Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Etincelle

Zamieszcza historie od: 11 marca 2014 - 22:06
Ostatnio: 24 stycznia 2024 - 17:16
  • Historii na głównej: 17 z 20
  • Punktów za historie: 6845
  • Komentarzy: 1100
  • Punktów za komentarze: 8268
 

#82195

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W tym roku znowu pracowałam jako instruktorka, toteż kilka piekielności z nart, tym razem z samej wypożyczalni/szkółki. I, gdyby ktoś przypadkiem pamiętał moje historie z zeszłego sezonu, zaznaczę, że pracowałam w innym miejscu – już nie jedna jedyna ośla łączka, a duży ośrodek, wyciągi na przestrzeni kilku kilometrów, w tym kilka „naszych” (tak tylko się zabezpieczam, jakby się komuś okoliczności nie zgadzały :P).

1. Ja nie mogę stracić pieniędzy z własnej winy, ale wy – wciąż z mojej – tak!

Płatność za lekcję – do 30 minut przed rozpoczęciem nauki. Co to oznaczało w praktyce? Że płacisz z góry przy zapisach bądź (jeśli masz ochotę lub rezerwujesz termin telefonicznie) musisz pojawić się odpowiednio wcześniej. Dlaczego? Wcześniej część zapisanych osób po prostu się nie pojawiała, a przy wypełnionym po brzegi grafiku odpadało znalezienie kogoś na ich miejsce (znaczy o 10:15 orientujesz się, że X jednak się nie zjawi, a następna lekcja na 11:00, więc siedzisz bez sensu na tyłku przez godzinę), z kolei te pół godziny to aż nadto, żeby pojawił się ktoś, kto życzy sobie instruktora na już, teraz, natychmiast.

Większość z tym problemu nie ma – najczęściej sami przy zapisach chcą płacić, żeby mieć pewność, że nikt na ich miejsce nie wskoczy. Jest jednak też druga grupa, która na informację o płatnościach zaczyna wydawać dzikie okrzyki skupiające się wokół „a co, jeśli nie będę mógł przyjść?!” – i tej grupy najwybitniejszym przedstawicielem był pewien tatuś chcący zapisać synusia, a że akurat wypadało na mnie, czułam się mocno zaangażowana. :P

W dialogu pojawiły się wszystkie ukazane niżej elementy, aczkolwiek mogłam pomieszać ich kolejność.

Tatuś zaczął w swoim mniemaniu, sądząc po minie, przebiegle:
- A co, jeśli dziecko się rozchoruje? Wie pan, to jest DZIECKO.
- Odwoła pan lekcję do 30 minut wcześniej i przyjdzie odebrać pieniądze. Ewentualnie zostawi pan płatność na ten dzień, na te pół…
- I mamy stać pół godziny na mrozie? Przecież jeżeli się zapisujemy, to znaczy, że chcemy przyjść.
- Więc chyba płatność z góry nie jest problemem, skoro i tak państwo przyjdziecie?
- No nie, ja nie zapłacę z góry, bo to jest dziecko. Może mu się odwidzieć. Może zachorować. Ja nie będę stratny.

I tu uznałam za stosowne się wtrącić:
- Ja pana nawet rozumiem, ale proszę też zrozumieć mnie – ja też nie chcę być stratna.
- No właśnie, no właśnie! Dlaczego ja mogę, a pani nie?
- Bo jeżeli lekcja się nie odbędzie, to z pana winy, a nie mojej? Zapisałby się pan na lekcje, słysząc, że instruktor może się zjawi, a może nie?
- To by nie była niczyja wina! Dziecko może być chore, może zmienić zdanie, może…

Tu koordynator chyba miał dość.
- Chce pan, żeby konsekwencje niezdecydowania czy choroby poniosła instruktorka i ogólnie szkoła, a tak nie będzie. Zapiszemy pana, ale jeżeli pan się nie pojawi pół godziny wcześniej, najprawdopodobniej lekcja przepadnie.

Facet coś pomarudził, ale w końcu przystał na to i odmaszerował. Kilka dni później zamiast 30 minut pojawił się jakieś 3 minuty przed i zaserwował awanturę, bo jak ja mogłam zbierać się właśnie do lekcji z kimś innym. Chciał inną godzinę, ale dowiedziawszy się, że musiałby czekać cztery czy pięć, poszedł szukać innej szkółki. Potem podobno wrócił, już jakby grzeczniejszy, bo wszędzie było tak samo albo gorzej. Usłyszał, że miejsc już nie ma. Ups.

A podobna, jeśli nie zabawniejsza sytuacja, była z wypożyczaniem gogli. Ludzie często zapominali, że je wypożyczyli, wiadomo, na kasku, nie myśli się o tym tak, jak o komplecie sprzętu, więc jeśli ktoś brał tylko gogle, wypożyczalnia pobierała kaucję. A ile było fochów, że jak to tak, to jak on nie odniesie, to nie dostanie pieniędzy? Czyli co, jemu się tylko zapomni i od razu ma płacić? No skandal po prostu.

2. To moje dziecko, więc ja wiem lepiej!

Zmora wypożyczalni? Rodzice wypożyczający buty dla dziecka. Bo dziecko w kwik, że nóżka boli, a rodzic zostawia klamry niemalże poodpinane (próbowaliśmy tłumaczyć, więc to naprawdę nie tak, że kwestia dyskusyjna, ząbek w tę czy w tamtą, tylko np. o 4 za mało… po prostu rozpięty but, tyle że klamra – chwilowo – między ząbkami). Możesz tłumaczyć, że niebezpiecznie, że żaden instruktor by nie wziął dziecka na lekcję z tak zapiętym butem, ale rodzic wie lepiej. I skoro sam bierze dziecko, to nic mu nie zrobisz. Ostatecznie ma prawo wypożyczyć buty i wsadzić je dziecku nawet na uszy, jeśli ma ochotę. I okej, to nie tak, że musi coś się stać, wiadomo, z jaką prędkością takie maluchy jeżdżą, ale… No właśnie. Raz się stało.

W czwartek wpada do wypożyczalni czteroosobowa rodzinka z pięcioma kompletami nart. Oddają. Wszyscy grzecznie, tylko ojciec coś naburmuszony, wreszcie wybucha, że w poniedziałek, w dzień wypożyczenia, ich córka złamała nogę, bo się narta nie wypięła, że musiały być źle ustawione wiązania, za wysoka waga, a teraz dziecko cierpi i dramat. Pan z wypożyczalni zapewnia, że mu bardzo przykro, ale że jest właściwie pewny, że taka sytuacja nie miała miejsca. Bierze narty młodej, prosi o podanie jej wagi i sprawdza. Idealnie. Tatuś na to, że na pewno przestawiło się samo w międzyczasie albo wiązania są zepsute. Napomykamy z kolegą nieśmiało, coby ojca pogrążonego w żalu bardziej nie rozjuszyć, że przecież nie każdy upadek powoduje wypięcie się nart. No nie, ten powinien, bo młoda złamała nogę (…) i but jej się wbił w piszczel. No to ja i C. porozumiewawcze spojrzenia – wszystko jasne.

Może istnieje jakaś nanoszansa na taki wypadek przy dobrze zapiętych butach. Może. Ale za to jest to bardzo częste przy butach zapiętych za luźno – bo przy upadku wyrywa nogę z buta, która wtedy na „kant” buta może opaść i się, hm, nadziać (coś jak z łamaniem kija; jeżeli chcesz złamać go o kolano, łatwiej ci pójdzie z dłuższym niż krótszym), inaczej niż przy bucie ciasno przylegającym do nogi.

A wiecie, co było najlepsze? Nie to, że C. wytłumaczył, a ojciec się zaparł, bo może, nie wiem, trudno rodzicowi przyznać, że z jego winy dziecko cierpi. Nie. Najlepsza była rodzina, która podczas całej tej sytuacji była obecna w wypożyczalni, a dziecku zostawiła niedopięte buty (bo skoro mu za ciasno, to znaczy, że ma wystarczająco zapięte, nieważne, że w klamrę pstrykniesz i lata). Nie omieszkali natomiast poprosić, żeby sprawdzić im jeszcze raz ustawienie wiązań.

3. Bonusik ubraniowy

Nie chciałam powtarzać żadnego z tematów, które poruszałam w zeszłym roku, ale to było takie cudowne… Wspominałam wtedy o rodzicach, którzy mieli pretensje/żądali pomocy czy reakcji, jeśli przyprowadzili dziecko nieodpowiednio ubrane i ono np. przemoczyło wełniane rękawiczki.

W tym roku jedna pani przebiła wszystko. Zrobiła trwającą ponad kwadrans awanturę, że wszyscy jesteśmy nieprofesjonalni, że najwidoczniej się za dużo spodziewała, że już na przyszłość będzie wiedzieć, że nikt jej nie pomoże, nawet jeśli powie, że dziecko pierwszy raz na nartach itd., bo taaaka pogoda (fakt, było około minus dwudziestu stopni, porywisty wiatr i śnieżyca, nic przyjemnego), a my nic, nic nie powiedzieliśmy!

Kiedy udało się wydobyć z niej konkrety (bo już zaczynaliśmy podejrzewać, że ktoś przedszkolaka wziął w krótkich spodenkach na narty albo coś równie epickiego zmalował) okazało się, że „dziecko” nie ma kominiarki, a ona podejrzała na dworze, że inni mają! A dlaczego dziecko w cudzysłowie? Bo jak zapytaliśmy, ile to dziecko ma lat (bo może faktycznie tyle, że samo nie oznajmi, że mu zimno…), usłyszeliśmy: „piętnaście!”, natomiast nasze parsknięcia skwitowane zostały dramatycznym „…ale dopiero na wiosnę!!!”.

PS Awanturka zakończyła się, jak stwierdziliśmy, że nawet jeśli pani ani „dziecko” nie jeździli nigdy na nartach, to chyba zimę i śnieg już widzieli, więc z ubiorem nie powinno być problemu, zawsze też mogli zapytać.

PPS Jak opowiadałam tę historię koledze z kasy, na hasło „piętnaście!” kolega sam dokończył: „ale dopiero na wiosnę!!!”, bo usłyszał to wcześniej jako argument, że temu „dziecku” należą się zniżki na karnet (które obowiązują do 10. roku życia).
PPPS „Dziecko” wróciło z lekcji zgrzane, szczęśliwe i podobno dziękowało instruktorowi za możliwość wyrwania się spod opieki babci. Odmówiło też stanowczo zmiany szkoły na bardziej profesjonalną.

ośrodek narciarski

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (179)

#66046

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądałam topkę i na zasadzie jakichś dziwnych przeskoków skojarzeń mojego mózgu przypomniała mi się historia, która przydarzyła się mojemu ojcu. Tym razem nic zabawnego, piekielność czysta.

Ojciec razem z kolegą, jego żoną i malutkim dzieckiem mieli wyjechać na wakacje. Nawet nie pamiętam dokąd, Egipt czy Turcja, coś w ten deseń. W każdym razie 2-tygodniowa wycieczka, przeloty, hotele, srele i wszystko, co potrzebne, opłacone. Wylot z Katowic, dokąd mieli jakieś 300 km. Żeby się nie bawić w parkingi, pojechali autobusem.

Akurat kurs pasował im taki, że przynajmniej 2 godziny w Katowicach mieli wolne, w związku z czym weszli do jakiegoś baru i panowie strzelili sobie po piwku. Jak zrozumiałam opowieść, siedzieli na zewnątrz. Jak wiadomo, mężczyźni dojrzewają później :D, więc zaczęli się wydurniać. Nie, nie robili nic złego, po prostu opowiadali głupie żarty, śmiali się głośno, a żona kolegi obserwowała wszystko z politowaniem. Piwo się kończy, a tu podchodzą... panowie policjanci.

Ojciec spytał, czy chodzi o to, że są za głośno i jeśli tak, to przepraszają, bla bla bla. No nie, nie chodzi o to, tam i tak wielki hałas, więc nikomu nie przeszkadzają. Chodzi o to, że są pijani (?) i nie mogą opiekować się dzieckiem. Żadne protesty i próby wyjaśnienia nie przyniosły efektu, trzeba ich zabrać na komisariat.
- Nic to, że wypili tylko po jednym piwie, pijani są i koniec,
- Nic to, że żona kolegi nie wypiła nawet tego jednego piwa, wiec nawet gdyby byli zalani w trupa, to ona mogła się dzieckiem zająć,
- Nic to, że to dziecko nie było mojego ojca i on się w ogóle nie musiał nim zajmować (ani i nie zamierzał),
- Nic to, że niedługo samolot, wycieczka, wakacje - na komisariat i koniec.

Policjanci zgarnęli ojca i kolegę, bo co oni niby mieli zrobić... uciekać? pobić ich? Wszelkie próby wyjaśnień czy prośby o porozmawianie z jakąkolwiek wyższą instancją były olewane. Żona kolegi została z dzieckiem, wzięła taksówkę, odebrała męża, natomiast nie pozwolono jej odebrać mojego ojca. Moja mama akurat była w pracy, pojechał po ojca kolega. Bo samego wypuścić go nie można. W końcu autorytarnie stwierdzono, że pijany i cudzym dzieckiem się nie może zajmować.

