mi swój stary samochód. Jest więc lepiej niż najlepiej, jeżdżę gdzie chcę i kiedy chcę (o ile pozwala mi na to ilość benzyny i sam budżet).
Szybko temat został podłapany przez znajomych, którzy tego przywileju nie posiadają. Uprzedzam tutaj, że nie są oni wcale z biednych rodzin. Ot, twierdzą że lepiej wydać odkładane pieniądze na zagraniczne wycieczki lub nowe ubrania. Jak kto woli, ja osobiście zdecydowałam się myśleć o tych rzeczach popylając w moim akwarium (pieszczotliwa nazwa nadana przez znajomych siostry, odnosi się do wyglądu autka).

Zaczęło się niewinnie. A to byłam w mieście na spotkaniu i kolega mieszkający dwie ulice dalej pod koniec zapytał o podwózkę, więc czemu nie? Innym razem miałam podwieźć koleżankę na autobus wracając z uczelni, ale się zagadałyśmy, więc "w ramach praktyki" opróżniłam trochę bak aby nadrobić te dziesięć kilometrów i odstawić ją do domu. W zasadzie nic szczególnego, zwykłe akty uprzejmości na mój koszt.

Potem zaczęło być trochę gorzej. Głównie dlatego, że wyprowadziłam się od rodziców. Koszty życia wzrosły, ilość tankowanej benzyny zmalała. Przyjaciołom to nie odpowiadało.
"Co zrobi ci za różnicę odwieźć mnie do domu, skoro i tak wsiadasz do auta?", zbywające odpowiedzi nie dawały rezultatu. Tłumaczenie, że nie mam benzyny skutkowały napiętą atmosferą z której można było jednoznacznie wyczytać - "wymyśla ona, skąpa jedna". Najzwyczajniej się przyzwyczaili. Ciężko mi było to przełknąć. Nie zerwę przecież przyjaźni przez głupie zaczepki o samochód. Głupie w całej sytuacji było to, że oni nie rozumieli nawet prostych analogii (lub kwestii posiadania pojazdu).

Zaczęłam ich pokonywać taktyką historii. Zgodnie ze stanem rzeczywistym snułam opowieści o tym, jak koleżanka potrzebowała przewiezienia mebla i nie dość, że oddała mi pieniądze to jeszcze zaproponowała umycie autka. Rezultat był przeciwny do oczekiwanego. "A więc ona jest teraz także taksówką?".

Niedługo później dostałam telefon od przyjaciółki z zapytaniem czy nie przywiozłabym jej z kotem do weterynarza. Żal mi było zwierzątka, zaraz się zgodziłam. Pechowo dziewczyna mieszka pod miastem, a jej weterynarz jest prawie pod moim blokiem. Nie było mowy o żadnym "przy okazji", tłukłam się trasą trzy razy w obie strony. Rezultat? Zgadliście, żadnego "dziękuję" ani propozycji pieniędzy.
Po tygodniu na spotkaniu usłyszałam od niej ciche "No to chyba powinnam Ci postawić jakieś piwo, co nie?".

No nic. Nauczyłam się, moja wina. Powinnam sprawy benzyny mieć zawsze obgadane. Taką politykę zaczęłam prowadzić.
Przyjaciółka pozwoliła sobie na podejście drugie i zapytała o podwózkę na egzaminy trzy dni pod rząd (trasa mój dom- jej dom- uczelnia i powrót), sprawy benzyny były tutaj jednak jasne. Najpierw nie wiedziałam dokładnie jak to przeliczyć, ale po paru podejściach podałam jej kwotę. Nie obyło się bez kręcenia nosem, a nawet targowania się.

Jakiś czas później na facebooku uśmiałam się widząc posta od tej samej dziewczyny pod tytułem "Kto podwiezie mnie i kota do weterynarza? W zamian oferuję ciasto". Jeszcze tego samego dnia zadzwoniła pytając "co jutro robisz?" (swoją drogą częsty trick zapędzenia w kozi róg, bo skoro jesteś wolna to ciężej odmówić) i pytanie "czy możesz zawieźć...". Niestety samochód dla tej Pani był zepsuty.
Dziś natomiast inny "przyjaciel" oznajmił, że musi jechać gdzieś niedaleko od domu i nie chce mu się chodzić, więc czy w związku z tym bym go tam nie zawiozła. Oczywiście o pieniądzach na benzynę nie wspomniał. Widać chciał jakoś złagodzić sytuację, powiedział bowiem że wyruszymy z mojego mieszkania. Dobrodziej.

