Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Kamaiou

Zamieszcza historie od: 9 lutego 2017 - 8:02
Ostatnio: 30 listopada 2023 - 12:49
  • Historii na głównej: 7 z 11
  • Punktów za historie: 2006
  • Komentarzy: 134
  • Punktów za komentarze: 784
 
zarchiwizowany

#77634

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Spisywanie protokołu przedślubnego (dla zainteresowanych - http://www.przewodnikmp.pl/protokol-przedslubny/) z przesympatycznym, aczkolwiek trochę roztargnionym księdzem.

Na pytania odpowiadaliśmy oddzielnie, na pierwszy ogień poszedł mój narzeczony. Szło mu całkiem sprawnie, dopóki ksiądz nie zadał pytania:
- Czy ma pan skłonności seksualne?
Mój narzeczony lekko się spłoszył, no bo jak to, facetem jest przecież, to nie można mieć...? Cichutko zaczyna:
- Skłonności seksualne...? No mam...
Ksiądz spojrzał na niego, z powrotem w swoje papiery i mówi:
- Przepraszam, przepraszam, nie doczytałem, homoseksualne miało być! Czy ma pan skłonności homoseksualne?
Narzeczony odetchnął i stwierdził, że takich to nie ma.

To samo pytanie u mnie, już bez pomyłki – odpowiadam, że nie mam. Ale u mnie księdzu zebrało się na przemyślenia, bo zamiast przejść do kolejnego pytania, to mówi:
- Same skłonności to jeszcze nie są takie złe...
Tu mnie zaciekawił - myślę sobie, że może chce mnie jakoś namówić na zwierzenia - ale zanim zdążyłam zareagować, ksiądz kontynuuje:
- Najgorszy to jest czynny homoseksualizm, wtedy to już strasznie jest...
- Ale jak to, proszę księdza, tak te lesbijki chcą śluby kościelne brać, z facetami? Po co?
- Dziecko proszę pani, one wszystko są gotowe zrobić żeby mieć dziecko...

Tu już nie dyskutowałam (bo jeszcze kilka pytań było przede mną), że przecież nie trzeba mieć ślubu kościelnego, żeby począć dziecko, ba - nie trzeba nawet faceta w dzisiejszych czasach, wystarczy bank spermy. Nie wiem, czy ksiądz mówił z doświadczenia, czy dzielił się przemyśleniami, ale gdybyście kiedyś byli na ślubie kościelnym lesbijki z mężczyzną, to będziecie wiedzieli, jaki jest powód.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (37)
zarchiwizowany

#77222

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W jednej z moich szpitalnych historii wspomniałam mamę VIP na „pocesarkowej” sali pooperacyjnej. Wyjaśniam, czym sprowokowała u mnie taki pseudonim.

Po pierwsze: operacje cesarskiego cięcia zaplanowane były na konkretne godziny, trzeba było przyjść odpowiednio wcześniej, aby pielęgniarki mogły pacjentkę przygotować. W takiej sali przygotowań spotkałam mamę bliźniąt, która miała mieć operację zaraz po mnie. Na sali pooperacyjnej po mnie pojawiła się jednak najpierw ona - mama VIP. Pierwsza piekielność - przesunięcie „kolejki”. Mama bliźniąt powiedziała mi potem, że nikt jej nie mówił z czego wynika opóźnienie, po prostu kazali jej czekać w sali przygotowań.

Po drugie: mama VIP została umieszczona na sali pooperacyjnej na łóżku zaraz obok mojego, przez co mimo woli widziałam i słyszałam, co tam się u niej dzieje. Była ona jedyną mamą (z około 6), którą odwiedziła pani doktor przeprowadzająca w tym dniu operacje, ot tak, na „pogaduchy” i by pogratulować narodzin dziecka. Nie chodzi mi o to, że też bym sobie chciała pogadać, ale zarówno u mnie jak i u mamy bliźniąt operacje nie przebiegały do końca standardowo, więc miałyśmy nadzieję na jakieś dodatkowe informacje. Prawdopodobnie obie panie były znajomymi i stąd też przesunięcie z punktu powyżej.

