Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Faraon85

Zamieszcza historie od: 11 maja 2016 - 1:46
Ostatnio: 6 marca 2018 - 5:13
  • Historii na głównej: 8 z 11
  • Punktów za historie: 1438
  • Komentarzy: 14
  • Punktów za komentarze: 33
 

#81625

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem historia będzie związana z serwisem komputerowym.
W czasie czytania książek, oglądania TV czy przeglądania internetu, lubię mieć zawsze pod ręką coś do picia. Nieważne co - herbata, kawa, woda czy sok.
Do niedawna posiadałem komputer stacjonarny, więc nawet gdy coś się rozlało, to nigdy nie spowodowało to żadnych strat. Ot gąbka, ścierka i po plamie.

Od dwóch lat mam laptopa i tutaj już tak szczęśliwie jak dotychczas się nie skończyło...
Leniwy wieczór w niedzielę, szperam sobie w sieci i popijam kawę. Miło, ale do czasu. Jeden niekontrolowany ruch ręką i większa część kawy znalazła się na biurku, dywanie i na mnie.

Pierwszą reakcją powinno być odłączenie ładującego się sprzętu od prądu? Pewnie tak, ale ja niestety zadziałałem w automacie. Czyli jak zawsze kurs po gąbkę i ścierkę. A laptop w tym czasie "pił" kawę od spodu...
Jak w końcu oprzytomniałem i zająłem się nim, było oczywiście za późno. Wyłączył się na dobre. Zadzwoniłem do kolegi, który lepiej się w elektronice orientuje niż ja i wywiązała się taka mniej więcej rozmowa.
J(ja)
K(kolega)

K: Zalałeś klawiaturę czy od spodu?
J: To drugie.
K: Co się wylało?
J: Kawa.
K: Gorzka cy słodka?
J: Słodka.
K: To niedobrze. A był podłączony do prądu?
J: Tak.
K: To fatalnie. Jak najszybciej do serwisu, może płyty głównej jeszcze szlag nie trafił.

No to rano idę z laptopem do serwisu najbliżej domu. Mówię co i jak, na co serwisant odpowiada, że za samą diagnostykę co i jak jest ze sprzętem płacę 50zł. OK. Wyniósł laptopa na zaplecze, po jakimś kwadransie wraca i mówi: płyta główna do wymiany.
Ja na to czy nic się już nie da zrobić, może coś wyczyścić itp.
Facet na to w ten deseń, że ja go nie będę uczył co ma robić, tylko mam robić tak jak mówi.
Ton mi się nie podobał, więc zabrałem komputer i zaniosłem go do drugiego serwisu.

Tam nikt za diagnostykę kasy żadnej nie chciał. Kazali zostawić i czekać na telefon.
Po kilku godzinach zadzwonili, że jest zrobiony.
Płyta główna była w porządku, bardziej ucierpiał napęd i chyba przycisk włączający, które były porządnie zalane. Wymoczyli w alkoholu, wyczyścili i działa. Mieli też poważne wątpliwości czy gość z poprzedniego serwisu w ogóle zajrzał do środka.

Ja z tej przygody wyciągnąłem dwa wnioski:
- Wiem już, który serwis omijać, gdy mi znowu sprzęt nawali.
- Nie pić nawet wody przy laptopie...

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (148)

#79079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Swego czasu pracowałem w ochronie pewnej firmy zajmującej się ogólnie zagadnieniami PR i pokrewnymi. Znakomitą większość zatrudnionych osób stanowili Polacy, niemniej jednak kilkoro pracowników było z innych nacji. Historia będzie o jednej personie nie z Polski a z Ukrainy – żeby nie podawać prawdziwego imienia nazwę ją Irina.
Irina miała 30 lat a więc nie można jej zachowania tłumaczyć młodzieńczą głupotą.