Wycieczka oczywiście przepadła wszystkim.

Może mi ktoś wytłumaczyć logikę policjantów?

policja

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 284 (392)

#81053

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A ja z końcówką basenowych historii. Jeszcze może kiedyś w wolnej chwili zbiorę skargi do kupy, ale generalnie daję Wam spokój. :P

8. Zagubione rzeczy
Zdarza się, że ktoś coś zgubi. Element biżuterii, pasek magnetyczny, cokolwiek. Normalne. Jeżeli ktoś przychodzi i jest w stanie określić basen, w którym coś się wydarzyło, wyłączamy w nim na chwilę wszystkie atrakcje, żeby nie wzburzały wody, i pokazujemy, dokąd takie drobiazgi najczęściej wędrują, klient szuka, najczęściej znajduje, dzięki, do widzenia. No ale – nie zawsze, bo część osób uważa, że to do nas należą poszukiwania.

I tak na przykład wraca z szatni już przebrana pani, oznajmiając, że zgubiła kolczyk z bursztynem. Tak, chyba tutaj. Wyłączam wszystko, z góry nie możemy znaleźć, wiadomo, kolczyk mały, basen duży. Pani macha ręką w kierunku biczy, mówi, że prawdopodobnie tam, bo długo tam stała, może woda jej zerwała. No okej, niestety, bicze w tym miejscu wystają ze ściany (a nie „wyrastają” z murka) - nie mam możliwości tam stanąć i wyciągnąć żerdzią z siatką, więc mówię pani, żeby przebrała się z powrotem w kostium, to jej znowu wszystko wyłączę i poszuka. I się zaczęło… Że ona przebrana, nie ma czasu, musi włosy suszyć, co ja sobie wyobrażam, już dawno powinnam nurkować, a nie spacerować po brzegu, bo tyle to ona sama może, i jeśli jeszcze nie zrozumiałam, to mam jej to natychmiast wyciągnąć i zanieść do szatni, bo ona nie będzie dopłacać do biletu, i chyba widzę, że jest ubrana, i od czego w ogóle ja tu jestem. Powiedziałam, że od wyławiania ludzi, nie biżuterii. A co zrobiła oszczędzająca czas pani (jak już się wykrzyczała, oczywiście)? Poleciała na spacer po wszystkich ratownikach, skarżąc się na mnie (i na każdego kolejnego) i próbując wymusić wyłowienie kolczyka. Kwadrans później nurkowała w wodzie aż miło.

Znowu przebrany pan. Przyszedł, zgubił sygnet, duży, widzi go, o tam, w basenie pływackim. Żerdzią nie sięgnę, więc standardowy tekst, że pan się musi przebrać… A on się nie przebierze, nie i już, i co mu zrobię? On wie, że ratownicy muszą robić penetrację dna i to wyłowić, więc mogę już przestać zwalać na niego swoją robotę, tylko ruszyć tyłek. Fakt, pan miał rację. Penetrację dna z wody robimy rano (zaczynamy pracę przed otwarciem) i nie ma sprawy, jutro będzie mógł odebrać sygnet na dole, gdzie są wszystkie znalezione rzeczy. Pan prychnął, spojrzał jak na idiotkę i spytał z ironią, jaką ma gwarancję, że ktoś nie wyłowi sygnetu wcześniej i sobie nie weźmie. A ja wyprodukowałam najbardziej uroczy uśmiech, jaki mi się udało, i powiedziałam, że żadnej. Dwa zero, kolejny chwilę później w wodzie.

Akurat te dwa przypadki były chyba najbardziej roszczeniowo-awanturujące, jednak tego typu sytuacje zdarzają się naprawdę często. Z tym że z reguły w krótszej wersji: „zgubiłem coś tam, znajdź/wyłów”, gdzie wystarczy odmowa, żeby ludzie sami zaczęli szukać.

9. Awanturki
W poprzednich historiach trochę się tego przewinęło, ale tutaj tylko dwie konkretne rzeczy, z których pierwszej kompletnie nie rozumiem.

a) Gwizdki. Wydawało mi się, że wszyscy są świadomi, po co i dlaczego ratownicy korzystają z gwizdków. Jak coś się dzieje blisko, podejdziemy i zwrócimy uwagę, ale jednak hala jest duża, panuje w niej hałas i przy większych odległościach (oraz gdy błyskawiczna reakcja jest konieczna) gwiżdżemy. A parę razy zdarzyło się tak, że „wygwizdany” pan leciał z krzykiem, że on sobie nie życzy, że nie jesteśmy kolegami (?), że co ja sobie wyobrażam, że na niego – na niego! – będę gwizdać i że ma to się więcej nie powtórzyć. Ewentualnie wersja o tym, że wystraszyłam gwizdkiem dziecko. Ja szczęka w okolicach podłogi, tłumaczę, że tak zwracamy uwagę i że jeśli będzie przestrzegał regulaminu, to nikt nie będzie gwizdał. Trafiało? A gdzie tam! Mam się nie ważyć na niego więcej gwizdać, on mi najwyżej POZWALA podejść i powiedzieć, co było nie tak – a nie jakieś gwizdy, żeby cały basen patrzył… Fakt, takich przypadków było dosłownie kilka, ale no… serio?

b) Zepsute atrakcje. No zdarza się. Karteczka z informacją wędruje na kasy, żeby ludzie się nie czuli oszukani, dodatkowo jak nawali coś większego, to mają tańsze bilety. Załatwione? Może zobrazuję to na historii pewnej jacuzzi: najpierw wisiała przed nią karteczka z informacją o awarii. Szybko okazało się, że to za mało, i wanna została ogrodzona biało-czerwoną taśmą. Nic to. Pod koniec trwania awarii mieliśmy okazję podziwiać dziecko wdzierające się pod okrywającą jaccuzi plandekę (dość mocno do niej przyczepioną), zagrzewane do czynu okrzykami rozbawionych rodziców. Ja nie wiem, następnym razem to chyba murarza trzeba będzie wzywać…

Inna sprawa – sauny. Jedna nawaliła. Podchodzi pan, pyta, czemu ta jedna nie działa. Informuję o awarii.
– Tyle czasu?!
– Tak, podobno coś poważniejszego, konserwatorzy czekają teraz na zamówione części…
– Przy tylu ludziach na basenie?!
– Ee… No tak, wie pan, to jest raczej niezależne od…
– Ale w tej jednej siedzi jakaś wycieczka i miejsca nie ma! Przecież to skandal, żeby w godzinach takiego ruchu…
Tu pomógł inny klient czekający dotąd grzecznie w kolejce na audiencję i Chaosowi niech będą dzięki, bo powiedział mniej więcej to, co myślałam, tylko mi nie wypadało:
– Wie pan, przepraszam, że się wtrącam, ale wydaje mi się, że sauna nie konsultowała się ratownikami w kwestii terminu odmowy współpracy…
Pan nr 1 coś poburczał, ale już mogłam nie słuchać, bo wyjątkowo gorliwie zajęłam się panem nr 2.

Najgorzej jest zaraz po tym, jak coś nawali w godzinach otwarcia basenu. Ludzie weszli, żadnych informacji nie było, a tu ups… Nie działa. Przy większych dramatach, zdaje się, mogą ubiegać się o zwrot części ceny biletu, jeśli wyjdą i stwierdzą, że przyszli konkretnie na X, a tu X nie działa.
Zdarzyła się też Grażyna biznesu, która była tego świadoma. Najpierw zrobiła awanturę nam wszystkim, chyba żebyśmy dobrze zapamiętali, że ona specjalnie chciała tamten masaż, a tu nie działa i olaboga, co teraz, a potem pomaszerowała do kas. Szkoda tylko, że kierownik, wezwany do opanowania sytuacji, nie dał wiary, że pani „przyszła na marne, więc wychodzi i żąda zwrotu pieniędzy”. Może dlatego, że jej bilet godzinny skończył się sporo wcześniej i jej wcześniejsze wyjście oznaczało po prostu mniej dopłaty, ale pani powiązania nie widziała…

aquapark

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (152)

#80406

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Matki na basenie – ciąg dalszy (poprzednie: #80326). Obiecuję, że to już ostatnie na ten temat. W ramach sprawiedliwości następnym razem obsmaruję awanturników, czyli prym będą wiedli panowie.

7. Matki, które wychowują tłumaczeniem i chcą dobrze, ale…

Nie byłam pewna, czy to umieszczać, bo konsekwencja i cierpliwość świadczą raczej pozytywnie o matkach, ale, mam wrażenie, niektórym brakuje trochę wyobraźni albo zrozumienia, że basen to nie ich dom czy inne względnie bezpieczne miejsce. No ale, żeby nie było, przyznaję im, że intencje mają dobre.

a) Bęc bułeczką o podłogę, czyli sytuacja sprzed paru dni.

Może czteroletni chłopiec majstruje przy torbie matki, ta stoi przy nim, mówi coś, podaje mu butelkę z napojem. On bierze, ale dalej grzebie w torbie, wreszcie wyciąga drożdżówkę czy coś w ten deseń. Gwizdek, pokazuję matce na migi, że jeść na hali basenowej nie można, ona kiwa głową, znowu coś mówi do syna. I mówi. I mówi. I mówi…

Podchodzę do nich i powtarzam, że nie wolno wnosić jedzenia (no, wnosić jak wnosić, w tej torbie niech sobie trzyma), a ona, że tak, rozumie i od początku tłumaczy Kacperkowi, że bułeczkę musi schować do torby, widzisz, pani przyszła, Kacperku, zjesz, jak wyjdziesz, bla bla bla…

Bla bla bla zostało przerwane przez Kacperka, ciskającego bułką o podłogę. Piątka z rzutów, rozprysk okruchów/sera/tego czegoś z wierzchu też niezły, bułka leży i nasiąka. Co matka?

Matka, a jakże, tłumaczy Kacperkowi, że rzucać bułeczką nie wolno, i że powinien teraz posprzątać, na co Kacperek ciska jeszcze butelką z napojem. Proszę, żeby ona sprzątnęła, sugeruję, że tłumaczyć może później, a jedzenie leżeć nie powinno, zaraz ktoś wdepnie. Matka – tak, tak, ona tylko wytłumaczy i już…

I tłumaczy, Kacperek ma to w nosie, tak samo jak matka ma w nosie moje kolejne napomnienia. W końcu nie wytrzymałam, zwróciłam się do matki takim samym tonem, jak ona do Kacperka i wytłumaczyłam jej, że bułeczka musi natychmiast zniknąć z podłogi, i ona ma się tym zająć, bo jest za Kacperka odpowiedzialna. Sprzątnęła, nadąsana. A nie mogła po prostu od razu zabrać dziecku tej bułki?

b) Mamo, chodź! - najczęstsze.

Młode chce np. do rekreacyjnego, a matka siedzi w jacuzzi. I, oczywiście, tłumaczy, że pójdą za chwilkę, za pięć minut, teraz siedzimy tu, gdzie mamusia chce, a później pójdziemy się pobawić.

Znowu – wyjaśnienia sensowne, ale co z tego, skoro młode potrzebuje czasu, zanim zrozumie? A matka z uporem stoi/siedzi w jednym miejscu i przemawia, podczas gdy dziecko woła ją, cały czas zbliżając się do któregoś z basenów. Gwiżdżemy zawsze, jak tylko zlokalizujemy opiekuna, dajemy znać, żeby ogarnął dziecko, ale znowu najczęstszą reakcją jest gorliwe kiwanie głową – no tak, bo przecież ona wie, o co chodzi, szkoda tylko, że ma nie do końca przemyślaną metodę na rozwiązanie sytuacji. Znacznie lepiej konsekwentnie tłumaczyć i czekać, aż młode w końcu wpadnie do wody i zacznie się topić, niż przełożyć wychowywanie na później i złapać uciekiniera.

A co, jak sami pójdziemy po dzieciaka i odprowadzimy do matki z nakazem pilnowania? Awantury? Rzadko, najczęściej pojawia się nowy element w tłumaczeniach: no widzisz, pani ratownik na ciebie gwizdała/przyszła po ciebie, to musisz siedzieć z mamusią. Noż… A ja się potem dziwię, dlaczego niektóre dzieci reagują płaczem na gwizdek albo moje podejście po coś.

c) Skoki do jacuzzi – właściwie to samo.

Jak młode jest za małe na skoki ze słupka albo skądkolwiek w sumie, to skacze do wanien. No właśnie, WANIEN jacuzzi, nie basenów. One są plastikowe i tam skoki są zabronione przede wszystkim ze względu na możliwość uszkodzenia ich, a nie bezpieczeństwo skoczka. No i skacze raz – upomnienie, matka tłumaczy, młode skacze znowu, więc znowu gwizdek, matka tłumaczy, młode skacze nadal. Podchodzę, upominam, a matki z irytacją, że przecież słyszały, wystarczyło raz gwizdnąć. No skoro dziecko wciąż skacze, to nie wystarczyło.