Po trzecie: na to akurat zwróciły uwagę pielęgniarki i prosiły, żeby młoda mama jak najszybciej zrobiła z tym porządek. Otóż mama VIP, która teoretycznie miała zajmować się niemowlęciem, które przecież trzeba karmić, ubierać, przewijać, kąpać - ogólnie dużo się je dotyka – miała tipsy wystające tak spokojnie z pół centymetra poza palec.

Po czwarte i już ostatnie: mama VIP przybyła na salę pooperacyjną w asyście dojrzałej kobiety i młodzieńca w swoim wieku. Pielęgniarki nie pozwoliły im na jednoczesne przebywanie przy łóżku (dozwolony był maksymalnie jeden „gość” przy łóżku każdej mamy), więc wymieniali się na tym stanowisku. Ich głównym zajęciem było robienie zdjęć dziecku, które spało sobie w łóżeczku noworodkowym (taka plastikowa szpitalna rynienka na kółkach) tuż obok łóżka mamy. Kiedy pielęgniarki wyprosiły gości, głównym zajęciem mamy VIP było rozmawianie przez komórkę oraz oglądanie własnego dziecka, nawet z upodobaniem, z tym że na ekranie telefonu, na zrobionych właśnie zdjęciach...

Dodam, że pod względem zdrowotnym wszystko było z mamą VIP i jej dzieckiem w porządku. Była ona jedyną mamą na sali, która nie poprosiła pielęgniarek o podanie dziecka na ręce (my nie bardzo mogłyśmy wyjąć dzieci z łóżeczek ze względu na świeże szwy), dopiero same pielęgniarki podały jej dziecko, aby zostało nakarmione. Przez moment zastanawiałam się nad depresją poporodową, ale dziecko na zdjęciach naprawdę jej się podobało.

nowoczesne macierzyństwo

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 26 (138)
zarchiwizowany

#77183

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Piekielny ginekolog w prywatnej przychodni.

Tak się zdarzyło, że o swojej ciąży dowiedziałam się bardzo wcześnie, bo dwie kreski na aptecznym teście ciążowym pokazały się około dwa tygodnie po nazwijmy to „staraniach” - w pierwszym dniu, kiedy test mógł w ogóle coś wykazać. Zdawałam sobie sprawę, że z testami różnie to bywa, więc od razu udałam się do ginekologa, by obecność wyczekiwanego lokatora jakoś dobitniej potwierdzić.

Ginekolog był mi znany z kilku wizyt, nic wcześniej nie zapowiadało jego późniejszego zachowania. Po mojej informacji o pozytywnym wyniku testu zaskoczył mnie pytaniem „i czego by pani ode mnie chciała?”. Pierwsza moja ciąża, nie znam procedur, ale mówię, że chciałabym jakoś ciążę potwierdzić, bo testy apteczne nie zawsze są wiarygodne. Co zaordynował pan ginekolog? Badania krwi, moczu? Gdzie tam, od razu na bogato – USG! Nie oponowałam, bo się jeszcze wtedy nie znałam, lekarz przecież wie lepiej. Termin na który kazał mi się umówić (notabene do siebie, bo również takie badania wykonywał) wypadał mniej więcej na środek 4 tygodnia ciąży faktycznej, czyli liczonej mniej więcej od zapłodnienia. Zapytałam się więc, czy to na pewno nie za wcześnie, żeby USG coś wykazało. Nie, według jego wyliczeń na podstawie daty ostatniego okresu (czyli środek 6 tygodnia od ostatniego okresu) wszystko będzie ok. No w porządku, znowu - przecież lekarz wie lepiej.

Nadszedł dzień badania USG. Ja cała szczęśliwa i w skowronkach czekałam, co też pan doktor powie, a on coś tak długo patrzył i patrzył na ten ekran. W końcu stwierdził, że widzi pęcherzyk ciążowy bez zarodka. Ja już lekko przerażona zapytałam, co to znaczy - czy nie jestem w ciąży, czy może jednak na pewno nie za wcześnie na to badanie, na co pan doktor odparł, że jak chcę to możemy powtórzyć USG za tydzień, ale jakby pojawiło się krwawienie, to mam od razu udać się do szpitala, bo zarodek może być martwy. Empatia poziom ekspert, pan świetnie wiedział jak nie stresować kobiety w potencjalnej ciąży...