1. Jak powszechnie wiadomo w niektórych firmach obowiązuje dress code i wszyscy powinni się do niego dostosować. W tej tak właśnie było – źle patrzono na japonki, krótkie spodenki, koszulki bez rękawów w lecie, minispódniczki, głębokie dekolty, itp. Wszyscy pracownicy się do tego stosowali, także ci z zagranicy – wszyscy oprócz jednej osoby – Iriny właśnie. Ona chodziła jak jej się podobało. Czyli nie raz i nie dwa pojawiła się w firmie w topie i miniówie do pół uda – no bo jej gorąco przecież to co się będzie ograniczać.
Żeby jeszcze miała do tych strojów figurę, ale niestety trzeba stwierdzić, że Irina była oględnie mówiąc dobrze zbudowana. Efekt przeważnie był komiczny, ale ona była z siebie dumna – jak kto woli…

2. Kilka osób w firmie paliło papierosy. Cóż – nałóg to nałóg, wyjść na powietrze czasem trzeba. Tyle tylko, że inni wychodzili max 3 razy dziennie, a nasza wschodnia koleżanka potrafiła wychodzić co godzinę. Po co tak często wychodziła? Bo jej się „jaśniej myśli” wtedy – cytat dosłowny z jej wywodu.

3. Kolejna sprawa to język. Spryciula z niej była nie z tej ziemi w kwestii tego aby „tak zrobić żeby się nie narobić a sporo zarobić”. Uściślając Irina bardzo dobrze znała język polski, rozumiała co się do niej mówi i sama potrafiła się wysłowić. Ale nie zawsze…
Bardzo dobrze wszystko rozumiała i kojarzyła, gdy trzeba jej było w jakimś zagadnieniu pomóc lub też częściej wyręczyć ( przez 3 lata nie pojęła np. jak się podłącza rzutnik do laptopa mimo wielu tłumaczeń i pokazu ). Dostawała za to nagłej demencji językowej, gdy trzeba było zastąpić koleżankę, bo ta miała jakieś swoje sprawy i musiała np. wcześniej wyjść czy coś podobnego. Wtedy trzeba jej było kilka razy powtarzać kwestię, bo za nic nie rozumiała ani po polsku, ani po ukraińsku ani po rosyjsku…

4. W okresie urlopowym bywało tak, że na danym dziale zostawał czasem 1 pracownik. Nie muszę chyba dodawać, że gdy to Irina miała dyżury trafienie na nią w pokoju graniczyło z cudem. Zawsze coś było ważniejsze – rozmowa telefoniczna, ploteczki, papierosek, a na końcu, gdy czasu zostanie to jeszcze ewentualnie praca.

5. Na początku firma wynajmowała pracownikom zagranicznym mieszkania i ponosiła tego koszty. Po jakimś czasie z tej praktyki zrezygnowano z powodu pogorszenia się sytuacji ekonomicznej pracodawcy. Nie odbyło się to oczywiście z dnia na dzień – dostali bodaj 3 miesiące na uregulowanie kwestii mieszkania we własnym zakresie. Wszyscy zrozumieli. No prawie wszyscy. Irina jako jedyna pobiegła do prezesa wykłócać się, że jak to tak można? Ona ma sobie sama szukać i sama płacić jeszcze? No niesamowite rzeczywiście, cudów od niej oczekiwali…

6. Któregoś dnia w dziale, w którym pracowała była tylko ona. Po południu do firmy przyjechał jeden z kontrahentów i zrobił awanturę, że dzwoni od rana w ważnej sprawie a telefon ciągle zajęty. Co się okazało? Irina nie odłożyła słuchawki na widełki po rozmowie, bo uwaga, uwaga – zapomniała. Nic się przecież nie stało, a wszyscy robią z tego jakiś wielki problem...

7. Spóźnienia. Można było policzyć na palcach obydwu dłoni sytuacje, w których Irina się NIE spóźniła. A to uciekł jej autobus, a to tramwaj, a to się zepsuł, a to się taksówkarz wlókł niemiłosiernie, a to w lecie łańcuch jej z roweru spadł itd. Jakoś inni mogli być na czas, nasza gwiazda nie.