O, zgroza! Jak to nie wystarczyło, ona mu już tłumaczy, to jak z dorosłym trzeba… I cała dyskusja przy wciąż skaczącym dziecku. No i niestety, jak do matki nie dociera, że ona nie ma tłumaczyć, tylko wyegzekwować przestrzeganie regulaminu, biorę to na siebie. Najczęściej w formie: „Wiesz, że nie wolno tu skakać. Jeżeli jeszcze raz złamiesz regulamin, zostaniesz wyproszony z basenu” plus ociekający słodyczą uśmiech. Jak do dorosłego, zgodnie z życzeniem matki.

Oczywiście, dyskusje przy podobnych sytuacjach czasami ewoluują. Pojawiają się krzyki o skargach, bezpodstawnym grożeniu dzieciom, sądach i innych cudach, ale zazwyczaj wystarczy wspomnieć o wysokości mandatów za nieprzestrzeganie wewnętrznych regulaminów. I, cholera, ja do pewnego stopnia nawet te matki rozumiem – to nie są idiotki/złośliwe stwory jak z poprzednich historii, ale po prostu nie mogę siedzieć i tłumaczyć, bo wiem, że mam po prostu sprawić, że regulaminu zaczną przestrzegać – i im szybciej, tym bezpieczniej dla wszystkich, również dla pozostałych ludzi, których ciężko obserwować, np. kucając nad jacuzzi i dyskutując z matką.

A swoją drogą, czy one myślą, że tłumaczenie/wychowywanie zwalnia ich dziecko z obowiązujących zasad?

d) Wycie – jednorazowe i wciąż wprawiające mnie w zdumienie.

Na basenie zawsze jest głośno. Wszystkie atrakcje/urządzenia hałasują, dzieciaki piszczą, krzyczą, śmieją się, wołają; jak nachodzi kilka grup na siebie, to jest naprawdę hałas. Wszyscy jesteśmy do tego przyzwyczajeni, po pewnym czasie da się nawet z tego wrzasku „wyłączyć”. Ale raz zdarzyło się, hm, wycie.

Chłopiec nie płakał. Krzyczał na jakiejś nieosiągalnej dla ludzi wysokości, a jeśli chodzi o decybele… Hm, powiedzmy, że udawało się go w razie czego przegwizdać, ale gwizdnięcie musiało być potężne. No nic, krzyczy, zdarza się, matka go uspokaja, zaraz przestanie, nie? Nie.

Po chwili zaczęli reagować ludzie. Kobiety podchodziły, próbowały go zagadywać, zabawiać – nic. Ludzie zaczęli do nas przychodzić z pytaniem, czy nie da się nic z tym zrobić, albo z jakimiś ironicznymi uwagami pod adresem matki. Właściwie młody sporą część basenu postawił na nogi – to było naprawdę uciążliwe, głośne, długie.

W końcu po kolejnej pielgrzymce zaczęłam się zastanawiać, co mogę zrobić – w sensie, co mogę zaproponować matce jako miejsce na uspokojenie dziecka. Padło standardowo na pokój dla matek z dzieckiem, zbieram się, a tu kątem oka widzę, że coś miga. Odwracam się, a to alarm w saunie. Tak, młody go przekrzyczał (dźwięk jest dość specyficzny, żeby nie podrywał wszystkich klientów, a my wiemy, na co zwracać uwagę), nie było słychać nic. Poleciałam do sauny, alarm oczywiście fałszywy (bo to takie super sobie kliknąć dokładnie opisany przycisk, nie?), więc czas na rozmowę z matką. Podchodzę z pozytywnym nastawieniem, bo w podobnych sytuacjach matki często same pytały o jakiś spokojny kącik, twierdząc, że tam się dziecko szybciej uspokoi, więc myślałam, że, no, pomogę jakoś pani? Znaczy zakładałam, że krzyczące dziecko nie jest szczytem jej marzeń i raczej będzie z propozycji zadowolona.

Nie była. Młode ma się uczyć życia wśród ludzi, to chyba oczywiste, więc pokrzyczy, pokrzyczy i przestanie. Ja bym tam wstawiła więcej tych „pokrzyczy”, ale niech jej będzie.

Szybkie zastanowienie się, co robić, bo w sumie zaraz zmiana stanowisk i mogłabym problem zostawić koledze, a sama się ewakuować, poza tym, no, jakoś głupio czepiać się za coś takiego (co innego np. w restauracji, ale basen jednak jest głośny, więc czułam się trochę nieswojo). Z drugiej strony – to nie był normalny hałas, pozostali klienci coraz bardziej wściekli, sporo wyniosło się do innych części basenu, do tego to z alarmem, zresztą zwyczajnie ciężko się skupić na pilnowaniu ludzi przy takich dźwiękach. Trudno, matkę proszę ponownie, matka odmawia, więc nieco bardziej kategorycznie odsyłam ją, jako powód podając utrudnianie pracy i zakłócanie spokoju pozostałych klientów. Odpowiedź matki? Jakaś pani, korzystając z biczy, ochlapała jej dziecko i zakłóciła jego spokój, a ona, jako dobra matka, chciała mu wytłumaczyć, że tak się zdarza, ale skoro ja jestem taka, to ona teraz właśnie nadal będzie spokój zakłócać, bo tak, bo jej się należy za tamtą panią.

Dziwnym trafem moje skrupuły zniknęły.

BONUSY – czyli sytuacje z matkami, które nigdzie nie pasowały bądź zdarzyły się już po opublikowaniu odpowiedniej części.

– Obowiązek wzięcia prysznica przed basenem.

Oczywiście nie zawsze jest przestrzegany, ale jak tylko widzimy, że ktoś z szatni wychodzi suchy, to prosimy, żeby jednak wrócił.

Raz, na wakacjach jeszcze, wybiegła z szatni mocno opalona ciemnowłosa dziewczynka. Sucha, do tego całe nogi miała w szarych smugach, jakby z piachu, czy jakiegoś pyłu. Zagaduję z uśmiechem, że powinna skoczyć pod prysznic, młoda marudzi, więc ja żartem do niej, że chyba nie chce być małym brudaskiem. O, i to był błąd.

Bo jak zwykle nagle zmaterializowała się matka. Z wrzaskami na cały basen, że jestem rasistką, że co ja sobie wyobrażam, że to, iż jej dziecko ma ciemniejszy kolor skóry, to nie znaczy, że brudas, że to dyskryminacja itd. A ja stoję jak słup soli, próbuję się wtrącić, ale przecież przekrzykiwać jej nie będę. Wyjaśnić udało mi się dopiero, jak się na chwilę przymknęła – nawet nie zrobiło jej się głupio.

A mi nawet przez myśl nie przeszło, że u młodej kolor skóry wziął się z pochodzenia – niemal taką samą opaleniznę miałam po kilku miesiącach spływów, kiedy normalnie mogłabym grać wampira bez charakteryzacji.

– Wspominałam wcześniej o matkach karmiących w dziwnych miejscach?

Ostatnio jedna przebiła wszystko. Jeden z basenów rekreacyjnych, ok. 1,2 m głębokości, wnęka z mocnymi masażami z dna, przez co woda wybija jeszcze wyżej. I w tych bąbelkach stoi sobie matka i karmi. W pierwszej chwili myślałam, że źle widzę przez te gejzery, ale nie – dziecko, co chwila ochlapywane wodą, właśnie się pożywia. Noż…

Hop na murek otaczający wnękę, informuję panią, że na hali basenowej nie karmimy, matka z fochem, ale – trzeba jej przyznać – przestała od razu. Po czym wyszła z tej wnęki i… zaczęła podrzucać dziecko do góry raz za razem. Ja się na dzieciach nie znam, ale widziałam, jak się po karmieniu czasem, hm, ulewało?

No to znowu prośba do matki, dość oględna, coby braku mojej wiedzy nie obnażyć xD, ale matka złapała w lot. I stwierdziła, że to przecież tylko trochę mleka, więc co mi to przeszkadza.

Aha.

aquapark

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (157)

#80326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Matki na basenie – ciąg dalszy. Poprzednie: #79944.

6. Najbardziej przerażające – matki, które mają gdzieś własne dzieci.

a) Dzieci biegające samopas.

Do 7. roku życia dziecko musi być pod stałą opieką. Jak interpretują to rodzice, o ile oczywiście wcześniej o takim „wymyśle” słyszeli?

- Rękawki/inne gadżety – no przecież nic się nie dzieje, nie utopi się, nikt nigdy nie słyszał o tym, żeby dziecko z kółka wypadło, a to że kilkulatek, rycząc wniebogłosy, kręci się od dłuższego czasu po rzece, bo nie ma siły z niej wypłynąć? Ee tam, bzdura. Przecież mama chyba może wyskoczyć na zjeżdżalnię, nie?

- Inni ludzie – o co mi w ogóle chodzi, jak zostawiła młodą w brodziku, to byli tam jacyś dorośli, skąd ona miała wiedzieć, że sobie pójdą zajęci własnymi dziećmi?!

- Dzieci niewiele starsze – ja naprawdę nie legitymuję nikogo, ale umówmy się, dziesięciolatek sam miewa często głupie pomysły, i o ile pewnie może zająć się rodzeństwem w domu, o tyle nie stanowi żadnej gwarancji bezpieczeństwa dla malucha, kiedy sam ledwo utrzymuje się na wodzie, bieganie po mokrej podłodze uważa za świetny pomysł, a słupki startowe przy basenie pływackim przypominają mu plac zabaw.

- Siła spojrzenia – jak wywnioskowałam z wielu wypowiedzi, kilkulatek przygnieciony miażdżącą siłą spojrzenia będzie zachowywał się jak aniołek, jeśli się go zostawi w którymś z brodzików/rekreacyjnych i będzie się go obserwować np. z jacuzzi. Ta sama siła pozwoli również wyciągnąć go błyskawicznie z wody, jeśli zakrztusiłby się czy zaczął topić.

- Ratownicy – dopiero wtedy, kiedy coś się stanie. Czyli jak już Brajanek spadnie ze schodów, Dżesika wyrżnie się na mokrej podłodze, a Andżela nie wyhamuje przed basenem i zacznie się topić, matki znajdują się w ciągu kilku sekund, z awanturą, że jak my niby pilnujemy dzieci?! Ups. No nie pilnujemy wcale, no. Oczywiście gwizdnę, jak widzę, że młode biega po drugiej stronie basenu, ale sama za nim nie lecę – gdybyśmy mieli opiekować się dziećmi, nie starczyłoby czasu na nic innego. Ale zawsze to nasza wina, że maleństwu coś się stało, bo przecież mama widziała, że są ratownicy! I w ogóle od czego my tu niby jesteśmy?! (To pytanie kochamy. Wszyscy odpowiadamy, że od poskładania do kupy jej dziecka już po tym, jak zrobi sobie krzywdę przez brak opieki z jej strony).

A jak byście widzieli ratowników, którzy z różnych miejsc basenu ściągają małe dzieci i sadzają obok swojego stanowiska, to nie myślcie, że to kara. To bicie rekordów w grze „Który ratownik posadzi najwięcej bezpańskich dzieci w jednym czasie”. (Nie wygrywam. Jeszcze).

b) Drzemka.

Standardem są matki, które próbują władować nam dziecko na drzemkę do pomieszczenia ratowników, bo przecież tam stoi łóżko (kozetka, na której sadzamy wszystkich „rannych”...) i zawsze ktoś siedzi, i niby gdzie mają iść, jak maluszek zmęczony i marudny. Odprawiamy. Ale jedna wpadła na oryginalny pomysł.

Grzeczna, sympatyczna, pyta spokojnie, czy gdzieś ewentualnie mogłaby położyć dziecko (niemowlę), bo z rodziną przyszli na cały dzień i szkoda im wszystkim wychodzić. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to szatnia dla rodzin, jeżeli pusta – tam jest coś w rodzaju kojca. Proponuję, żeby wzięła ręcznik i rozłożyła tam, bo rzadko kto z tej szatni korzysta. Okej, super, dziękuje – poszła. Chwilę później podchodzi do mnie mocno zaaferowana pani nr 2. Zaaferowanie brało się stąd, że kiedy poszła się przebrać, w szatni znalazła śpiące dziecko bez opieki. Zanim jednak gnana wściekłością ruszyłam na poszukiwanie matki, usłyszałam krzyki. I płacz. Znaczy, matka sama się znalazła, przybiegła z dzieckiem na ręku zrobić awanturę mi i tamtej pani. Dlaczego? Bo przecież powinnam poinformować kasjerki, że skoro tam śpi dziecko, to szatnia jest nieczynna, a tak to ludzie sobie wleźli, ona to widziała, pobiegła, a tam maleństwo płacze! Obudzili je, dranie!

A mi naprawdę nie przyszło do głowy, że to dziecko zamierza tam zostawić – nie wiem, czy celowo tak układała wypowiedzi, czy ja naiwnie wierzyłam w jej inteligencję, ale wychodziło mi z jej pytań, że ona z tym dzieckiem posiedzi, żeby reszta rodziny mogła się spokojnie bawić.

c) Karyny w saunie.

