Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

KatzenKratzen

Zamieszcza historie od: 31 marca 2017 - 11:37
Ostatnio: 20 lutego 2024 - 19:06
O sobie:

Szanuję Cię.
Zatem Ty szanuj mnie, proszę.
Będzie nam łatwiej żyć.
Naprawdę.

  • Historii na głównej: 98 z 107
  • Punktów za historie: 15491
  • Komentarzy: 1351
  • Punktów za komentarze: 8884
 

#88821

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pandemia i maseczki.

IV fala. Jakkolwiek oficjalnych lockdownów nie ma, to jednak publikowane liczby robią swoje a maseczki w pomieszczeniach zamkniętych wciąż obowiązują.

Renomowana klinika medyczna w dużym mieście. Koszt wizyty od 300 zł w górę. Można się spodziewać przestrzegania przepisów? Teoretycznie można. Praktycznie nie.

Mój mąż jest tam jako pacjent, oczywiście zamaskowani jesteśmy oboje (dwie dawki szczepienia, ale na czole nie mamy napisane). Wpada para około 40, bez masek. Wypełnili druczki, które mieli wypełnić. Pytamy panią na recepcji, czemu ci państwo nie mają masek a ona nie reaguje (na drzwiach kliniki wielki plakat informujący o konieczności ich założenia). Pani nas zastrzeliła informacją, że … (cytuję) ona nie ma prawa żądać od pacjentów założenia maseczki! (Serio? To kto ma takie prawo?)

Na naszą uwagę zareagowała pacjentka bez maseczki. Usłyszeliśmy, że: “Ona jest lekarzem! Szczepionym dwiema dawkami i ona maseczki nie potrzebuje!”. Serio? My też jesteśmy zaszczepieni dwiema dawkami ale – podobnie jak pani – nie mamy tego wypisanego na czole, zatem maseczki nosimy.

Na koniec smaczek. Pani w recepcji miała maseczkę tylko na ustach. Mój mąż (astmatyk z orzeczeniem lekarskim o astmie) zapytał panią czy może ona założyć maseczkę prawidłowo. A pani na to wypaliła agresywnie “czy mam panu pokazać orzeczenie lekarskie o astmie?”. Na to mój mąż “A czy ja mam pokazać pani swoje? Też mam astmę a pomimo to maseczkę noszę prawidłowo”

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (188)

#88740

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Siła przyzwyczajenia....

Moi rodzice są ludźmi już dość starszymi. Są przecudowni, łagodni, gołębiego serca. Zawdzięczam im bardzo wiele i bardzo ich kocham. Są jednak również ofiarami własnych przyzwyczajeń.

Historia 1. Pies

Rodzice swego czasu przygarnęli ze schroniska kundelka. Kundelek był w średnim wieku i - niestety - dość schorowany, co szybko wyszło na jaw. Rodzice stali się zatem szybko stałymi klientami pobliskiej kliniki weterynaryjnej. Piesek miał problemy z tarczycą, układem oddechowym i krtanią. Ach, ileż tam mu badań robili! Ileż chorób nie znaleźli! Rodzice pokornie płacili za wszystko i tak być powinno. Jak bierzesz stworzenie to bierzesz również odpowiedzialność za nie.

Jednak w pewnym momencie zaczęło mi się coś nie podobać. Piesek po zabiegu miał się całkiem nieźle, nie widać żadnych problemów no ale pani doktor „na wszelki wypadek” zaleciła badania krwi. „Na wszelki wypadek” badania wyszły źle a zatem trzeba zapłacić za to za to i jeszcze za tamto. Aha! I za owamto też. No może i tak. Może i trzeba. Jednak w miarę, jak mama relacjonowała historię pieskowych chorób, widocznych w złych wynikach, zaświeciła mi się lampka alarmowa. Powiem bez ogródek - zaczęłam podejrzewać, że klinika zwyczajnie naciąga moich rodziców.

Zasugerowałam wizytę w innej klinice. W końcu mieszkamy w dużym mieście, klinik nieomal tyle, ile piesków. Ale.. ale nie... bo tu mają całą dokumentację przecież. Tłumaczę, że klinika ma obowiązek wydać duplikat dokumentacji. No ale nie, no jak mamy to zrobić, przecież oni się domyślą, że chcemy zasięgnąć porady innej kliniki i się obrażą a jeszcze zrobią krzywdę pieskowi! Nie wydawało mi się to prawdopodobne, ale uszanowałam obawy. No to z innej beczki - iść do innej kliniki „ z głupia frant”, bez dokumentacji, pokazać stworzenie, niech inny lekarz się wypowie, co jest faktycznie potrzebne a co nie. No tak, no tak, no może.... No tak, no może tak zrobimy..