8. Pogrzeby. A to jej umarł dziadek, potem babcia, stryj, wuj, ciotka, stryjenka itd. Cóż, może i tak było, ale Lwów skąd pochodziła nie leży gdzieś pod Rosją i dziwne, że z każdego takiego pogrzebu wracała tydzień czasu. Aż takie kolejki na granicy?

Co dziwne, szefostwo na te wszystkie harce pozwalało, choć innych pracujących płci obojga i narodowości różnej za podobne ekscesy, które nie zdarzały się często karało naganami i cięciem premii. Jaki był powód innego traktowania właśnie Iriny nie dowiedziałem się aż do końca mojej pracy dla tej instytucji.

Irina nie była jedynym pracownikiem nie z Polski w tej firmie, ale jedynym sprawiającym aż takie problemy. Zatrudnieni byli również jej rodacy, choć na innych stanowiskach, ale z nimi takich przebojów nie było. Daleki jestem więc od generalizowania, że wszyscy Ukraińcy są takimi pracownikami. Nie wszyscy, ale ja akurat taki egzemplarz ludzki spotkałem.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 117 (145)

#78870

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w bloku w dość spokojnej okolicy. Moimi sąsiadami są ludzie w pełnym przekroju wiekowym – od maleńkich dzieci do starszych emerytów.

Jak to w budynku wielorodzinnym, zdarzają się od czasu do czasu różne piekielności i dziś opiszę przypadek z ostatnich dni.

Sąsiadka mieszkająca piętro wyżej od kilku lat pracuje we Włoszech, a do domu przyjeżdża praktycznie tylko na kilka dni w roku. W tym roku postanowiła zrobić remont generalny i wynajęła ekipę, która wykonuje te prace pod jej nieobecność.

Piekielna okazała się ta właśnie ekipa, a konkretnie jej kierownik.

Kiedy trwa remont, to wiadomo, że jest hałas – nic nadzwyczajnego. Jest to zrozumiałe, pod warunkiem, że hałasuje się w dzień, a nie w nocy…

Pierwsze dni były normalne – ot stukali, pukali, wiercili, ale po 22.00 była już cisza. Po kilku dniach to się jednak zmieniło. Mimo godz. 22.00 na zegarze, robotnicy w najlepsze stukali młotkami i wiercili dziury w ścianie.

Za pierwszym razem nie było reakcji lokatorów – ot, pewnie przypadkowo im zeszło dłużej, wyjątkowo. No ale nie. Dzień następny i znów – godz. 23.00, a oni dalej wiercą.

Tego już było za dużo zarówno dla mnie, jak i dla kilku innych sąsiadów, więc poszliśmy do remontowanego lokum i dobijamy się do drzwi.

Dziwne, że w tym huku ktoś cokolwiek usłyszał, ale jednak nam otworzyli. Wychodzi (na oko 50-kilkuletni) facet i pyta, o co chodzi?

Odpowiadamy, że o hałas, który robią po 22.00. Ludzie mają rano do pracy, są też małe dzieci – wszyscy chcą w spokoju spać.

Na to facet, który przedstawił się jako kierownik ekipy, powiedział tonem wyższości, że go terminy gonią i nie ma czasu na głupoty w rodzaju jakiejś ciszy nocnej i żebyśmy wszyscy łaskawie spadali na drzewo.

Na słowa, że w przypadku, gdy sytuacja się powtórzy zostanie powiadomiona policja, tylko się zaśmiał i odpowiedział: „To sobie wzywajcie, na pewno mają na głowie ważniejsze sprawy niż takie g…”.

Oczywiście następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Znowu godz. 23 z minutami i znowu wiercą.

Z tą różnicą, że jakieś pół godziny później pojawił się patrol. Nie wiem, co zrobili, ale od następnego dnia aż do końca remontu wiercenie ustawało już ok. 20.00 nawet.