Okej, wiem, sądzenie po pozorach i te sprawy, a głupoty robią różne matki, ale przysięgam, nie widziałam nigdy kobiety innego typu, która porwałaby się na taki wyczyn – wyłącznie zjarane na solarium panienki z twarzą nieskalaną myśleniem, za to okraszoną kilogramową tapetą (przypominam, mówimy o basenie).

Żeby było jasne – saun nie sprawdzamy (chyba że ktoś włączy alarm czy musimy zająć się czymś konkretnym). Pilnujemy wyłącznie, by chętni zabierali ze sobą ręcznik i nic więcej. Druga rzecz – regulamin wisi, mówi o tym, że do sauny od 12. roku życia, ale znowu – to bardziej informacja i zabezpieczenie dla nas, bo jest tam multum innych przeciwwskazań i nikt nie będzie robił wywiadu, a poza tym na tym obszarze są też leżaki, stoliki itp. i ludzie często chodzą tam po prostu odpocząć chwilę od zgiełku basenu.
Parę razy zdarzyło się natomiast, że szliśmy coś sprawdzić, a w saunie… Karyna z niemowlęciem. I to niemowlęciem, oczywiście, w tych takich pieluszkach do pływania – jeżeli były pełne, cóż… Zapach wyobraźcie sobie sami. Reakcje Karyn na upomnienie i nakaz opuszczenia sauny?

- Bo to jest zdrowe! A w Polsce to ciemnogród, się nie znajo! - No zdrowe, ale nie dla takiego malucha.

- A co ona ma niby zrobić, jak nie ma z kim dziecka zostawić?! - No nie wiem, może sobie darować?

- Wszyscy jesteśmy bezczelni, przecież kupiła bilet dziecku, to ono może! - Nie wiem, co to ma do rzeczy, ale dzieci w takim wieku wchodzą za darmo.

- Przegrzanie? Jakie przegrzanie! Jej Brajanek uwielbia, jak mu cieplutko! - Brajanek wyglądał, jakby miał dość ciepła do końca życia…

- On nie robi w pieluszkę, co pani, to zapach potu! - Jak ja się pocę w ten sposób, to muszę później wytrzeć tyłek i spuścić wodę w ubikacji.


d) Stroje.

Chyba taki standard – maluchy w tych pieluchach do kąpieli, zabezpieczających basen przed niespodziankami, a starsze w strojach kąpielowych. Ale to standard nie dla wszystkich.

- Notorycznie pojawiają się matki z całkiem nagimi dziećmi w wieku od niemowlęcego do dwóch lat. Chyba są zaprawione w bojach internetowych, bo na zwrócenie uwagi zaczynają wykłady o tym, że żaden pedofil zdjęcia tu dziecku nie zrobi albo że to dziecięca nagość, więc nie powinna nam przeszkadzać, że to nic seksualnego, że… Mniej więcej w tym momencie udaje nam się wtrącić, że właściwie to zupełnie nie interesuje nas ani seksualność dziecka, ani pedofilia, bo fakt, jej sprawa, jak się dzieckiem zajmuje, ale chodzi nam o utrzymanie czystości wody w basenie (wymiana w najmniejszym z rekreacyjnych – ok. 5000 zł + straty spowodowane zamknięciem basenu, przeboje z sanepidem i inne cuda, co też szybko matkom wyjaśniamy), bo wiadomo, że maluchowi może się „coś przydarzyć”. I tutaj następuje jeden z dwóch typów reakcji. Albo od razu awantura, bo jak to nas nie interesuje pedofilia, ona myślała, że my tak z troski o dziecko, a my o pieniądzach itd., albo matka zaczyna się zaklinać, że jej dziecko już nie korzysta z pieluszek, już się nie moczy, a kupy to nie robi nieomal wcale (i nie ma znaczenia, czy mówi o półtorarocznym dziecku czy o kilkumiesięcznym), a awantura następuje dopiero wtedy, kiedy okaże się, że niesamowite umiejętności jej dziecka nie oszołomiły nas na tyle, by nie kazać jej opuścić basenu.

- Może nie piekielne, ale dla mnie dziwne. Rozumiem, że małe dziewczynki też biegają często w samych kąpielówkach, jednak w końcu nadchodzi czas, by ubrać małą w kostium. A może nie często, ale – powiedzmy – raz na dwa tygodnie, pojawiają się dziewczynki wieku lat 6 czy 7 w samych majtkach (niby mogę źle oszacować, ale wiek części z nich często mam podany, kiedy mama chce wymarudzić zgodę dla dziecka na skorzystanie z atrakcji przeznaczonych dla starszych). Może ja jestem przewrażliwiona, ale to dzieci w wieku szkolnym, a u nas już pierwsze klasy biegają na basen w ramach WF-u i nie wyobrażam sobie, żeby którakolwiek z uczennic przyszła w samych majtkach. No ale cóż, tu uwagi nie zwracamy, chociaż zdarza się, że zrobią to inni, życzliwi oczywiście, klienci.

Ach. Ciąg dalszy oczywiście nastąpi. Baseny to wylęgarnia zła.

aquapark

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 149 (177)

#79944

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Basenowych historii ciąg dalszy (poprzednie: #79450), ale dzisiaj tylko z jednej kategorii. Mam zaszczyt zaprosić na referat podejmujący kwestię zachowania i wychowania dziecka już od pierwszych dni jego: "Madki i matki z ograniczoną zdolnością logicznego myślenia w - z założenia - wrogim i mokrym środowisku". Po wnikliwej analizie prezentowanych mi regularnie przykładów pokuszę się o stwierdzenie, że te piekielne dzielą się na trzy kategorie.

5. Najbardziej irytujące: madki typowe, czyli zakochane w swoich dziubdziusiach do szaleństwa i oczekujące tego samego od innych.

a) Karmienie piersią.

Mamy całkiem sporo miejsc, w których można się z dzieckiem zaszyć – szatnia dla matek z dzieckiem (niewielka, ale ładna i porządnie wyposażona, bardziej jak pokoik, nie szatnia), szatnia damska (w tej jest dodatkowo wydzielony kącik z przewijakiem, ławeczką itd.), jak komuś mało, to jeszcze są zakamarki z ławkami przy korytarzu do szatni dla niepełnosprawnych i miejsce przy zejściu na niższy poziom basenu – kilka leżaków i stolik jakby pod schodami (nie najlepsze z podanych miejsc, ale ujdzie, bo mało kto tamtędy chodzi).

A co wybierają matki? Proszę:
- ławki przy brodzikach, ewentualnie brzeg brodzika (!) - przecież dalej nie będą chodzić, a w ogóle to proszę wyłączyć bicze i kaskady, bo chlapią i dziecko płacze, zamiast jeść;
- słupek startowy przy basenie pływackim – okej, to było jednorazowo, ale i tak…
- murek przy wejściu na zjeżdżalnię – nie, nie dlatego, żeby się schować przed ludźmi, bo na górze pusto. Kolejka do połowy schodów, ale mąż w niej stoi, to pogadają, a ona sobie przycupnie tylko na murku… I ekhem, na hasło „na murku” powinnam jej zaproponować swoje krzesło, niedomyślna idiotka ze mnie, fakt;
- nieczynna sauna – to tylko próba, powstrzymana w porę przez brak ręcznika delikwentki. Znaczy, ja proszę, żeby wzięła ręcznik, a ta informuje, że idzie do tej drugiej sauny dziecko nakarmić, bo widziała, że nieczynna. Może i niegłupie, ale… pani nie przeszkadzało, że konserwator właśnie nad czynnością sauny pracuje – bo przecież na pewno mogę poprosić, żeby poczekał, nie?
- nasze pomieszczenie socjalno-służbowe (bo połączone z przeszklonym stanowiskiem ratowniczym) – bo oczywiście, kiedy tylko wypada nasza kolej na „wyciszenie się”, jedzenie itd. (wciąż przy obserwacji przydzielonego basenu, ale jednak zza szyby) marzymy po prostu, żeby za plecami, na, powiedzmy, kozetce, rozkładała się matka karmiąca. No i sensu trochę brak, wspominałam o szybach, nie ścianach, prawda? I jak mogę być tak bezczelna, że odsyłam ją do pomieszczenia dla matek z dziećmi, ona chce sobie poobserwować basen!
- a poza tym wszystkie inne murki, podwyższenia i miejsca niby do siedzenia, ale do karmienia niet.
Tyle dobrego, że matki z cycem na wierzchu możemy przeganiać – żadne tam ustępowanie głupszemu.

b) Wypożyczanie sprzętu.

Mamy magazyn, w magazynie gadżety typowo do pływania – deski, ósemki, makarony, pasy itp. Zazwyczaj mamy też ze dwie pary rękawków i kilka kółek (rzeczy zostawione, po które nikt się nie zgłosił). To jest, powiedzmy, nasze i tym możemy radośnie dysponować. Oprócz tego w magazynie znajduje się sprzęt szkółek pływackich, sekcji, sprzęt do rehabilitacji/gimnastyk, a czasami nawet prywatny (jak widzimy, że ktoś na basen lata dzień w dzień, to niech sobie zostawi) – tego nie ruszamy.

Najczęściej jest miło, rodzic z dzieckiem prosi, dostaje, dziękuje, koniec. Ale są też mamusie, które proszą o „coś do pływania”. Mamusie nie wiedzą dokładnie, czego sobie życzą, więc idziemy razem i po drodze wyliczam, co mogę pożyczyć – ojej, jak super. A potem? „Niee, ten pas taki wielki, jemu będzie niewygodnie, tamten!” albo „Ją drapią rękawki, tamtą kamizelkę pani da!”. No nie dam i grzecznie tłumaczę dlaczego, z tym że zrozumienie przychodzi opornie – bo przecież nie zniszczą, Brajanek musi mieć wygodnie, a Dżesika już pociąga noskiem, co pani, dziecku pani żałuje? No, żałuję. Swoją drogą, te obrażone mamusie, jak tylko ogarną, że naprawdę jestem z kamienia i mam gdzieś szlochy dzieci/ich wrzaski, wychodzą, nie biorąc zupełnie niczego. Foch i już!

No i idealny przykład kompletnego zaślepienia. Przyszła mama z dziewczynką może sześcioletnią i proszą o coś do wyławiania przy nurkowaniu. Wchodzę z matką, pokazuję jej kółka, pałeczki, krążki do hokeja, mama woła córkę, ta sobie coś wybiera, obie miłe… Aż nagle mała zobaczyła sprzęt ABC i pyta, czy może. Wyjaśniam, dlaczego nie. Mała – okej, bierze krążki, dziękuje i chce odmaszerować, a mama – jakby ktoś ją uderzył.
- A co z tego, że to jakiegoś dziecka ze szkółki? Asia też umie pływać!
- Wierzę, że umie, ale nie wydajemy tego, bo to nie należy do nas. (Sprzęt nawet nie szkółki jako takiej, tylko uczniów, własny, prywatny).
- Ojej, ale to tylko raz! Asia by sobie nurkowała z rurką!
- Proszę pani, to jest własność jednego z dzieci, nikt raczej sobie nie życzy używać po kimś…
- Ach, spokojnie, naprawdę! Asi to nie przeszkadza!
I z uśmiechem wyciąga rękę po maskę. A mnie zamurowało, bo ona naprawdę zakładała, że martwię się o Asię, nie o właściciela. Oczywiście po wyjaśnieniach – foch. Bo jak jakieś dziecko może nie chcieć używać fajki po jej Asi?!

c) Ślepi ratownicy.

Zakładając, że na naszym basenie min. określoną liczbą ratowników jest X, na zmianach prawie zawsze mamy X + 2 (może parę razy w miesiącu X + 1). Dlaczego? Czasami trzeba zrobić instruktaż grupie, zejść po coś do sauny, opatrzyć komuś łapkę, w przypadku tłumów obsadzić dodatkowo rury, a do tego miło wziąć prysznic/zjeść coś/skorzystać z WC/przewietrzyć się przez moment/inne bez widma więzienia. ;)

Sytuacja nr 1

Z części, powiedzmy, centralnej, jeden ratownik wyemigrował instruować grupę. Za chwilę alarm w saunie, najczęściej fałszywe, ale sprawdzić trzeba, więc ratownik nr 2 (z tego przeszklonego) maszeruje nieść pomoc/ochrzaniać dowcipnisiów. Zostaję na tym obszarze sama. Przychodzi pan z dzieckiem z porządnie rozwaloną brodą. Niewesoło, ale idziemy do pomieszczenia, ogarniam dziecko, jednocześnie opisując wszystko w dziennikach (nie mogę później, potrzebuję podpisu opiekuna) i zerkając, ile mogę, na pozostawiony basen. Wszystko załatwione, z panami się żegnam, wychodzę…

Nie, nie wychodzę, bo taranem ładuje się do pomieszczenia pani z córką. I z awanturą. Bo nie ma ratownika, bo tragedia się stała, bo co my sobie wyobrażamy, w pracy jesteśmy, a tam ludzi nikt nie pilnuje i stało się…! Jej dziecko…! Jej dziecko!!! I tak przez dłuższą chwilę. Ja w pierwszym momencie panika, bo – ojezusmaria – ktoś mi się utopił, a mnie tam nie było, ale powoli zaczęłam trzeźwieć – bo pani jednak nie wyglądała na załamaną po śmierci dziecka. I wtedy chyba jednak powinna ciągnąć mnie w stronę basenu, a nie ryczeć tu w środku.