Podsumuję to tak. Problemów z dalszymi znajomymi nie miałam nigdy, zawsze oferowali pieniądze za paliwo. Ci bliscy uważają natomiast, że za okazjonalne życzenia na urodziny i wychodzenia na piwo należy im się co jakiś czas nagroda w postaci mojego czasu i pieniędzy. Piszę to, bo może oświeci to kogoś z użytkowników. Samochód kosztuje, nawet bardzo dużo. Podwózka to nie jest ta sama przysługa co kupienie komuś batona w drodze na uczelnię. Dlatego jeśli jesteście młodzi i potrzebujecie pomocy w przedostaniu się od punktu A do punktu B, to zastanówcie się najpierw nad taksówką. Z chęcią podwoziłabym wszystkich, pal licho mój czas, jakoś sobie poradzę. Z pieniędzmi nie jestem już taka elastyczna. A może jestem sknerą?

samochód benzyna

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 459 (539)

#52136

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj poznałam zupełnie nowy, oryginalny sposób bycia piekielnym dla samego siebie. Nie w moim wykonaniu, ale nowej koleżanki z pracy.

Zacznę może od tego, że pracuję w pewnej firmie informatyczno-projektowej, w której pełnię rolę stażysty od wszystkiego. Podejmuję się wielu prac, z których niektóre są ważniejsze, a niektóre mniej.
W ostatni wtorek trafiło mi się umawianie kandydatów na rozmowy kwalifikacyjne, a w piątek dowiedziałam się, że nasza firma przyjmuje nowego pracownika na stanowisku o stopień wyższym niż moje.

W poniedziałek (dzisiaj) przy sąsiednim biurku zasiadła moja nowa koleżanka z pracy.
Poczułam się dość dziwnie, bowiem koło mnie, czyli nieśmiałej nastolatki, zasiadła Patrycja - długonoga blondynka o twarzy lalki barbie i dekolcie do pępka. Wtedy przez myśl mi nie przeszło, że pracę mogła dostać ze względu na te dwa atuty, ale nie wzbudziła mojej sympatii.

No i moja intuicja mnie nie zmyliła - dziewczyna delikatnie nie była zbyt uprzejma (wywyższała się i była wulgarna) i ciężko było z nią spędzić te osiem godzin.
Jednak nic co zrobiła tego dnia nie jest w stanie przebić rozmowy pod koniec czasu pracy, kiedy w pokoju zostałyśmy same.

Pati dostała za zadanie przeczytać abstrakt (opis i informacje) projektu, w który zaczęli ją wdrażać, a ja siedziałam obok drukując papierki dla szefowej.
Kątem oka zauważyłam, że dziewczynie zajmuje prawie pół godziny rozczytanie pierwszej kartki abstraktu (w języku angielskim) więc z uprzejmością w głosie zwracam się do niej:

Ja: Hej, jeśli potrzebujesz pomocy z czymś to śmiało do mnie wal, jestem tutaj właśnie od tego.
Ona: Tak, a co robisz?
Ja: Tłumaczę dokumenty na angielski, ale też drukuje co potrzebne, umawiam na spotkania i inne.
(Złapałam jej zainteresowanie)
Ona: O... A ten angielski... Dobrze umiesz?
Ja: Mój chłopak jest Amerykaninem i łatwiej mówi mi się po angielsku niż po polsku, haha.
Ona: A....
(po chwili)
Ona: Bo WIESZ... Ja to nie umiem angielskiego za dobrze. WIESZ, napisałam w CV, że umiem, bo wymagają, ale i tak zawsze są, rozumiesz, co nie? To słuchaj.... No WIESZ... może będziesz mi tłumaczyła rzeczy, które mi będą dawać? Ja udam, że sama znam i będzie ok.

TAK, WIEM. Przytaknęłam i już się nie odezwałam. Nie wiedziałam co powiedzieć.
Dlaczego? Może dlatego, że na jej pięć obowiązkowych dni w firmie, ja pracuję tylko trzy. Może dlatego, że zawsze warto umieć angielski. MOŻE dlatego, że Pati czeka jeszcze miliard abstraktów do przeczytania, ale również wideokonferencje z zagranicznymi klientami, rozmowy na żywo oraz pisanie prac po angielsku samemu, praktycznie chodzenie tam, gdzie ja nie mam wstępu.
Co ciekawe... To ja umawiałam grupę rekrutującą z Pati i czytałam jej CV - "Znajomość języka angielskiego na poziomie zaawansowanym oraz włoskiego i niemieckiego w stopniu bardzo dobrym".

I po jakie licho tak kłamać?

Praca

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 580 (686)

1