Czyli jednak można kończyć hałasowanie o ludzkiej porze, czasem trzeba tylko zachęty… ;-)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 276 (290)

#78684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia z serii idioci na drogach.
Sytuacja z dnia wczorajszego. Kiedy jest ładna pogoda to do pracy nie jadę samochodem tylko idę piechotą. Tak też było teraz.
Idę sobie spokojnie chodnikiem, słońce świeci, wieje lekki wietrzyk - no wręcz idealne warunki do marszu.
Dochodzę do skrzyżowania ze światłami. Po prawej stronie jest duże centrum handlowe. Akurat tak się złożyło, że zarówno po drugiej stronie przejścia jak i za mną nie ma innych osób. Żeby wjechać na parking przy sklepie trzeba na skrzyżowaniu skręcić w prawo. W tym miejscu akurat jest zielona strzałka warunkowa i jak dotąd nie było żadnych problemów ze zrozumieniem przepisów. Piesi spokojnie przechodzili, a kierowcy przejeżdżali przez zebrę po ich przejściu.

No ale gdyby tak wtedy było, to bym o tym tutaj nie pisał.
Idę więc sobie spokojnie, światło mam zielone, więc wchodzę na zebrę, a tu nagle klakson przeciągły. Myślę: o co chodzi?
Ano z lewej strony przejścia stoi czarne BMW z muzyką na full i wychyla się z niego na oko z 10 lat ode mnie młodszy dresik i następuje taka mniej więcej wymiana zdań:
D - dresik, J - ja

D: Nie widzisz, że mi się śpieszy, przełaź szybciej.
J: Nie widzisz, że mam zielone?
D: A ch** mnie to obchodzi.
J: Idiota.
Przeszedłem szczęśliwie, a ten z piskiem opon ruszył na parking.
Często tędy chodzę, ale pierwszy raz widzę żeby ktoś robił problem, bo musi poczekać kilka sekund.
O tempora, o mores!...

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 106 (124)
zarchiwizowany

#78023

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracuję w ochronie.
Przypomniała mi się historia z poprzedniego miejsca pracy.
Wśród kilku osób wyznaczonych do ochrony jednego z obiektów trafił się facet w sile wieku,który mocno dał się we znaki wszystkim.
Nie pasowało mu absolutnie nic. Złe były godziny obchodów,czujki były nie tam,gdzie by chciał, wyposażenie dyżurki zbyt ubogie a o jego obiekcjach co do prowadzenia książki służb to można pisać wielotomową literaturę. Ogólnie wszystko na nie.
W poprzednim ustroju był podobno jakimś kierownikiem czy kimś takim - a przynajmniej tak twierdził. Pouczał więc wszystkich o tym jak być powinno jakby był jakimś dowódcą co najmniej. Przez jego ciągłe skargi mieliśmy kilka rozmów z szefostwem - nic przyjemnego.
W tym przypadku jednak po pewnym czasie sprawdziło się przysłowie: "Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka.
Któregoś dnia przy przekazywaniu służby kolega pokazał mi jego wpis w książce służbowej - cytuję: "Okna w dyżurce mają smugi na szybach,które to ograniczają widoczność".
No oczywiście - zamiast samemu przetrzeć szybę skoro tak to mu przeszkadza to lepiej pisać elaboraty. Co kto woli...
No nic. Pośmieliśmy się z nadgorliwca i tyle. Jednak karma wraca.
Po kilku dniach przyjechałem aby go zmienić na obiekcie. I co zobaczyłem? Szyba w oknie cała popękana.
Pytam cóż to się stało,że okno wcześniej całe teraz jest uszkodzone. I tu nastąpił festiwal wymówek. Mnie powiedział,że szyba pękła z powodu wysokiej temperatury na zewnątrz, kolegom zaś,że był przeciąg i okno uderzyło w ścianę,był na obchodzie i nie widział tego momentu itp. Oczywiście on niewinny.
Teraz to my powiadomiliśmy szefa. Co mu powiedział - nie wiemy. Konsekwencji w każdym razie nie wyciągnięto. A szyba jak była pęknięta tak jest dalej - kilka dni temu spotkałem kolegę,który dalej tam pracuje i nic się nie zmieniło.
Choć nie - jedna kwestia uległa diametralnej zmianie. "Kierownikowi ochrony" już nic i nikt na obiekcie nie przeszkadza - wszystko jest ok i skargi się skończyły.
Ciekawe dlaczego ;-)