Co się okazało? Córka pani chciała, żeby jej „włączyć bąbelki”, a mnie tam nie było, bo sobie „siedzę i rozmawiam z jakimś facetem”. Na moje pełne furii oświadczenie, że synowi jakiegoś faceta próbowałam załatać brodę i ogarnąć – w postaci kierownika – transport do lekarza, stwierdziła, że jej to nie obchodzi, bo ona zapłaciła za bilet i chce bąbelków, a zaraz im się godzina skończy i moim psim obowiązkiem, bla bla bla…
Oświadczyłam, że bąbelki nie działają.

Sytuacja nr 2 (i 3, i 4, i 5… i 1000000)

Mimo że jest nas dużo, każdy ma jakiś system patrzenia na ludzi. Ja np. nie rejestruję tych, których mój mózg uzna za bezpiecznych. Znaczy, facet może stać tuż przed moim stanowiskiem w wodzie do pasa i próbować złowić moje spojrzenie, a do mnie ledwo dotrze, że ktoś stoi, z kolei zazwyczaj jestem w stanie podać w przybliżeniu miejsce pobytu każdego częściej nurkującego/słabiej pływającego dzieciaka (nie tylko w „moim” basenie). To samo jest z rzeczami – jak ktoś zacznie nawalać piłką w ludzi, zauważę, ale zupełnie nie ogarnę tego, co kto odkłada gdzieś z boku.

Co z tego wynika?
- matka robi awanturę, bo gdzieś obok mnie położyła kółko do pływania, piłkę, cokolwiek, a ktoś wziąć i jak mogłam nie pilnować, bo przecież zostawiła to pod moją opieką i byłam za to odpowiedzialna – szkoda tylko, że mnie o tym nie poinformowała, miałabym szansę wybić jej to z głowy wcześniej;
- matka robi awanturę, bo nie patrzę, jak Dżesika ślicznie pływa, a ona cały czas na mnie patrzy, uśmiecha się i czeka na pochwały – musiałam widzieć Dżesikę i uznać, że z matką nic jej nie grozi;
- jak wyżej, z tym że zauważam Brajanka, bo Brajanek pływa tak, że się o niego boję, więc obserwuję – wygląda, jakby walczył o życie, a od czasu do czasu uśmiecha się do mnie, jakby z przekonaniem, że jest najlepszym widokiem w moim życiu, do tego matka patrzy na mnie wyczekująco i cholera wie, o co chodzi. Dochodzę do wniosku, że będzie coś chciała, to podejdzie… I podchodzi, a jakże. Z pytaniem, czy tak wiele żąda, chcąc, żebym pochwaliła Brajanka, bo świetnie pływa i zamierza zostać ratownikiem, jak skończy 14 lat, a w ogóle to chodź, Brajanku, pani ci teraz wszystko opowie. Na moje nieuważne stwierdzenie, że teraz trzeba być pełnoletnim, żeby zostać ratownikiem, i informację, że nie bardzo mam czas opowiadać o czymkolwiek Brajankowi, robi pełnoprawną awanturę, że jak ja mogę tak traktować jej dziecko.

W następnym odcinku referatu ciąg dalszy – madki, które mają gdzieś własne dzieci, oraz matki, które chcą dobrze, ale nie do końca im wychodzi (no ale jednak matki, nie madki). ;)

aquapark

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 198 (220)

#79450

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W ramach odskoczni od spływów, ze względów sentymentalno-towarzyskich (trenowałam tam! pracowałam! dorastałam!), wzięłam sobie od czerwca trochę zmian w aquaparku. Znaczy znowu będę obsmarowywać ludzi partiami i w punktach. Oczywiście rozgadując się, bo jakby inaczej.

1. Królowie basenu vel cierpiący na wszystkomisięnależyzm.

Mamy baseny rekreacyjne. Bicze, masaże, wszelkiej maści „bąbelki”. Niby sporo, ale ilość ograniczona. Coś jest zajęte? Wypadałoby poczekać, aż się zwolni, ale można też uderzyć do ratowników.

- Bo tam facet stoi i stoi przy tym gejzerze, i miejsca nie ma!
Za pierwszym razem lekki wytrzeszcz, bo nie wiem, wywalić tamtego mam czy jak? Wybieram wersję Łagodne-Badanie-O-Cholerę-Chodzi.
- No, taak… Ale jest przecież przejście i z jednej, i z drugiej strony, więc…
- Pani, ale ja nie chcę przechodzić! Ja czekam na te gejzery od pół godziny!

Aha. Pomijając już, że gejzery włączyłam tamtemu na pewno mniej niż 3 minuty wcześniej (bo tyle działają), to nic mi chyba do tego.

- No niestety, musi pan poczekać, aż tamten pan skończy.
- Ale mi zaraz godzina minie!
- To może pan najwyżej spytać tamtego pana, czy by na moment nie zwolnił miejsca.
- JA mam z nim gadać?!
A nie no, pewnie ja. Przepraszam najmocniej, już biegnę.

To nie jest jednorazowa sytuacja. Chociaż częściej zdarzają się takie jęki w imieniu dzieci (w brodzikach też mamy różne atrakcje, tyle że o znacznie słabszej mocy) – i jak to tak, nie pójdę wyciągnąć cudzego bachora za fraki, skoro cudowny synuś mamuni sobie życzy bąbelków (o, i to jak życzy… wniebogłosy, powiedziałabym)? Nie rozpędzę kolejki do małych zjeżdżalni, żeby córunia tatunia mogła sobie chwilkę pojeździć? I JAK ŚMIEM SUGEROWAĆ, ŻE TAMCI TEŻ MOGĄ KORZYSTAĆ?! MAM ROZWIĄZAĆ TEN PROBLEM, I TO JUŻ! Wiecie co? Nawet mi się już tłumaczyć nie chce. Po co.

W ramach bonusu: „Proszę pani, czy mogłaby pani POWIEDZIEĆ (znaczy, nie poprosić, tylko nakazać?) tamtemu chłopcu z krokodylem, żeby go pożyczył Hani? Bo ona pytała, ale on nie chce, a ona by się tylko chwilkę pobawiła. Prawda, Haniu?”. Fakt, całość wypowiedziana bardzo grzecznym tonem, ale no… Serio?

2. Ratownik vel kompleksowa obsługa basenu.

Zawsze wydawało mi się, że akurat na temat zadań ratownika wiedza jest dość powszechna. Jasne, chętnie odpowiemy na pytania, pomożemy w miarę możliwości, ale jednak główne obowiązki to pilnowanie ludzi i składanie ich do kupy w razie wypadków. Albo może tylko tak mi się wydawało, bo…
Wszystko, co chciałabym powiedzieć klientom, ale nigdy nie wiem, którzy akurat coś odwalą…

a) Jeżeli spadnie panu piłka tuż przy moim stanowisku, zawsze odrzucę. Nie ma problemu. Ale umówmy się, drugi koniec basenu pływackiego to nie jest „tuż przy”. I nie, nawet jeśli zacznie pan skakać i wymachiwać rękami, to ja pana nie zauważę. Taki magicznie wykształcony odruch. Napady głuchoty uniemożliwiają mi też ustosunkowanie się do wołania. Naprawdę, niech mi pan uwierzy, dostrzegę pana dopiero, jak pan ruszy tyłek, wyjdzie z wody i pomaszeruje po tę piłkę. Tak, nawet – a raczej tym bardziej – jeżeli wyrzucił pan ją któryś raz z kolei.

b) Jeżeli wpada pani na genialny pomysł posadzenia kilkulatka na ławeczce za moimi plecami, to ja naprawdę nie wpadnę na to, że teraz ja jestem jego opiekunką. A gdybym wpadła, to, proszę uwierzyć, nie chce pani wiedzieć, co miałabym pani do powiedzenia. Wiem także, że to niesamowicie skomplikowane do przewidzenia, ale ratownicy zmieniają się na stanowiskach, więc jeżeli po kwadransie znajdzie mnie pani w innym miejscu i zacznie histeryczną awanturę pt. „gdzie jest moje dziecko, bo wezwę policję”, to nie jest to najlepszy pomysł, bo gwarantuję, że awantura ta przerodzi się w „gdzie jest pani dziecko, oczywiście, wzywajmy”, okraszoną fragmentami ustawy o tym, że dopóki nie ukończy 7. roku życia, nie rusza się pani od niego na krok.

*Nawet jeżeli pan/pani mnie poprosi, żebym popilnowała dziecka chwilę, bo pani chce na zjeżdżalnię/do sauny/popływać w większym basenie, odpowiedź również będzie brzmiała „nie”. Przykro mi, nie mogę wykonywać innych prac, będąc ratowniczką. Rzucać okiem też nie. Hasło „szczególna uwaga” doprowadza mnie do białej gorączki.

c) Rozumiem, że między sauną a przebieralnią jest oszałamiający dystans jakichś może piętnastu metrów, ale mam serce z kamienia i w ogóle mnie to nie wzrusza. Musi się pani cofnąć po ręcznik. Nie, naprawdę nie ma opcji, żebym pożyczyła pani swój. Rozumiem, że jest pani najzupełniej zdrowa, ale przykro mi, wciąż nie. Cudownie, że nie przeszkadza pani siedzenie gołym tyłkiem na drewnianej ławeczce, na której siedzieli inni ludzie, ale większości ludzi zapewne będzie przeszkadzać. Do tego pani pot ma wsiąkać w pani ręcznik. Nie w drewno. Nie w mój ręcznik. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że jestem totalnie nieelastyczna. Tak, skargi u kierownika.

Sytuacja a) kilka razy dziennie, b) raz, b)* raz na dwa dni, c) milion pięćset sto dziewięćset razy na godzinę. Sorry, nie starczyłoby mi na proszek z wypłaty.

3. Wyjątki od zasad.

Jak to na basenach, reguł jest pełno, a prawie nikt ich nie czyta. Jeżeli chodzi o te związane z ograniczaniem atrakcji, to chciałabym zaznaczyć, że to nie to, że jesteśmy służbistami i chcemy dzieciakom zniszczyć zabawę, tylko zwyczajnie chronimy własne tyłki – jednak wyżej cenimy swój spokój niż kilka minut czyjejś zabawy. Zwłaszcza po tym, jak kolega, znużony długą dyskusją, wpuścił na stosunkowo najbezpieczniejszą zjeżdżalnię chłopca razem z ojcem (i to po solennym przyrzeczeniu, że tak, że on, tatuś, jest świadomy, że bierze dziecko na własną odpowiedzialność), po czym spędził całkiem sporo czasu tułając się po sądach – bo coś nie pykło i tatuś rąbnął dzieckiem, a dokładniej jego głową, w zjeżdżalnię. I rozbita głowa. I pretensje do ratownika. I do sądu.

Ale nie o tym. Niektórzy ludzie chyba po prostu zapoznali się z badaniami, z których wynikało, że podanie jakiegokolwiek, nawet bezsensownego powodu, wpływa na ugodowość rozmówcy, bo całymi dniami prowadzę dialogi takie jak:

- ...od dziesiątego roku życia.
- ale my tylko na chwilę.
No nie, wy już wcale.

- Zjeżdżamy tylko pojedynczo.
- To moje dziecko.
Ale basen nie.

-… pojedynczo.
- Ale ona się boi.
Ja też. Że pójdę siedzieć.

- Proszę nie biegać.
- Ale on biegł do mnie.
@#$%^&*I( mnie to obchodzi.

- Nie żujemy gumy.
- Ale to rozpuszczalna.
Spoko, jak się młode zakrztusi i zacznie dusić, to po prostu zaczekam, aż guma się rozpuści.

4. Ludzie, którym myślenie jest obce.

Znowu kilka dialogów, ale tego po prostu nie mam jak opisać i nie mam pojęcia, jak się do tego odnieść, bo… cóż. Chyba wciąż tego nie rozumiem.

Dorosły + małe dziecko, na oko przedszkolne; multum razy.

- Czy on może zjechać na którejś z rur?
- Przykro mi, od dziesiątego roku życia.
- A razem ze mną?

@#$%^&* no wciąż nie będzie miał dziesięciu lat, nie? Ale dooobra…
- Nie, zjeżdżamy tylko pojedynczo.
- Aha… To nie możemy razem?

o.O

- Nie.
- A on sam by nie mógł, skoro nie można razem?
- Nie, musi mieć skończone dziesięć lat.
- No to ja z nim…
- Proszę pana, z tych zjeżdżalni korzystają tylko osoby powyżej dziesiątego roku życia, wyłącznie pojedynczo.
- Aha… Czyli nie możemy?