Piesek aż do swojego zejścia na starość nie przekroczył progu innej kliniki...

Historia 2. Ubezpieczenie samochodu

Rodzice mają niewielkie auto osobowe. Kupione swego czasu, chyba już z 10 czy 11 lat temu, jako nówka sztuka z salonu, chuchane, dmuchane, polerowane i co roku poddawane przeglądowi serwisowemu w salonie ASO. No i również ubezpieczane.

Od zawsze ubezpieczenie (OC+AC) wykupowane było u Pani Joli. Pani Jola (agentka pewnej firmy) pamiętała o terminie zakończenia ubezpieczenia, dzwoniła, umawiała się i przychodziła do domu celem podpisania umowy na kolejny rok. I tak rok za rokiem. Po jakimś czasie coraz wyraźniej okazywało się, że na rynku jest znacznie więcej ofert i to znacznie korzystniejszych niż oferta firmy reprezentowaną przez Panią Jolę (nie była ona multiagentem, oferującym ubezpieczenia różnych firm. Była agentem jednej, konkretnej firmy).

W pewnym momencie okazało się, że rodzice płacą za OC+AC swojej niewielkiej osobówki - wszystkie możliwe zniżki, 40 lat bezwypadkowej jazdy - naprawdę nie tak wiele mniej, niż ja - prawo jazdy od 6 lat, bezwypadkowo, ale duży SUV. Narzekają coraz bardziej - ach jak to drogo, ach znów to ubezpieczenie, ach coraz drożej. No to mówię, tłumaczę. Jest tyle firm na rynku, przeglądarki (pomogę ogarnąć oczywiście) różni multiagenci pomagający wybrać najkorzystniejszą ofertę, czemu wciąż się upieracie na tego jednego, jedynego ubezpieczyciela, obecnie jednego z najdroższych na rynku! Jest tyle innych ofert, czemu!? A bo... bo Pani Jola przychodzi...

Pani Jola przychodzi do dziś...

Historia 3. Telefon stacjonarny

No kiedyś był potrzebny, nie przeczę. Ale od dobrych 10 czy nawet 15 lat już nie jest. Rodzice maja komórki i tylko ich używają. Ale telefon stacjonarny wciąż jest a skoro jest to płacić za niego trzeba. Umowa przedłużana co 2 lata na kolejne 2 lata. Kiedyś, nieomal rwąc sobie włosy z głowy pytam po co?? Po co wciąż przedłużacie tę samą umowę na pakiet telewizyjny wraz z telefonem stacjonarnym? Grosze się płaci, to grosze ale PO CO?? Jest tyle ofert na telewizję, samą telewizję, telewizję z Internetem, telewizję z watą cukrową, czekoladkami i czymkolwiek, co się człowiekowi zamarzy! Więc PO CO?. A no bo.. no bo.. no bo WTEDY taniej było z telefonem...

Czy istnieje coś silniejszego, niż przyzwyczajenie...?

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (184)

#88669

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już tak sobie napisałam historię szpitalną to dorzucę jeszcze jedną. Szpitale - nośny temat :)

Pisałam już kiedyś, jak mój syn - osobnik obecnie „dorosły” bo już 15-letni :) - w wieku miesięcy 6 zachorował na rotawirus. W jednej z poprzedniej historii opisałam perypetie z przyjęciem na oddział. Dziś opiszę Rodzinkę na oddziale.

Jako, że w grudniu szalały rozmaite wirusy i inne pokrewne żyjątka, miejsc w szpitalu było mało, malutko. Mój rotawirusiak został umieszczony w sali z innym rotawirusiakiem i chłopczykiem chorym na zapalenie płuc. Wszystkie dzieciaczki mniej więcej w podobnym wieku, poniżej roku.

Tej sytuacji nie komentuję, bo i po co? Nie było miejsc - robili, co mogli.