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (25)

#77816

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia dość świeża, o perypetiach z lekarzami i zastrzykami.

Kostka mi spuchła, łydka zrobiła się czerwona, więc poszedłem do apteki po maść na to ustrojstwo. Farmaceuta po zapoznaniu się z objawami, kazał mi pokazać łydkę. Wywiązał się taki mniej więcej dialog:
- No to jaka maść podziała na coś takiego?
- Wie Pan co, lepiej żeby obejrzał to lekarz, tak na wszelki wypadek.
Wsiadłem więc w samochód i z apteki pojechałem do przychodni. Nie było mojego lekarza rodzinnego, więc przyjął mnie inny.

Ogląda tą nogę, stuka, puka, dotyka, pyta czy boli itp. W końcu mówi, że nie jest pewny czy to zapalenie, czy też może coś mnie ugryzło lub mam uczulenie, więc leczymy zachowawczo. OK. On jest lekarzem - ja się nie znam.

Po kilku dniach, z czerwonej łydka zrobiła się fioletowo - czerwona.
To już mnie poważnie zaniepokoiło, więc znowu w auto i do przychodni. Tym razem był już mój lekarz rodzinny. Pokazuję nogę, badanie mniej więcej podobne do pierwszego i diagnoza - zapalenie żył.
No trudno, poważna dolegliwość, ale wyleczalna.
Oprócz tabletek zaordynowano mi serię zastrzyków. Dość silna dawka, więc trochę czasu mi zajęło znalezienie apteki, która by takowe posiadała. W końcu się udało. Zmierzam więc z powrotem do przychodni, bo pierwszą dawkę mam przyjąć tego samego dnia.
I wrota piekielne się przede mną otworzyły.

Zadowolony wchodzę z zastrzykami do gabinetu zabiegowego, a tam pielęgniarka już na dzień dobry sprowadziła mnie na ziemię.
J- ja, P - pielęgniarka

P: Poproszę zlecenie.
J: Jakie zlecenie?
P: Zlecenie od lekarza na podanie leku, jaka dawka itp. Nie ma pan zlecenia?
J: No nie mam.
P: To proszę poprosić żeby lekarz wypisał, bo bez tego nie podam zastrzyku.

Aha, no to fajnie, że pani doktor nie dała mi go od razu...
Schodzę na dół do gabinetu, a tam oczywiście kolejka. Grzecznie pytam czy mogę wejść tylko na minutkę żeby lekarka wypisała mi zlecenie na zastrzyk. Nie ma mowy.
No więc poczekałem sobie dobrą godzinkę na ponowne wejście do lekarza. Sama wizyta krótka, a lekarka swobodnie mówi, że zapomniała. No trudno, może się zdarzyć każdemu.

Wielka szkoda, że nie popatrzyłem się wtedy dokładnie na to zlecenie, no ale skąd mogłem wiedzieć...
Zastrzyk szczęśliwie otrzymałem, a kolejny ze względu na weekend miałem dostać na oddziale szpitalnym.
I tu mamy piekielność numer dwa.

Kolejka do zabiegowego w szpitalu na ok. 1,5 godz. W końcu wkraczam dziarsko do gabinetu. Pielęgniarka każe usiąść na leżance, a sama patrzy na zlecenie. Tylko, że coś długo patrzy. W końcu mówi:
J - ja, P - pielęgniarka

P: Nie zrobię panu zastrzyku. A wie pan dlaczego?
J: No a skąd.
P: Na tym zleceniu nie ma ani dawki ani pieczątki przychodni, ani pieczątki lekarskiej.
J: To co teraz mam niby zrobić?
P: Zapytam się lekarza na oddziale.