- Proszę pani, bo ja widzę, że nie wszyscy mają czepki. Czy trzeba mieć czepki?

Skoro widzisz, że nie wszyscy, to czy odpowiedź nie jest jasna?

- Nie, nie trzeba.
- No bo ja właśnie widzę, że nie wszyscy. Ale niektórzy mają. Czyli można?
- Tak, można.
- Mhm. Bo ja mam czepek. Ale nie wszyscy mają.

Smuteczek.

- Pełna dowolność. Można, ale nie trzeba.
- Mhm. Bo właśnie widzę, że nie wszyscy mają i nie wiem, czy…

Arrrrrrgh!

- Proszę pani, nie ma żadnych zasad dotyczących czepków. Jeżeli pani chce, może pani założyć. Jeżeli nie – nie musi pani.
- No tak. Bo na przykład na innych basenach trzeba. Ale tutaj widzę, że nie, i…
- Wie pani co? Proszę iść i założyć ten czepek.
- Oj, ale no ja nie wiem, bo widzę, że nie wszyscy mają…

Identyczne dialogi prowadzę również o klapkach na hali basenowej + miejscach do odłożenia ich na bok. Oraz o ręcznikach. Jako że „wszędzie, byle nie na środku” oznacza w cholerę miejsca, rozmawiać można długo.

Pewna pani koło pięćdziesiątki, kok prosto od fryzjera, pełny makijaż, styl pływania: „ratowniczy” (znaczy, ciężko określić dokładnie, ale głowa zawsze nad wodą).

- Czy tu jest woda solankowa?
- Tak.
- To słabe stężenie tej soli, nie wypycha jak w Morzu Martwym.

Za co, Merlinie, za co...

Ta sama pani kilka minut później, wciąż siedząc w basenie.
- Gdzie się kończy tamta rura?
Wskazuję jej kierunek.
- Tam, na dole, poniżej poziomu całego basenu.
- Mhm, ale ja pytam, gdzie się wyjeżdża.
- No właśnie tam. Stąd pani nie zobaczy, to za tym drugim basenem, schodami w dół, przy tamtej barierce.
- No tak, ale ja nie wejdę, jeżeli nie będę wiedziała, gdzie ta rura prowadzi.



- Cały czas pani mówię. Nie zobaczy pani tego, nie wychodząc z basenu. Zjeżdżalnia prowadzi na dół, za tamten basen naprzeciwko pani.
- Ale dokąd...

Ciąg dalszy nastąpi, jak najdzie mnie ochota na kolejną porcję irytacji. A poza tym chciałam zaznaczyć, że ten tekst ma funkcję edukacyjną. Znaczy wiecie już, dlaczego ratownika albo nie ma na stanowisku (bądź jest zasłonięty jakąś zaaferowaną personą), albo jest cham i prostak, co rozmawiać grzecznie nie umie.

aquapark

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (272)

#78125

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A propos dyskusji w komentarzach o dzieciach mniej lub bardziej niepełnosprawnych umysłowo i wyborze szkoły. W podstawówce chodził do naszej klasy Z., chłopiec z właśnie takim lżejszym upośledzeniem – lekkim na tyle, że nie było po nim widać, na co cierpiał, natomiast że coś mu jednak było, robiło się jasne po pierwszych dwóch minutach przebywania z nim.

Większość lekcji rozwalona. Zaczepiał wszystkich, krzyczał albo mówił zawsze podniesionym głosem, popisowym numerem było rzucenie się z rozbiegu w szafę, tablicę czy ścianę. Nauczyciele niby reagowali, ale tak naprawdę nic nie mogli zrobić – każde inne dziecko zostałoby ostatecznie wyproszone na korytarz, a on musiał zostać, bo nie wiadomo, co by zrobił. Matka, wzywana, przychodziła często (pracowała w tej samej szkole), coś tam mu tłumaczyła, prosiła, kazała, ale też to wiele nie dawało. Do tego standard – nigdy nie byliśmy na bieżąco z materiałem, bo milion powtórek, przed końcem roku on zajmował praktycznie cały czas na podniesienie ocen, bo wieczne zagrożenia, a wszystkie koła przedmiotowe, z założenia przeznaczone do przygotowywania się do konkursów, były zdominowane przez Z. i jego powtóreczki, na które siłą przyprowadzała go mamusia, bo on wymaga szczególnej uwagi i same zajęcia wyrównawcze nie wystarczą. Skończyło się tak, że Z. był izolowany/odrzucany przez nas, na ile się dało, ale wtedy w spornych sytuacjach matka stawała zawsze po jego stronie – bo on biedny, bo nie jego wina. No być może, ale nasza też nie. Nie mogłam np. nie pożyczyć mu linijki, jeśli chwilę wcześniej szarpnął mnie za włosy, bo zaraz o wszystkim wiedziała mama i leciała "z prośbą", żeby go traktować normalnie, jak innych. A że właśnie normalnie innym po czymś takim też bym czegoś nie pożyczyła? Nieistotne najwyraźniej.

Konkrety? Głównie pamiętam te związane ze mną, więc pewnie wyjdę na niesamowicie skupioną na sobie osobę, ale trudno. :P Poza tym to właściwie bardziej wylewanie żali, więc śmiało możecie przejść do zakończenia, jeśli za długo.

Lekcje muzyki mieliśmy z plastykiem, który właściwie robił z nami samą teorię, bo ani nie grał, ani nie śpiewał. Nie jego wina, pewnie dostał te lekcje, bo „ktoś musiał”. W okolicach wystawiania ocen Z. powiedział, że nauczył się „Wlazł kotek na płotek”, przyniósł ze sobą cymbałki, zagrał, dostał sześć. Nauczyciel, zachwycony inicjatywą, opowiadał nam przez pół lekcji o tym, jak to fantastycznie, zobaczcie, Z. tak nas zaskoczył, ojejejej, każdy może, bierzcie przykład. No to chciałam wziąć, zaproponowałam, że zagram coś na pianinie (stało w sali). Nie, bo już nie ma czasu. Spoko. Następna lekcja, zależało mi na ocenie, proszę znowu – nie. Wkurzyłam się, dla zasady wstałam, siadłam do pianina, zagrałam „Marsz żałobny” Chopina. Dostałam uwagę. Okej, może i się należała za niesłuchanie/przerywanie lekcji, coś w ten deseń, ale ja ją dostałam za to, że z premedytacją chciałam umniejszyć dokonania kolegi.

Druga sprawa, przy tym samym wystawianiu ocen, ale któraś z kolejnych lekcji. Z. najpierw przeszkadzał pół lekcji, potem znalazł jakąś piosenkę w podręczniku, którą znał, chciał zaśpiewać. Oczywiście. Zaśpiewał, dostał sześć. Już wiedząc, co będzie, więc trochę może złośliwie, zaproponowałam, że mogę zaśpiewać cokolwiek z podręcznika (przy wszystkich utworach były nuty, a ja chodziłam do PSM). Mało nie wyleciałam z klasy za karę – popisuję się, robię to specjalnie, a oceny trzeba wystawić, niektórzy muszą poprawiać. Z. tym sposobem, nie robiąc nic przez cały rok, skończył z piątką z muzyki, bo nauczyciel pozwolił mu jeszcze odpowiadać na tej lekcji z wybranego tematu. Nikomu innemu nie dał możliwości zdobycia dodatkowej oceny, bo przecież nikt poza Z. nie miał aż tak złej sytuacji, więc o co nam chodzi. Więc Z. miał piąteczkę. Ja, starając się przez cały rok, grając na pianinie, śpiewając w chórze itd., też miałam piąteczkę. A najlepsze? Solidni uczniowie, którzy sprawdziany zaliczali na cztery (a nie na dwa^^), nie mieli piąteczek, tylko czwóreczki, mimo że oceny mieli generalnie lepsze niż Z.

Bardzo podobna sytuacja była z WF-em. Mieliśmy oddzielnie z chłopcami, ale te na basenie prowadziła nasza nauczycielka dla wszystkich, stąd oceny były wystawiane drogą dyskusji. Zasada od zawsze była jasna – sześć tylko dla tych, co chodzą na zawody. Ja z większości WF-owych rzeczy nie byłam wybitna, ot, przeważnie cztery czy pięć, ale bez szału. Trenowałam tylko to nieszczęsne pływanie (i to osiem razy w tygodniu przez parę lat, więc można sobie wyobrazić, jak pływałam) i trochę akrobatykę, ale zbyt nieregularnie, żeby się z nią gdziekolwiek pchać. Chyba w V klasie złożyło się tak, że z różnych powodów trochę tych pływackich zawodów opuściłam, więc właściwie byłam pogodzona z myślą, że 6 mi się nie należy. Pogodzona byłam do czasu, kiedy okazało się, że wystarczy w ciągu danego roku NAUCZYĆ się pływać i przepłynąć jakąś parodią pieska jeden basen, żeby sześć na koniec dostać niemal z automatu. Sugeruję nieśmiało, że w takim razie może mi też się da podnieść ocenę, bo jednak na jakichś zawodach bywałam, no i nauczycielka dobrze wie, jak pływam. Nie, bo nie ma powodu, żeby stosować dla mnie taryfę ulgową, znałam zasady, trzeba patrzeć na zrobione postępy, bla bla bla. No okej, niech będzie. Tyle że w tym momencie odzywa się nauczyciel chłopaków i mówi, że właśnie, że postępy, że Z. ma też dobre oceny z gimnastyki, bo, uwaga, zrobił w końcu fikołka. W przód. Wtedy nie wytrzymałam i po prostu wyszłam. Dlaczego? W tym roku mieliśmy samodzielnie przygotować układ niby gimnastyczny, do muzyki, ze wstążkami, więc babka dobrze wiedziała, co potrafię – ale, jak widać, nie wszystkim gimnastyka mogła podnieść ocenę.

A ja mogę tylko dziękować mamie, że w porę zauważyła, co się dzieje, i nie pozwoliła mi zrezygnować ani z treningów, ani z muzycznej, bo jako rozżalona małolata już byłam na etapie „po co, skoro wszyscy to mają w...”.

Nawiasem mówiąc, na plastyce i technice było to samo – za każdy bohomaz czy rozwalające się dzieło z techniki dostawał pięć albo sześć, bo „inaczej nie umie i robi na miarę swoich możliwości”. Jak rozumiem, cała nieutalentowana reszta tak naprawdę umiała inaczej i chłopcy (jakoś u nas mniej uzdolnieni artystycznie) tylko sobie żarty robili, a potem za karę dostawali tróje. I wiecie, to nie tak, że ja komuś zazdrościłam ocen czy musiałam być najlepsza. Zawsze wszystkim podpowiadałam, nawet był czas, kiedy to klasa decydowała, z kim usiądę na danym sprawdzianie, żeby podpowiadać itd., dawałam „korki” i z dobrych ocen kolegów, którym coś tłumaczyłam, cieszyłam się nawet bardziej niż ze swoich. Ale jednak szlag trafiał, kiedy kogoś obejmowały zupełnie inne zasady niż całą resztę. A po co w ogóle wysyłać dziecko do normalnej szkoły, skoro się chce specjalnego traktowania?

Skończyło się tak, że odrzucany przez wszystkich Z. przepisał się w VI klasie do klasy równoległej. Po początkowym zachwycie (bo tamci widzieli tyle, co na przerwach, czyli my źli, wykluczamy kolegę z zabaw), kiedy wyszło na jaw, że lekcje z Z. wcale nie są takie super, historia się powtórzyła – czyli Z. znowu wykluczony z życia klasy. Chciał się przepisać z powrotem, bo – wg jego mamy – tam było tak samo źle, ale u nas przynajmniej znajomi ludzie, tyle że się nie udało. Nie wiem, czy dlatego, że nasi rodzice protestowali, czy dlatego, że to już ostatnia klasa, ale wszyscy się cieszyliśmy i wreszcie był spokój.

I tak sobie teraz myślę, że niby rozumiem, że może jego mama chciała, żeby wyszedł do ludzi czy coś, a nie siedział sam na nauczaniu indywidualnym (była w szkole taka możliwość i były osoby, które z niej korzystały, bo do szkoły integracyjnej było 40 km), ale z perspektywy pozostałych uczniów to oznaczało stratę ogromnej ilości czasu. Tak że, odnosząc się do dyskusji o zasadności wysyłania takich dzieci do normalnych szkół, jestem przeciw. Gdybym miała dziecko, nie chciałabym, żeby ktoś bawił się wyrównywanie szans czy inną pracę u podstaw jego kosztem.

szkoła

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 170 (210)

#77870

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z pamiętniczka instruktorki narciarstwa, czyli ostatnia część historii #77388 i #77597. Tym razem tylko jeden punkt i, ee… zbieranina rzeczy-które-nigdzie-nie-pasowały.