Rodzice dziecka chorego na zapalenie płuc byli bardzo młodzi. Tata miał około 23 -25 lat, mama - około 20 -21. Mama usiłowała siedzieć przy swoim synku. Usiłowała ale uniemożliwiłyśmy jej to - ja i mama drugiego rotawirusiaka. Mama sama miała zapalenie płuc. Kaszlała potwornie, miała gorączkę, lała się dosłownie na zydelku, na których spędzałyśmy całe dnie (salka mała, spałyśmy na kocach rozłożonych pod łóżeczkami naszych dzieci. Może uznacie, że byłyśmy okrutne, ale jednak nasze maleństwa miały chorobę brzuszną a nie płucną, nie chciałyśmy, aby złapały dodatkowo płucną. Same też nie chciałyśmy jej złapać. Jednak zanim udało nam się wygnać ją do domu i zastąpić tatą chłopca, dowiedziałyśmy się trochę o jej sytuacji rodzinnej.

Jak się spędza 24 godziny wspólnie w jednym pomieszczeniu z chorymi dziećmi co się robi? Ano gada się. Poznałyśmy nawzajem całkiem nieźle historie swojego życia.

Z ogromnym zdumieniem dowiedziałyśmy się, że młodziutka mama dziecka z zapaleniem płuc ma już dwójkę starszych dzieci i rozpaczliwie nie chce mieć więcej! No to my, jako starsze zaczęłyśmy delikatnie uświadamiać ją w kwestii antykoncepcji (że jest, istnieje, można stosować i działa). Powiecie - kwestie religijne. Otóż nie. Dziewczyna twierdziła, że bardzo chciałaby stosować antykoncepcję ale ma uczulenie dosłownie na wszystko! Na lateks (prezerwatywy). Od tabletek nieomal umarła. Spirala - krwawienie. Kapturki - to samo, co lateks. Szczerze mówić, trudno nam było uwierzyć w taki konglomerat nieszczęść. Można mieć uczulenie na coś, ale żeby od razu na cały świat? No nie wiem. Ta kwestia pozostanie nierozwiązana, bo - jak wspominałam - po dwóch dniach udało nam się przekonać dziewczynę, że obecność taty przy chorym dziecku nie powinna spowodować natychmiastowego zejścia potomka z tego świata.

Pojawił się tata. Mroczny osobnik w glanach (ale nie ze skóry, ze skaju albo czegoś sztucznego - o tym - potem) czarnych spodniach i czarnej bluzie z kapturem. Siedział przy synku bite 6 dni. Przez ten czas ANI RAZU nie umył się, nawet twarzy czy zębów, ani też się nie przebrał. Po 4 dniach jego buty (no, pisałam, że nie ze skóry) wydzielały tak nieziemski zapach, że - pomimo grudnia - próbowałyśmy otworzyć okno, przeciwko czemu tata chłopczyka chorego na zapalenie płuc stanowczo protestował. Woń wydzielana przez tego młodzieńca wprost powalała w małej salce.

Taką ciekawostkę pamiętam - teraz panie pielęgniarki pomykają z termometrami bezdotykowymi. Zbliżają do czółka dziecka i pik, jest. Wtedy rozdawano nam termometry, które rodzice mieli za zadanie wsunąć w odbyt dziecka. Młodzieniec gwałtownie zaprotestował! On jest MĘŻCZYZNĄ i nie będzie niczego wtykał w d... dziecka!!! My mierzyłyśmy temperaturę jego synka.

Siłą rzeczy oczywiście rozmawialiśmy. Generalnie młody człowiek miał ogromną pretensję do swojej żony. Bo „co tylko bara bara to Agniecha w ciąży!” On ma k... dość bachorów! Żeby k... zaru.... to od razu bachor! No po prostu strach zaru...!

Do dziś się zastanawiam, czy nie powinnyśmy mu uświadomić istnienia zabiegu wazektomii.

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (173)

#88670

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A jeszcze taka historia apteczna.

Dostałam kiedyś lek dla mojego (wtedy) małego syna, wówczas około półrocznego. Zrealizowałam w pobliskiej Galerii Handlowej, w którym była również apteka. Wróciłam do domu, zajęłam się swoimi sprawami. Po około godzinie - domofon.

Odbieram. Po drugiej stronie zdyszana dziewczyna.

- Czy pani Katzen_Kratzen?
_ Tak, o co chodzi?
- Ja jestem Anna Piekielna z Apteki w Galerii Handlowej XYZ. Czy pani około godziny temu kupiła lek X dla dziecka w wieku pół roku?
- Tak, kupiłam. Zrealizowałam receptę wystawioną przez lekarkę.