Po kilku minutach wróciła i zrobiła mi ten zastrzyk. Kazała też iść do gabinetu lekarskiego po zlecenie już prawidłowo wypełnione.
Oczywiście do lekarza na oddziale też kolejka na +/- godzinę.
W końcu wchodzę.

I zaczęła się litania - mój lekarz rodzinny jest niepoważny, o czym ona niby myślała, to co wypisała to świstek, a nie zlecenie, jest nieodpowiedzialna, stawianie pieczątek to podstawy na kierunku lekarskim, więc jakim cudem skończyła studia, on nie będzie poprawiał po kimś i tracił czas i tak w ten deseń przez ok. kwadrans. Zlecenie w końcu dostałem.

I tak nie z własnej winy zamiast szpital załatwić w godzinkę, zajęło mi to ok. 2,5. Co się nasłuchałem to moje, choć winy swojej jako takiej nie widzę.
Jeszcze jedna taka akcja i zmienię lekarza rodzinnego, bo nie mam zamiaru obrywać za kogoś.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 152 (174)

#76166

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój kolega pracował kiedyś w sklepie motoryzacyjnym. Jego szef był osobą bardzo oszczędną oglądającą każdą złotówkę pięć razy przed wydaniem. W biznesie czasem się to popłaca, a czasem nie. Tutaj się raczej nie opłaciło.

Podczas remontu sklepu wymieniono także instalację elektryczną. Niestety firma,która to robiła nie bardzo przyłożyła się do zadania, bo źle zaizolowali kable, sieć zaczęła łapać spięcia, a gdyby tego było mało, to ekipa "fachowców" pozostawiła część kabli wystających poza skrzynkę elektryczną. Była ona umieszczona na zewnątrz sklepu.
Pracownicy sklepu ostrzegali, że może się to nie najlepiej skończyć, ale szef kierując się najniższą ceną za usługę był głuchy na argumenty i odebrał wykonanie prac.

Na efekty trzeba było czekać jedynie jakieś dwa tygodnie. Była pełnia lata i po dość długim okresie upałów w końcu przeszła potężna burza. Rano po ulewie wszyscy przyjeżdżają do sklepu, a tam prądu brak. Alarm nie działa, komputery nie działają, światła nie ma. Szef tylko odbierał telefony od klientów i kazał czekać na oddzwonienie, bo nie miał możliwości sprawdzenia stanów magazynowych.

Wezwali na miejsce pogotowie energetyczne, bo szef uznał, że to nie wina instalacji tylko coś na linii przesyłowej. Ci przyjechali i sprawdzili instalację. Oczywiście linia przesyłowa była w porządku. Za to zapytali się co za mistrzowie robili instalację sklepową, bo kable są pozalewane i doprowadziło to do spięcia. Szef nic nie powiedział, za to zrobił się cały czerwony.

Finalnie musiał zapłacić za wizytę pogotowia energetycznego i wymienić część instalacji elektrycznej. Oczywiście oszczędności szlag trafił.
Dziwnym trafem instalację poprawiała jedna z droższych firm, za to z ustaloną renomą na rynku...