7. Dzieci z problemami.

Zastanawiałam się, czy w ogóle to umieszczać, bo temat nieprzyjemny i może mało, hm, epicki, ale jak się zastanowić to – moim zdaniem – najbardziej piekielny ze wszystkich, bo po prostu niebezpieczny.

a) problemy fizyczne – nie jestem lekarzem, nie mam spisu przeciwwskazań do jazdy na nartach, ale nie sądziłam, że kiedykolwiek będzie potrzebny. Zasada jest ta sama, co na stoku – wchodzisz na własną odpowiedzialność. Tak jak nikt nie robi wywiadu przy sprzedaży karnetów, tak nikt nie wypytuje o choroby przy zapisach na lekcje (pomijając już nasz brak wiedzy, to dochodzi do tego czas i niechęć do robienia z klientów idiotów – skoro przyszedł, to widocznie może). Poza tym jest wiele przypadłości, które jedynie utrudniają naukę, ale nie powodują zagrożenia dla ucznia, więc właściwie wystarczyłoby poinformować instruktora o sytuacji, ale… Ale na kilkoro uczniów z problemami powiadomiona zostałam o nich raz i to w przypadku małej dziewczynki, której niesamowity brak koordynacji zrzuciłabym po prostu na wiek i nie podejrzewałabym nawet nic poważniejszego.

A co było jeszcze? Na przykład chłopiec z astmą. O której dowiedziałam się, kiedy w górnej połowie stoku wysapał, że jakoś tak mu się źle oddycha, ale mamusia ma takie do psikania. Nie wiem, jakim cudem na nikogo nie wpadliśmy, ale przysięgam, nigdy tak szybko nie jechałam z dzieckiem między nogami. A co mamusia po solidnym opierdzielu? Że nie powiedziała, bo myślała, że wtedy dziecku nie pozwolimy jeździć (powtarzam – nie mam pojęcia, znam jedną osobę z astmą, która ma problem po wejściu po schodach, a drugą, która codziennie biega, więc ja się nie znam, ale, cholera jasna, wolałabym zostać uprzedzona), co mnie zamurowało – zakłada, że to może stanowić barierę, czyli będzie niebezpieczne, ale i tak dziecko wysyła?

Kolejne – dwunastolatka po niedawnej operacji kolana (zerwane więzadła). Robimy rozgrzewkę, bierzemy narty, ta marudzi, że ją noga boli. Ogólnie była marudna i taka trochę paniusiowata, więc w pierwszej chwili założyłam, że boli, bo pod górkę trzeba podejść. Ale narzekała coraz bardziej, ja podpytuję, a ta z tą operacją… A zerwane więzadła to akurat przypadek, który miałam dwa razy w rodzinie, więc „coś tam” dla odmiany wiedziałam, policzyłam szybko i, cholera, wyszło mi, że na takim etapie rekonwalescencji to moja kuzynka kończyła kuśtykać i wciąż była rehabilitowana… Lekcja przerwana, młoda przestraszona, matka obrażona. Bo ona myślała, że dobrze będzie to trochę „rozruszać”.

No i w sumie najbardziej przykre. Do tej pory nie wiem, co K. było, ale obstawialiśmy jakieś lżejsze porażenie mózgowe. K. bardzo chciał jeździć, dało się z nim dogadać (dukał, ale rozumiał wszystko), ale jeśli chodzi o jazdę, to jakby nie widział, że robi inaczej (np. ma stanąć koło mnie i ułożyć narty równo z moimi, a staje gdzieś dalej, każda narta w inną stronę, a K. się przygląda i pyta, czy dobrze). Ale nie o to chodzi, bo jeśli dziecko chce jeździć, a rodzica stać na duuużo lekcji, to nie ma sprawy – zawsze się czegoś nauczy (po 3 lekcjach K. umiał przejechać bez podtrzymywania z 5 metrów i to naprawdę był duży krok naprzód), kolega jeździł cały sezon z dzieckiem z zespołem Downa, kwestia zapału i cierpliwości ucznia. Problemem było to, że K. był ode mnie wyższy więcej niż o głowę, a jak się przewrócił, to leżał i nie ruszał się, dopóki go się nie postawiło do pionu – ot, jakby podnosić osobę nieprzytomną. Zero ruchu. Nawet po odpięciu nart. Tak że naprawdę dużo czasu mijało na zbieraniu K. z ziemi. Okej, kończymy lekcję, podchodzę do ojca, zła, że nie uprzedził, ale chwalę zapał K. i sugeruję, żeby na nast. lekcje zapisywać K. do chłopaków, bo szkoda czasu, a oni go podniosą w kilka sekund. A ojciec? Ojciec burknął, że „K. ma lekkie problemy z koordynacją” i uciekł, bo ja zbierałam szczękę z podłogi. Ale to nie koniec, bo przyszli znowu i znowu do mnie. Sytuacja się powtarza, na koniec już stanowczo mówię ojcu, że dla K. nie jest najlepszym wyjściem jazda ze mną, bo nie mam tyle siły co faceci, ojciec pyta, czy w ogóle jest sens dalej jeździć, ja odpowiadam twierdząco i chwalę K. za co się dało, ojciec coś tam mamrocze, żegnamy się. A następnego dnia – znowu do mnie. K. coraz bardziej sfrustrowany ciągłym leżeniem na plecach zanim go pozbieram, ja podpytuję, czy to może on sam chce wciąż jeździć ze mną, bo wtedy inna sprawa zupełnie, ale nie, K. nie miałby nic przeciwko zmianie instruktora. Na koniec nie wytrzymuję, ostrzej tłumaczę ojcu, o co chodzi, bo, cholera, jasne, mi też niewygodnie i się męczę, tyle że nie o to chodzi, sama tę pracę wybrałam i nie oczekuję, że klient ma się przejmować moim zmęczeniem, ALE jeśli wyjaśniam, że dziecko jeździ np. o 20 minut krócej, bo ten czas spędza leżąc bezradnie na śniegu, a ojciec ma to gdzieś, to chyba coś nie tak. Podziałało? Mhm. Nie pojawili się więcej u nikogo. Mogę mieć tylko nadzieję, że zmienili stok, bo K. naprawdę chciał jeździć.

b) psychicznie (okej, po prostu nie pasowało nigdzie indziej ;p) – dość częsta sytuacja, czyli wchodzi maluch na stok i zaczyna z miejsca płakać. Bo górka, bo bez mamy, bo coś tam. Nic dziwnego, w końcu taki 3-, 5–latek nie wie tak naprawdę, na co się godzi, mówiąc, że chce jeździć. Chwilę zajmuje uspokojenie dziecka, najczęściej pomaga „raz sobie zjedziemy, a jak się nie spodoba, to skończymy”, a ten jeden zjazd się robi z dzieckiem między nogami, ojej, fajnie, szybko, ja też chcę, i tyle (są też maluchy, które podłapują negocjacje i potem słyszę „to jak ładnie się zatsimam, to pani tak zie mną jeście źjedzie sibciutko” :D). No i mama na dole/w barze, więc też dziecko spokojne.

Ale ze trzy razy zdarzyły się też mamy, które po prostu podrzucały takie zaryczane dziecko i w długą! Za pierwszym razem, zanim ogarnęłam, co się dzieje, to sobie stałam chwilę. Ja i beczący czterolatek, który jeszcze przede mną ucieka, bo jestem tą złą, z którą musi zostać bez mamusi... No dobra, oprzytomniałam, lecimy do mamy do baru, a ta obrażona, bo czas leci. Pozostałe razy to samo, tyle że reagowałam już szybciej i gromkim głosem nakazywałam zatrzymanie. XD Co mamy (nigdy nie zrobił tego facet)? Mamy, że przecież godzina jest opłacona, to mam wziąć dziecko i jeździć. Dziecko, które ryczy tak, że nawet matka nie może go uspokoić. Raz też usłyszałam, że widocznie nie mam przygotowania pedagogicznego (po tym, jak dobre kilka minut dziecko wyło i wołało, że „przecież mówiło, że nie chce jeździć”). No nie mam, no, co zrobić. I nagle zaczęłam doceniać wszystkich rodziców, którzy mówili, że jak młode nie będzie się chciało uczyć, to żeby z nim tylko pojeździć, nie zmuszać do ćwiczeń, żeby się nie zraziło – mogliby trochę rozsądku tym mamusiom podrzucić.

BONUS, czyli pojedyncze sytuacje zostawiające z opadem szczęki.

a) Siusiu – toaleta w barze. Ze starszym dzieckiem po prostu podchodzę, a młodsze odprowadzam do rodzica. Jednej mamie się to nie spodobało, bo właśnie smażyła sobie kiełbasę przy ognisku. Proponuję, że jej przytrzymam w tym czasie. Nie, bo ona zapłaciła mi za zajmowanie się dzieckiem przez godzinę, więc mam się nim zajmować. Uhm. Młoda miała chyba pięć lat, ale z tymi wszystkimi ciuchami narciarskimi miałaby problem w WC, a ja ani nie miałam ochoty, ani nie czułam się uprawniona do oglądania gołej pupy obcego dziecka. Po krótkiej dyskusji matka z fochem poszła – kiedy oznajmiłam, że zapłaciła za naukę jazdy, a nie „zajmowanie się”, więc nie ma problemu, robimy w tył zwrot i idziemy dalej jeździć…

b) Języki obce a płeć – głównie pojawiali się Polacy, naprawdę rzadko obcokrajowcy, ale jedną z nich zapamiętam – Rosjanka, która koniecznie chciała lekcję z kobietą (a poza mną sami panowie tam uczyli). Akurat stałam przy koordynatorce, rozmawiałyśmy wszystkie po angielsku, mówię, że nie ma sprawy, angielski znam na tyle, że spokojnie mogę uczyć. Aaa… Nie. Nie angielski, bo to dla jej córki, która po angielsku nie mówi. A. No to problem, bo ja po rosyjsku znam parę zwrotów i wierszyków dla dzieci, więc niet, ale X miał ostatnio grupę rosyjskojęzyczną, więc żaden problem. Ach, jednak problem, bo jest mężczyzną, a córeczka chce do kobiety. No nie, nie ma opcji, żebym błyskawicznie nauczyła się rosyjskiego, ale że znam jeszcze (słabiej niż angielski, ale do prowadzenia lekcji wystarczy) dwa inne języki, to pytam, bo może akurat młoda coś tam liznęła. No nie. Młoda tylko rosyjski i ja mam z nią jeździć i mówić po rosyjsku. My z koordynatorką na siebie, zdziwione, przecież nie może poważnie czegoś takiego wymagać, skoro słyszy, że po rosyjsku nie umiem, ale… Jednak może. Bo ja będę jeździć z młodą, a X za nami w roli tłumacza. Oczywiście zapłaci jak za jednego instruktora, w końcu jeden uczy. Na koniec wyraziła opinię o instruktorach sprowadzającą się do tłumoków, co to się języków nie uczyli. Może bym nawet jakoś zareagowała, ale byłam zajęta zwijaniem się ze śmiechu po jej propozycji 2 instruktorów w cenie 1.

c) „Bo pani nie mówiła, że...” - czyli niedoinformowane biedactwa.
- „...trzeba umieć jeździć” - trzyosobowa rodzina kupuje karnety, wypożycza sprzęt i nie zostaje wpuszczona na wyciąg, bo nie umie nawet utrzymać się w pionie, stojąc w miejscu. Jak się okazuje, wszyscy mają narty pierwszy raz na nogach, zakładali, że „jakoś” wjadą z dzieckiem (a potem pozabijają się w drodze na dół, robiąc przy okazji krzywdę innym?). Cytat to pełen oburzenia okrzyk na temat pani w kasie, która ich nie uprzedziła, że „to nie jest takie łatwe” (tak, kolejny cytat). Sytuacja zakończona z korzyścią dla nich, zwrócili swój sprzęt i karnety, a wzięli dziecku instruktora, ale no… Karuzela śmiechu.

- „...trzeba mieć karnet przy sobie” - to z innego miejsca, gdzie stok jest tak jakby w dół, czyli kupujesz karnet w kasie na górze i najpierw zjeżdżasz, a potem wjeżdżasz. Nauczona doświadczeniem pytam ojca (miałam dwójkę, on i córka), czy mają karnety. Tak, mają. No to jedziemy, a na dole niespodzianka – karnetów brak. Ojciec z awanturą, że karnety są, żona ma w barze na górze, a to wszystko moja wina, bo nie powiedziałam, że ma je wziąć ze sobą, tylko spytałam, czy ma. Koniec końców, wściekły ojciec maszerował na piechotę do żony, bo telefonu również przy sobie nie miał, ja odmówiłam stanowczo biegania po wielkim barze (trzy piętra…) i wypytywania o jego żonę, a na tym wyciągu na jednym karnecie nie wjedzie więcej niż jedna osoba (znaczy, ja na swój nie mogę wpuścić kogoś innego).

- „...nie ma instruktora” - to nie do mnie, ale dla odmiany bardzo częste. Czyli wchodzi klient, kupuje karnet, płaci za sprzęt, idzie do wypożyczalni, mierzy, dopasowuje, zjawia się 10 minut później, oznajmia, że jeszcze chce instruktora, a tu niespodzianka, bo instruktorów najczęściej z marszu nie ma, trzeba się zapisywać wcześniej. I ludzie uprawiają lament, bo przecież mają już karnet i sprzęt, więc co teraz?!?!?!?!? I dlaczego nikt im nie powiedział od razu?!?!??!?!