Chwila ciszy.

- Niech pani nie podaje dziecku tego leku!!!! Lekarz się pomylił! To lek dla dzieci od 12 lat!!! Niech pani sprawdzi ulotkę!!

Dziękuję dziewczynie. Sprawdzam ulotkę leku.

Miała rację. Od lat 12.

Dla sześciomiesięcznego dziecka.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 146 (166)

#88664

przez (PW) ·
| Do ulubionych
A takie śmieszne w sumie.

Jeden duży szpital w Warszawie (a są tam małe?). Operacja zaćmy. Głównie starsi ludzie. Wszyscy (dobre dwadzieścia kilka osób) zapisani na jeden dzień, na tą samą godzinę. Czekają całą grupą w jednej sali, każdy z jedną osobą towarzyszącą. Marzec 2020 - pełny lockdown, wszyscy w maseczkach. Z mojej strony osobą oczekującą na operację jest mój mąż, ja jestem tą towarzysząca, mającą za zadanie odbiór małżonka po operacji i bezpieczne dowiezienie do domu.

Towarzystwo spędzone na godzinę 9 rano.

Czekamy.

Czekamy.

Czekamy.

Odbywają się zapewne obchody. Odbywają się operacje „na gwałt”.

Czekamy.

Wszyscy na sali już jesteśmy nieźle zakolegowani, bo co innego robić podczas takiego oczekiwania jak nie gadać?

Około 14:00 zaczyna się wywoływanie osób do zabiegu. Zabieg w sumie prosty i krótki, około 20 minut na oko zaćmione zaćmą. Ale przemnóżcie te 20 minut na 20 kilka osób..

Pacjentom, przebywającym ileś tam godzin na oddziale należy się ... co się należy (... werble..) należy się OBIAD (fanfary!)

Wjeżdża na stół obiad. Ściśle wyliczone porcje wyłącznie dla pacjentów. No, to dość logiczne, obiad należy się pacjentom.

Ale

Przed operacją pacjentom jeść nie wolno. Ci, którzy załapali się szczęśliwie na zabieg przed zniknięciem obiadu ze stołu, zjedli. Reszta obiadów poszła się kochać. Bo część pacjentów nie zdążyła zostać zoperowana zanim wystygłe totalnie obiady nie zniknęły ze stołów.

Kilka tygodni później.


Operacja drugiego oka. Przekopiujcie sobie tą historię od początku aż do słów „Pacjentom przed operacją jeść nie wolno”. Będzie to samo.

Mój mąż, pomny doświadczeń operacji poprzedniej, widząc stan wystygnięcia obiadu i godzinę obecną już wiedział, że z dobrodziejstwa NFZ nie zdąży skorzystać. Namówił mnie zatem do spożycia dobrodziejstwa. Jako, że czekałam z nim od 9 rano, byłam już nieziemsko głodna. Zasiadłam ochoczo do wystygłej porcji.

I wtedy zjawiła się ONA.

Salowa.

Potężnym barytonem wywrzeszczała na całą salę, że „To posiłek pacjenta!!!! Jakim prawem pani je porcję pacjenta??!!!”

Struchlałam ze strachu i klopsik utknął mi w gardle. Mąż zareagował natychmiast i uświadomił groźnej istocie, że on sam tego obiadku szans spożyć nie będzie miał, bo nie zdąży, przed nim do zabiegu jeszcze kilka osób a wystygłe pożywienie zaraz opuści stół, więc niech chociaż strudzona połowica spożyje onego.

Salowa była nieprzejednana. Obiad jest dla pacjenta i szlus. Pacjent nie spożyje to nie, pójdzie do śmieci. Ale osoba towarzysząca spożyć nie ma prawa.

Wyrwała mi niedojedzony obiad spod nosa i wywaliła do takiego pojemnika z resztkami.

No cóż. Nie wyszło mi oszustwo. Chciałam się pożywić nielegalnie na koszt NFZ. Nie wyszło. Obiad został prawilnie zutylizowany do śmieci.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 323 (329)

#88616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy dwa koty (dyskusję o tym, czy to my mamy koty czy koty mają nas, pozostawię na inną okazję). Bracia bliźniacy w identycznym wieku lat 3, rasy europejskiej czyli innymi słowy klasyczne dachowce. Darmo byli, przygarnęłam z ogłoszenia.