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 169 (193)
zarchiwizowany

#75534

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniała mi się trochę zabawna i trochę piekielna historia z dzieciństwa.
Któregoś dnia poszliśmy razem z mamą do marketu po zakupy. Droga do sklepu wiodła obok garaży. Gdzieś w połowie drogi zobaczyliśmy,że na ziemi leży jakiś facet a nad nim pochyla się drugi. Podeszliśmy bliżej.
Mama zapytała co się stało. Na to mężczyzna odpowiedział,że zastał tamtego pana już leżącego na ziemi. Może zemdlał,może ma cukrzycę albo jeszcze coś innego. Wspólnie doszli do wniosku,że trzeba dzwonić po karetkę,bo jeszcze gość zamarznie. My nie mieliśmy przy sobie telefonu,ale miał go nasz rozmówca. Odszedł kilka metrów dalej i wezwał karetkę do nieprzytomnego.
Po tym telefonie stanęliśmy wokół leżącego i czekamy na ratowników. Akurat przechodził facet z psem i pyta co się dzieje. Odpowiadamy,że pan nieprzytomny leży i na erkę czekamy. Ten podszedł trochę bliżej i przyjrzał się naszej "ofierze".
- No,ale ja go znam - mówi. To mój sąsiad z bloku. Alkoholik nie z tej ziemi. Na pewno pijany a nie chory.
I wrzasnął: Kazik,wstawaj,bo policja już jedzie.
Kazikowi nie trzeba było tego 2 razy powtarzać - zerwał się aż nazbyt przytomnie ze słowami: Policja, jaka policja, gdzie policja? I zwiał.
Trzeba było widzieć głupie miny nas wszystkich. Pierwsza z konsternacji wyszła mama i powiedziała żeby każdy poszedł w swoja stronę,bo jak karetka przyjedzie to jeszcze zapłacimy za nieuzasadnione wezwanie. Tak też zrobiliśmy.
Do teraz kiedy widzę ludzi leżących na ziemi moja pierwsza myśl jest taka,że się takowy schlał i pomocy to on raczej nie potrzebuje...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (34)

#75402

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolejny przykład, że z rodziną to najlepiej wychodzi się na zdjęciu.
Moja babcia od strony ojca dostała niestety udaru i kontakt z nią jest bardzo utrudniony a wręcz niemożliwy więc potrzebuje stałej opieki. Ma trójkę dzieci - synów. W idealnym świecie trójka rodzeństwa powinna rozdzielić między siebie obowiązki i zajmować się matką naprzemiennie. Dodam, że każdy z nich jest już na emeryturze. No, ale życie to nie bajka i tutaj zaczyna się piekielność sytuacji.

Niestety jeden z braci - nazwijmy go Adam - jest alkoholikiem i lekkoduchem. Matka całe życie mu pomagała, bo często się zdarzało, że przepijał większość pieniędzy. I to właśnie mój stryj ku zdziwieniu reszty braci zadeklarował się jako pierwszy do opieki nad matką. Cóż, może na starość zmądrzał pomyśleliśmy. Ano nic z tych rzeczy. Zajmował się matką przez 2 miesiące tak jak się umówili i przekazał ją potem mojemu ojcu. W tym czasie pomimo długów jakie cały czas posiada zakupił nowy samochód. Skąd wziął na to kasę okazało się po tym jak babcia trafiła do ojca - stryj zlikwidował jej lokatę, na której babcia odkładała pieniądze na swój pogrzeb. Nie było to mało pieniędzy, bo składała je latami.

Stryj na pytanie czy za pieniądze z lokaty zakupił auto potwierdził nasze przypuszczenia. Na sugestię, że nie miał prawa ruszać matczynej lokaty odpowiedział, że mu się coś należy za opiekę. Owszem, należy się, ale wynagrodzeniem za opiekę jest emerytura babci i nic innego. Kiedy jeszcze rozmawiał z resztą rodziny oświadczył, że nie ma zamiaru oddawać przywłaszczonych pieniędzy. Na pytanie co zrobić, gdy kwota z ZUS nie pokryje kosztów pogrzebu odpowiedział, że to już sprawa mojego ojca i drugiego z braci, a jego to już nie interesuje.

Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że babcia od kilku miesięcy jest pod opieką dwóch pozostałych braci, bo szanownego stryja Adama boli kręgosłup i przez to jest obłożnie chory i nie może zajmować się matką. Kiedy jednak widzi się go na mieście na specjalnie chorego to on raczej nie wygląda...