A my później robiliśmy sobie symulacje:
- Dzień dobry, poproszę karnet.
- NIE MA INSTRUKTORA!!!

Ewentualnie bardziej full version:
- Dzień dobry, poproszę karnet.
- A proszę mi powiedzieć, czy umie pani jeździć? Czy zdaje pani sobie sprawę, że to trudne? Że trzeba uważać z astmą, a po operacji kolana to tak od razu nie wolno? Czy wie pani, że nie ma wolnych instruktorów? Tak? To świetnie. Proszę, karnet. I proszę mieć go przy sobie na wyciągu, nie zostawiamy karnetów w barze.

Tak że tego… Fajnie było, ale się skończyło. Chociaż teraz zaczynam obstawiać spływy. I liczyć, ile osób zleci z wodospadu, bo nie będzie słuchało co trzeba zrobić. ;p

narciarstwo

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 228 (244)

#77597

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z pamiętniczka instruktorki narciarstwa, czyli historii #77388 ciąg dalszy.

4. Nie mam instruktora, ale wymagam.

To się najczęściej zdarza z rodzicami, którzy wzięli dzieciom kilka lekcji, ale postanowili już wypchnąć pociechy na stok same. Jednak – jako że stok mały i instruktorów rozpoznać łatwo – bywa też, że awanturują się osoby, które widzimy na oczy pierwszy raz.

a) Wyciąg – maluchy, które już radzą sobie same na stoku, często nadal mają problemy z wyciągiem, który tam był dość, powiedzmy, nieprzyjemny dla początkujących, do tego po wypięciu nie dało się zjechać na dół, trzeba było się wpiąć z powrotem/podejść do góry/zejść na dół, co przerastało przedszkolaków. Rodzice po lekcji zawsze informowani, że np. „dziecko jest w stanie zjechać samodzielnie, ale samo jeszcze nie wjedzie”. Tylko co z tego, jak co chwilę takie dzieci były puszczane przez rodziców same, a potem wielki dramat, bo jak się maleństwo wyrżnęło, to żaden z instruktorów nie pogalopował na pomoc? Miał lekcję? No to co, ale DZIECKO LEŻY!

I tak, ja niby rozumiem, że dla rodzica to prośba o pomoc może dwa razy w ciągu godziny. Tylko że takich dzieci było w ciągu godziny kilkoro i naprawdę nikt nie będzie przerywał co chwilę lekcji, żeby komuś pomóc. Skargi leciały na wszystkich – od instruktorów po obsługę wyciągu (bo bezczelny pan na dole zatrzymał wyciąg, żeby dziecko zeszło na bok, ale wcale jakoś nie biegł na górę i nie pomagał… I później pielgrzymki obrażonych matek wzdłuż wyciągu, ech…).

b) Stok – pisałam w poprzedniej historii o problemach z wstawaniem. Właściwie to samo, co wyżej. Nieważne, że rodzic poinformowany, że dziecko – mimo że jeździ – jak się wywróci, to już tak zostanie. Najlepiej puścić dzieciaka, a potem oczekiwać, że wszyscy z pieśnią na ustach będą je zbierać, i robić awantury każdemu zjeżdżającemu instruktorowi, który dziecko zignorował. A potem awanturować się dalej, że zignorował również ich wrzaski i kontynuuje lekcję. No bezczelność, faktycznie. Bo misiu pysiu leży… I oczywiście obraza majestatu, kiedy kończyło się tym, że rodzice bokiem stoku maszerowali podnosić młode.

c) Wskazóweczki – to głównie dorośli. Czasem wzięli wcześniej lekcję, czasem nie. I tak sobie mimochodem podjeżdżali, jak prowadziłam lekcję… I tak zagadywali… I tak niby nic, ale może pokazałabym im coś tak szybciutko… Albo zerknęła, czy dobrze robią coś tam… A może mogłabym podpowiedzieć coś jeszcze… I czemu, do cholery, patrzę tylko na tego, z kim aktualnie mam lekcję?! Jak mogę ich ignorować?! Przecież oni takim zupełnym przypadkiem jeżdżą przy mnie od dwudziestu minut, a ja nic!!! (Btw, dwa razy zrobili tak chłopcy, których wcześniej uczyłam – i naprawdę wystarczyło powiedzieć, że teraz nie mogę, bo mam lekcję. Rozumieli, pytali, czy mogą mnie spróbować złapać na dole, jakbym miała chwilę, i żegnali się grzecznie. Dorośli – nigdy).

5. Zaopatrzenie.

Jestem instruktorem, klienci płacą, ja uczę. Tylko tyle. Co nie wchodzi w zakres usług?

a) Chusteczki – zima, dzieci z katarem. Mamy maluchów kręcą się na dole stoku, więc często w razie potrzeby zjeżdżamy, dziecko wyciera nos, tyle. Często, ale nie zawsze. Zdarza się, że mamusia na początku informuje, że dziecko ma katar. Okej, dopóki nie okaże się później, że to ja mam mieć chusteczki dla dziecka. I zdziwienie, że nie noszę zapasu (wyobrażacie sobie, ile paczek musiałabym mieć upchniętych po kieszeniach, żeby obsłużyć dzieci z całego dnia, zakładając, że maluch potrzebuje ich nieraz pięć czy więcej w ciągu godziny? Spoko, mamusie też nie).

RAZ miałam paczkę, bo sama potrzebowałam. Jedna z mamuś zauważyła i stwierdziła, że super, skoro ja jestem zaopatrzona, to się z dzieckiem podzielę. A potem oburzenie, bo przecież to tylko chusteczki, taki ze mnie samolub. Jasne, powinnam smarkać w rękaw do końca dnia i to jeszcze z wdzięcznością. A jak mamusie reagują najczęściej, kiedy nie mają chusteczek? Pada pytanie: „To co ja mam teraz zrobić?”.

A mi się tylko chce śmiać, jak pomyślę, że chcą, żeby dzieci umiały jeździć na nartach, ale żadna nie wpadnie na to, żeby dziecko nauczyć nos wycierać.

b) Rękawiczki – dzieci często nie mają narciarskich tylko zwykłe, wełniane, które po pierwszym upadku robią się całe mokre. Dziecko marudzi/płacze, a mama z nieśmiertelnym: „To co ja mam teraz zrobić?” (jedna mama zapytała o to już przed lekcją, czyli zdawała sobie sprawę, że to nie najlepszy pomysł, z tym że nie wiem, czego oczekiwała). Odpowiedź „teraz jeździć w tych, co ma” uznania nie znajduje. Za to wtedy mamusie zauważają, że ja mam takie super rękawice narciarskie. I że mogę oddać dziecku, to nie będzie płakać! I dokończy lekcję! Mhm, już pędzę.

Tak na marginesie, z rękawiczkami problem jest najczęściej (raz była dziewczynka nawet BEZ rękawic), ale zdarzają się też osoby w wąskich kurtkach do kolan, cieniutkich getrach, spodniach z dziurami, długich płaszczach itd. - i większość uważa, że ja nagle coś z tym zrobię, no bo jak to, za instruktora zapłacili, to instruować powinnam.

Szczyt? Kobieta w długiej wąskiej kurtce, która uniemożliwiała zdecydowaną większość ruchów, stwierdziła, że ja złośliwie uczę ją jeździć i hamować pługiem (miała pierwszy raz narty na nogach…), bo ona dobrze widziała w telewizji, że wcale tak się nie jeździ. Wyjaśnienia, że to, co robią zawodowcy, to jeszcze nie jej etap, zostały przyjęte, ale… to wszystko nasza wina, bo nikt jej nie poinformował, że nie będzie jeździć w taki sposób i że trzeba swobody ruchów na nartach. I że chyba zwrot pieniędzy… Musiała przy kasie doznać okropnego rozczarowania.

c) Batoniki/napoje – jeżeli wszystko idzie zgodnie z planem, nie mam żadnych przerw (najczęściej 9:00/10:00 – 18:00, ale czasami nawet i do 22:00), więc na wszelki wypadek, jakby nie udało się zejść choćby na kilka minut, do kieszeni upycham jakiś batonik i mały napój. I jeśli mam ucznia, który jest w stanie sam wjechać wyciągiem, zdarza się, że – jadąc za nim – dokonuję szybkiej konsumpcji.

Takie dziecko nawet tego nie widzi… Ale widzi mama! I mama uważa, że skoro ja byłam głodna/spragniona, to jej dziecko na pewno też! A ja na pewno mam coś dla niego, taki poczęstunek, prawda? I nieważne, że dziecko za 15 minut skończy lekcję, a ja zjadłam, bo jeżdżę od 4h, a przede mną drugie tyle. Nie ma poczęstunku dla dziecka? No jak to?! I nie muszę chyba wyjaśniać, jak maluch zareaguje na informację o potencjalnych słodyczach… Najlepsze? To nie była jednorazowa sytuacja.

d) Narty – szkoda mi było swoich „normalnych” nart, więc w połowie sezonu kupiłam sobie typowo rekreacyjne, żeby serce nie pękało, jak kolejne dziecko mi po nich przeszoruje. Nowe, więc wiadomo – śliczne, lśniące, do tego w bardzo dziewczęcych kolorach, co mam w nosie, po prostu były mocno przecenione.

Ale dziewczynki nie mają tego w nosie – bo ojej, pani ma takie śliczne narty. Ale też – „maaaamo, ja też chcę takie”. I płacz. I propozycje od mam. Pierwsza – żebym wypożyczyła sobie inne narty, to „dziecko nie będzie płakać”. Druga – żebym zamieniła się z jej córeczką. Córeczka, fakt, była prawie tak wysoka jak ja (jestem raczej niska), ale miała lat osiem i chyba nie powinna już odstawiać takich cyrków? Oczywiście propozycje odrzucone ku zdumieniu mamuś, natomiast ja nie mogę wyjść ze zdziwienia, że takie propozycje w ogóle padły (bo płacz dziecka to jedno, ale dorosła osoba…?).

6. Rodzic dobra rada.

Ja rozumiem, chcą dla dziecka jak najlepiej, oddają obcej babie, nie wiadomo, co ona wymyśli, ale, cholera, skoro już się zdecydowali, to niech będą konsekwentni. JA uczę. A takiego…

a) Prędkość – uczę dzieci skręcać, negocjuję mocno (bo najchętniej po opanowaniu sztuki utrzymania się w pionie rwałyby na krechę), jedziemy, mijamy najczęściej tatusiów, którzy z aparatem ustawiają się mniej więcej w połowie stoku i… „No co ty tak wolno, rooozpędź się!!!”.

I w drugą stronę, najczęściej z rodzicami, którzy sami jeżdżą – dziecko już pewnie trzyma się na nartach, zaczynamy ćwiczenia do jazdy równoległej, staram się oswoić dziecko z większą prędkością, bo widzę, że sobie da radę, wszystko super, a tu mama/tata przejeżdżają i paniczny okrzyk, że ma natychmiast zwolnić, bo… [tu wstaw milion potencjalnych katastrof]. I dziecko, oczywiście, słucha rodzica.

b) Totalne bzdury – najczęściej przy czysto technicznych rzeczach, typu odpowiednia postawa. Truję przez godzinę „górna z przodu”? Przejedzie mamusia i rzuci: „Trzymaj równo te narty!”. Pracujemy nad tym, żeby dziecko nie dokręcało tułowia? Co z tego, skoro tatuś spyta z przekąsem, czemu dziecko takie pokrzywione jedzie?

Za każdym razem staram się tłumaczyć rodzicom, ale trafia w niewielu przypadkach. Pół biedy, jak to starsze dziecko – takie najczęściej samo recytuje po lekcji, dlaczego jechało tak, a nie inaczej i będzie dalej tak ćwiczyło mimo braku aprobaty. Za to maluchów szkoda, bo choćbym miała status nieomylnej w sprawach nart, autorytetu rodziców nie przebiję.

c) Totalne bzdury 2.0 – rzeczy, które rodzice kładą do głowy dzieciom zawczasu. Co najczęstsze? „Nie bój się, pani nie pozwoli, żebyś się przewrócił”. Nosz… I pani, która zawsze od samego początku stara się żartować z upadków, żeby młode się nie przejmowało, nagle nie wie, co ma zrobić. Bo maluch, który pierwszy raz zakłada narty, przewróci się. I to nie raz. A po takim dictum zawsze jest płacz, bo przecież mama mówiła, że się nie przewróci, a tu leży, coś tam boli, ojej, a pani miała pilnować!

Drugie miejsce – wpojenie dziecku przekonania, że jeździ idealnie. Jasne, zachęcać, chwalić, wszystko jak najbardziej. Ale sporo dzieciaków wkracza na stok ze świadomością, że są najlepsi i jeżdżą przewspaniale… A potem każda uwaga spływa jak woda po kaczce. Albo powoduje bunt/płacz, bo pani się nie zna/jest wredna, wszak rodzice mówili, że dziecko jeździ najlepiej, więc co to niby ma być…

narty

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (271)