Będzie o weterynarzu. Nie wiem czy piekielny, może i nie. Ale boli mnie ta historia do dziś, chociaż dobrze się skończyła.

Pewnego dnia zaobserwowaliśmy, że jeden z kocurków dziwnie się napina. Wyglądało to tak, jakby nie mógł zrobić kupy. Napina się, przesuwa się o kilka kroków i znów napina. Jako, że wydalanie to bardzo ważna część procesu metabolicznego, czym prędzej do weterynarza. Mamy bardzo blisko do naprawdę dobrej kliniki prowadzonej przez dwóch lekarzy - ojca i syna. Tłok w niej od rana do wieczora, ludzie z odległych dzielnic ze zwierzakami przyjeżdżają. Musi być zatem dobra, bo w naszym mieście klinika na klinice siedzi. Mąż poszedł z kotem. Trafił na lekarza - ojca. USG wykazało, że problem tkwi w pęcherzu moczowym - wyłożony kamieniami. Oczywiście oba koty - jako kastraty - dostawały specjalną karmę dla kastratów - ale ze sklepu zoologicznego. Dla jednego z nich okazała się ona niewystarczająco specjalna. Kot dostał środek przeciwbólowy, lekarstwo na rozpuszczenia kamieni i kroplówkę nawadniającą, żeby wydalać rozpuszczone kamienie. Kolejna wizyta jutro. Sprawa śmiertelnie poważna, kastraty na to schodzą. Z samego rana mąż pognał do kliniki. Znów ten sam starszy weterynarz. Starszy - powinien zatem być bardziej doświadczony. Lekarz nie zapytał o nic, tylko wpakował w kota kolejny zestaw - przeciwbólowy, lek i nawodnienie. Wieczorem wróciłam po pracy do domu. Kot się napina, wygina. Wymiotuje. Rozpacz, niemoc, jak pomóc cierpiącemu zwierzęciu?.

Następna wizyta ma być jutro a kot wyraźnie cierpi. W pewnym momencie usłyszałam za zasłoną jakiś dziwny dźwięk - ni to charknięcie ni to rozpaczliwe miauknięcie. Odsłoniłam zasłonę i... no nie umiem tego opisać. Kot był cały spięty w taką kulę i wyglądał jakby się pocił. Przecież koty się nie pocą ale on wyglądał, jakby otaczała go taka wilgotna mgiełka.

Niewiele myśląc (pomyślałam tylko - jest źle!) złapałam go, wpakowałam w transporter i popędziliśmy do weterynarza. W poczekalni tłum. Do dziś nie umiem sobie wybaczyć, że czekałam w tej kolejce zamiast błagać o przepuszczenie... Kot charczał coraz słabiej... Po godzinie weszliśmy. Tym razem trafiliśmy na lekarza - syna. Natychmiast USG... No cóż... Kamyk zablokował ujście cewki moczowej... Nie wiem, czy nie było tego widać na wczorajszym USG czy też kamyk przesunął się później? Nie wiem i nie będę pewnie wiedziała. Efekt był taki, że kot dostał dwie potężne kroplówki nawadniające bez możliwości odprowadzenia tego nawodnienia.

Pęcherz był naciągnięty do granic wytrzymałości i rozpoczynało się już zatrucie moczowe organizmu (stąd wymioty). Oszczędzę Wam opisu cewnikowania kota. Niech Wam wystarczy, że trwało to 40 minut. Biedak nawet się nie bronił, nie używał zębów ani pazurów, po prostu płakał ostatkiem sił i wyginał się konwulsyjnie. Trzymaliśmy go we trójkę - asystentka lekarza, mój mąż i ja. W pewnym momencie zasłabłam i asystentka, zamiast zajmować się kotem musiała zająć się mną. Nie wiem, dlaczego nie dali mu znieczulenia do tego cewnikowania. Znieczulenie - według słów męża, bo ja byłam cucona przez asystentkę - kot dostał dopiero po założeniu cewnika (z którego wystrzelił strumień moczu) celem przyszycia go do cewki moczowej, żeby nie wypadł. Dlaczego umieszczam tutaj tę historię? Bo płacąc za usługę usłyszałam jak lekarz mówił cicho do asystentki: „dlaczego ojciec wpakował w niego dwie kroplówki nawadniające a nie odrobarczył go od razu?”