Ot, wyszło tak, że spryciarz wyciągnął od matki ostatnie pieniądze, a teraz ma resztę rodziny i samą rodzicielkę centralnie tam, gdzie światło nie dochodzi...
Nikt cię tak człowieku nie załatwi jak własna rodzina. Ech...

Rodzina

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (276)
zarchiwizowany

#75356

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Niedawno wymyśliłem sobie,że na weekend wybiorę się do Wiednia żeby trochę zabytków zobaczyć i kawy z pianką się napić. Plan szybko wprowadziłem w czyn,a że nad cenę stawiam komfort podróży to zdecydowałem się na pociąg a nie na autokar. Padło na nocny skład międzynarodowy "Chopin" relacji Warszawa - Wiedeń.
Jeden z moich kolegów często podróżuje pociągami również poza krajem więc zapytałem go czy jechał konkretnie tym pociągiem i jak wrażenia. To co powiedział trochę mnie zmroziło z wrażenia. Wyszło z tego,że do polskiej granicy to się nieźle jedzie,ale po czeskiej stronie to już się cuda na kiju dzieją. Cyganie grasują po składzie, okradają większość pasażerów a na pewno tych śpiących a na policję,obsługę składu czy ochronę to nawet nie ma co liczyć.Za granicą austriacką jest już spokojnie,ale on by pojechał dziennym.
Nie powiem, trochę się przestraszyłem po tych słowach,a gdy popatrzyłem na posty w internecie dotyczące tego pociągu to tylko potwierdzenie słów kolegi zobaczyłem. Nie przejrzałem tych postów jednak zbyt dokładnie,ale o tym na koniec.
Mimo wszystko wyruszyłem w podróż tak jak zaplanowałem nocnym połączeniem.
Jechałem z Warszawy Centralnej i mało brakowało żeby moja podróż zakończyła się zanim się jeszcze na dobre zaczęła. Żeby dostać się na perony trzeba zjechać po ruchomych schodach. Niestety całe życie mam głupi problem z tym,że trafiam stopą w pół schodka a nie w całość i noga mi spada w dół (przy jeździe w górę tak nie mam nie wiem dlaczego...). Tym razem też tak było a fikołka nie wyrżnąłem tylko dlatego,że przede mną zjeżdżał pan słusznej postury i dzięki temu utrzymałem się w pionie. Dziwnie na mnie popatrzył,ale nie skomentował tego w żaden sposób.
A teraz co do samej podróży.
Do Katowic skład jedzie pełny więc jest wesoło. Potem jednak zostaje tak z 20% pasażerów i już jest mniej fajnie. Na granicy czesko - polskiej dosiadł się do mnie 1 Czech i tak to rozmawiając albo przysypiając dojechaliśmy do Wiednia. Podobnie w drodze powrotnej jechałem w przedziale z 2 Polakami i przespaliśmy praktycznie całą trasę przez Czechy budząc się w Katowicach,gdy dosiedli się inni pasażerowie.
Podsumowując nikt mnie nie okradł, nikt nie zaczepiał i nic się nie wydarzyło groźnego. W pociągu od czeskiej granicy jedzie ochrona a przy 2 dłuższych postojach w Braclaviu i Bohuminie na dworcu też stoją ochroniarze. Nikt nie wejdzie bez biletu.
Kiedy to wszystko powiedziałem koledze,który mnie tak przed nocną podróżą ostrzegał ten stwierdził spokojnie,że on "Chopinem" to jechał w sumie z 5 lat temu ostatnio i widocznie się poziom bezpieczeństwa zmienił. No,szkoda że mi tego wcześniej nie powiedział,nie bałbym się tak przed podróżą.
A co do tych postów - gdy je potem jeszcze raz przeczytałem to okazało się,że były pisane jeszcze w latach 2007 - 2012 czyli deczko wcześniej niż myślałem...

Warszawa Centralna Czechy Austria

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -12 (30)