Nie jestem jakaś bardzo wrażliwa, ale jak dotąd to był najgorszy tydzień w moim życiu. Niepewność czy w ogóle jestem w ciąży, jednocześnie obawa o dziecko, strach przed poronieniem i wylądowaniem w szpitalu, generalnie najgorszemu wrogowi nie życzę. Na szczęście po siedmiu przeraźliwie długich dniach w końcu nadszedł termin drugiego badania USG. I co się okazało? – voilà, zarodek jest! Na mój zarzut, że jednak pierwsze badanie było zaordynowane za wcześnie, pan doktor zaczął coś bełkotać o jakiejś pacjentce chorej na raka (?). Przerwałam mu historię, stwierdziłam, że powinien lepiej planować terminy badań, żeby nigdy więcej niepotrzebnie nie fundować przyszłym mamom takich stresów na samym początku ciąży. Po czym wyszłam i zmieniłam ginekologa prowadzącego ciążę.

Niedługo potem dowiedziałam się od recepcjonistki w tej prywatnej przychodni, że akurat jeśli chodzi o USG, to lekarze mają płacone honorarium od wykonanego badania. Czyli z punktu widzenia pana doktora – po co robić jedno USG, skoro można zrobić dwa. Z mojego punktu widzenia na tak wczesnym etapie ciąży lekarz mógł mi zlecić badanie hormonu beta HCG w surowicy krwi, które wykazuje ciążę wcześniej niż USG. Mógł też wyznaczyć pierwsze badanie USG dla pewności na 8 tydzień po ostatnim okresie, bo praktykuje się je w 6-8 tygodniu, a tak naprawdę Polskie Towarzystwo Ginekologiczne zaleca je w 11-14 tygodniu ciąży. Mógł w końcu po niejednoznacznym wyniku USG uspokoić mnie, że być może faktycznie jest za wcześnie, dlatego trzeba powtórzyć badanie, a nie straszyć krwotokami i szpitalem. No ale nie ma to jak nabijać sobie kiesę wykonując niepotrzebne badania, które w dodatku stresują pacjenta, który w swoim stanie akurat stresów powinien unikać.

ginekolog prywatna przychodnia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 80 (142)
zarchiwizowany

#77040

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o piekielnych paniach pielęgniarkach w punkcie krwiodawstwa.

Wieki temu postanowiłam oddać krew. Po dopełnieniu wszystkich formalności usadowiono mnie na kozetce we wspólnej sali pobierania, dzięki czemu miałam piękny widok na przedstawienie odgrywające się przy kozetce obok.

Obrazek wyglądał mniej więcej tak: na kozetce dziewczę około dwudziestoparoletnie, ewidentnie okazujące oznaki osłabienia, kolor twarzy lekko sinozielony, głos wątły i zdania już niezbyt składne, generalnie stan bliski omdlenia, a wokół dziewczęcia wianuszek pań pielęgniarek, tak chyba z pięć ich było, perswadujących mniej więcej w ten sposób:

- Kochanieńka, tak ładnie szło, no wytrzymaj jeszcze troszkę!
- Już niedużo zostało, no spróbuj nam tu nie zemdleć!
- Młoda jesteś, to jakoś wytrzymasz, a my tu już prawie kończymy...
- Jak nie zapełnimy woreczka, to wszystko pójdzie na marne...

Stadko troskliwych wampirów normalnie, bo panie nie omieszkały też opiekuńczo poklepywać dziewczynę po dłoniach i twarzy, ale procedury pobierania krwi ani myślały przerwać.

A jaka była przyczyna takiego zachowania? Otóż dziewczę miało najbardziej pożądaną grupę krwi 0Rh- (uniwersalny dawca), a zaczęła odpływać przy ściągniętych 400 ml krwi z wymaganych 450. Finalnie pełny pobór się udał, ale nie wiem, czy po takich przeżyciach ta dziewczyna zdecydowała się jeszcze kiedyś oddać krew.

Przy okazji – ktoś zorientowany w temacie może wie, dlaczego to 400ml do niczego by się nie nadawało? Niepełny woreczek nie spełnia standardów przy operacjach, bo są na stałe ustalone jednostki czy coś, a nie wolno mieszać między woreczkami?

punkt krwiodawstwa

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 24 (110)

1