Leczenie kota było długotrwałe i bardzo kosztowne. Chodził z cewnikiem, z którego się lało. Jego cierpienie potęgowała niemożność umycia się (oczywiście kot chodził w kołnierzu, aby nie wyrwał sobie cewnika). Aby uniknąć podrażnień skóry wokół cewki moczowej, spłukiwałam go delikatnie ciepłą wodą i próbowałam osuszać. Codziennie wizyta, środek przeciwbólowy, kroplówka nawadniająca.

Wyszedł z tego. Do końca życia musi jeść wyłącznie specjalistyczną karmę weterynaryjną (brat też, bo przecież nie jestem w stanie ich karmić osobno, zresztą drugi też może mieć skłonności do kamicy). Siedzi teraz obok mnie i łapką daje do zrozumienia, że pora kończyć klepanie w klawiaturę i zająć się ważniejszymi sprawami czyli głaskaniem.

Po zakończeniu leczenia poszłam podziękować lekarzom. W końcu wyciągnęli kota nieomal z grobu. I tylko nurtuje mnie jedno pytanie - czy naprawdę na pierwszym USG nie było widać tego czopującego kamienia? Jeżeli było to dlaczego kot nie został zacewnikowany dobę wcześniej? Ile cierpienia oszczędziłoby to zwierzęciu?

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 96 (116)

#88535

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie obrałam kilka ząbków czosnku do przygotowywanej potrawy i znów (znów!) stanęła mi w oczach historia sprzed ponad 30 lat..

Miałam 15 lat. Moja przyjaciółka zapoznała mnie ze swoim kolegą, starszym od nas o 2 lata. Po tylu latach nie pamiętam już, jak wyglądał, pamiętam, ze miał na imię Jurek i na jego widok miękły mi kolana...

Stało się. Jurek zaprosił mnie do kina. Szalałam ze szczęścia, niebo się przede mną otworzyło, sięgałam gwiazd...

Co mogło pójść nie tak?

To była sobota. Minęło 30 lat, a ja wciąż pamiętam krzywdę, jaką wyrządziła mi moja kochana mama. Byliśmy umówieni na 17.

Rano moja mama postanowiła zrobić "lekarstwo dla babci" na wzmocnienie. Idea chwalebna ale... Lekarstwo składało się ze 100 gramów obranego i pokrojonego czosnku zalanego mlekiem. Mama postanowiła, że ja mam obrać i pokroić te 100 gram czosnku. Czy ktoś z Was sobie wyobraża, ile to jest 100 gram czosnku??? Płakałam i obierałam. Ząbek za ząbkiem, główka za główką... i tak 4 godziny...

Szorowałam ręce przez godzinę. W mydle, occie, proszku do prania, płynie do naczyń. We wszystkim, co mi przyszło do głowy. Poszłam na randkę. Pamiętam to, jak dziś. Poszliśmy na "Przesłuchanie" z Krystyną Jandą. W kinie siedzieliśmy zupełnie sami, choć film był nowością. Ktokolwiek usiadł obok nas, uciekał. Jurek (któremu od razu opowiedziałam, co jest przyczyną wydzielanej przeze mnie woni i dlaczego tak) bohatersko i rycersko twierdził, że lubi zapach czosnku.

Po filmie pożegnał mnie uprzejmie i nigdy więcej go już nie zobaczyłam.

Nie róbcie tego swoim dzieciom. Tak, jak już pisałam, minęło ponad 30 lat. A ja, za każdym razem, gdy obieram do czegoś czosnek, mam tą historię przed oczami...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 126 (164)

#82260

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytałam sobie w poczekalni historię o przymusowych składkach na różne okazje firmowe i na fali luźnych skojarzeń przypomniałam sobie Pierwszą Komunię mojego synka.

Generalnie chodzi o pierrrr... sorry, brzydkie słowo - nadgorliwych rodziców, a szczególnie mamuśki. Odbywa się zatem zebranie rodziców dzieci z dwóch klas przystępujących do sakramentu. Po omówieniu spraw ciuchowo-organizacyjno-duchowych, przechodzimy do spraw przyziemnych czyli mamony.

I się zaczyna.

Składka na prezent dla księdza proboszcza! Oczywiście, księdzu za usługę (jego pracę) zapłata się należy. Ale zapłata to jedno, a prezent – drugie. Składaliśmy się już przecież na „dobrowolną ofiarę” czyli 150 zł od „komunisty”. No ale niech ma i ten prezent.

Składka na prezent dla pani katechetki! No tu się zgadzam. Dziewczyna niezmiernie zaangażowana, przygotowała wspaniale dzieci do przyjęcia sakramentu. Większość dzieciaków zrozumiała, że tu nie chodzi o przyjęcia i prezenty, ale o przyjęcie Pana Jezusa do serduszka. Rzadka sztuka w dzisiejszych czasach. Niech ma.

Składka na prezent dla drugiej pani katechetki! No, uczyła ona nasze dzieci przez dwa lata, w trzeciej klasie przejęła obie klasy wzmiankowana wyżej dziewczyna. Ale i ta jakieś podwaliny położyła, niech ma.

Moim skromnym zdaniem na tym powinno się skończyć.

Ale nie doceniłam inwencji naszych wspaniałych rodziców.

Składka na prezent dla pani wychowawczyni! Hmmm... No może taki zwyczaj. A niech ma. Składka na prezent dla pana dyrektora szkoły! WTF? Składka na prezent dla pani wicedyrektor! WWTTFF?? Składka na prezent dla księdza wikarego! Składka na prezent dla pani pedagog!

Nie czekając już na informacje o składce na prezent dla pani sekretarki, pań woźnych, pań kucharek, pana dozorcy, gospodyni proboszcza, Albusa Dumbledore’a, Hana Solo oraz Indiany Jonesa, opuściłam zebranie.

To nie były duże kwoty, ot, 10-15 zł od pogłowia. Ale każdy, kto posyłał dziecko do Pierwszej Komunii wie, jakie koszty się z tym wiążą. Tym bardziej, że to była tylko i wyłącznie inwencja popier... pardon, nadgorliwych mamusiek.

Historia ma ciąg dalszy, który rozegrał się rok później, czyli z okazji uroczystości rocznicy Pierwszej Komunii.

Przełknęłam gładko, jak pelikan kluski, informację o składce na prezent dla księdza proboszcza i pani katechetki. W momencie, gdy padło hasło „prezent dla pana dyrektora szkoły”, moje nerwy puściły, wstałam i oświadczyłam, że jeśli pani X życzy sobie uhonorować pana dyrektora szkoły oraz wszystkich podległych mu pracowników prezentami z okazji rocznicy Pierwszej Komunii naszych dzieci, to proszę to zrobić z własnej kieszeni. Ja wysiadam. Poparło mnie 90% rodziców. Ktoś musiał być chyba tym pierwszym odważnym. :)

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 191 (201)

#86815

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja Spółdzielnia Mieszkaniowa postanowiła zrobić remont drogi wewnętrznej - służącej głównie jako parking dla mieszkańców (częściowo płatny z miejscami dedykowanymi, częściowo bezpłatnymi - dla wszystkich). Uliczka jest pokryta asfaltem wielokrotnie łatanym - góry i doliny. Od 1 lipca od godziny 6:00 rano budzi nas odgłos młota pneumatycznego - drrrrr drrr drrrrr- zdzieranie asfaltu. Przy obecnych upałach nie da się spać z zamkniętymi oknami! Około godziny 8:00 odgłos ten zamiera. Zastępuje go cichuteńkie klik klik - kładzenie śliczniuteńkich kosteczek brukowych. Parking będzie piękny!

Około godziny 15:00 panowie budowlańcy udają się na zasłużony odpoczynek aby od następnego dnia - od godziny 6 rano - powitać mieszkańców kolejnym drrrr drrrr drrrr młota pneumatycznego zdzierającego kolejną warstwę asfaltu, aby po dwóch godzinach zastąpić go cichym klik klik klik który towarzyszy układaniu kosteczki. Ja tam akurat - obudzona o 6 głośnym drrrrr - wstaję i szykuję się do pracy. O zakończeniu odgłosu drrrrrrr około godziny 8 wiem od męża-emeryta, który ostatecznie, jako emeryt, odeśpi sobie po południu.
Ale co z ludźmi pracującymi np na noce? albo kończącymi pracę nad ranem? Mało jest takich w 16-piętrowym bloku mieszczącym w sobie 94 mieszkania?

Czemu nie da się zdzierać asfaltu (drrrr drrr) od godziny, powiedzmy 11 do 14? a rano od 6 układać cichutko kostkę (klik klik klik)??

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (195)

#84781

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od jakichś 10 lat co roku wybieramy się z paczką przyjaciół - zmęczonych stołecznych korposzczurów - na kajaki. Wykrawamy sobie jakiś weekend w czerwcu, lipcu lub wrześniu.

Wybieramy niewielkie rzeczki. Nikt z nas nie jest wyczynowcem, potrzebujemy tylko ciszy, spokoju, przyrody. Pływaliśmy na Krutyni, Czarnej Hańczy, Brdzie, Czarnej Nidzie, Radomce itp. Ładujemy akumulatory spokojem, nasze oczy odpoczywają od wielkomiejskiego betonu, wpatrując się we wszechobecną zieleń, a nasze uszy odpoczywają od wielkomiejskiego hałasu, wsłuchując się w ciszę rzeki, okolicznych lasów i pól oraz śpiew ptaków. Pewnie, że czasem słychać rozmowy, czasem ciszę przetnie czyjś śmiech, czasem ktoś coś zaśpiewa. Nikomu to nie przeszkadza. Ludzkie głosy splatają się z głosami przyrody, tworząc dla nich harmonijne tło. Na swojej trasie spotykamy, oczywiście, innych ludzi - grupy podobnych do nas korp-ratów, rozbawioną młodzież, rodziny z dziećmi, zakochane pary, starsze osoby itp. - przekrój społeczeństwa. Zazwyczaj łączy nas z nimi chęć poszukiwania spokoju, ciszy i relaksu przy leniwym wiosłowaniu.

Niestety, nigdy jeszcze nie zdarzyło nam się przynajmniej jeden, jedyny raz NIE spotkać na swojej trasie pewnego specyficznego rodzaju Homo Sapiens Sapiens (?). Zazwyczaj przedstawiciele tego gatunku przyjmują postać ABS-ów w towarzystwie Blondies Solaris, ale nie chcę generalizować. Zresztą to nie o ich wygląd chodzi, lecz o akustykę.

Otóż grupy te raczą nasze spragnione ciszy uszy potwornym, przeraźliwie głośnym dysonansem, który wydobywa się z przenośnych głośników, pracujących chyba na najwyższej granicy swojej wytrzymałości. Dysonans ten ma różne nazwy, ale na tej stronie określany jest najczęściej jako "umcyk-umcyk"*. To rodzaj upiornej pseudomuzyki, od której marszczy się tyłek, a zakończenia nerwowe całego organizmu zaczynają wibrować w jakimś koszmarnym crescendo.

Kiedyś usiłowaliśmy stosować taktykę wyprzedzania "umcykowców". Nie zdawało to jednak egzaminu. Pomimo ostrego złapania za wiosła, zawsze kiedyś tam chcieliśmy się zatrzymać, żeby się wykąpać, zjeść coś czy zwyczajnie odsapnąć (płyniemy wszak czysto relaksacyjnie). Wówczas koszmarne dźwięki nas doganiały. Stosowaliśmy zatem taktykę zwalniania i przeczekiwania akustycznego koszmaru.

W ten weekend też byliśmy na kajakach. Gdy po czterech godzinach relaksu dogonił nas cienki tenorek, zawodzący: „Będziesz mooooojaaaaa, bo ja już jestem twóóóóóóójjjj”, zalała mi oczy czerwona poświata. Złapałam za wiosła i z szaleństwem w oczach postanowiłam staranować źródło nienawistnego dźwięku i utopić głośnik.

Dobrze, że kolega płynący ze mną mnie powstrzymał, bo odpowiadałabym za uszkodzenie mienia.

*Nie znaczy to, że jakakolwiek inna muzyka - nawet muzyka, a nie „muzyka" - nie przeszkadzałaby w takich okolicznościach. Gdyby to był pop, rock, soul, blues, funky, jazz, techno (wstawcie sobie, co chcecie), też nie bylibyśmy zachwyceni. Ale wówczas byłby to tylko dysonans akustyczny, a nie wrażenie marszczenia tyłka i drgania końcówek nerwowych. Ale to rozważania czysto akademickie. Nigdy nie usłyszeliśmy na wodzie innych dźwięków dysonalnych poza „umcykami".

marzenia i koszmary

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (172)