Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

LTM87

Zamieszcza historie od: 23 maja 2012 - 23:41
Ostatnio: 24 stycznia 2024 - 18:29
  • Historii na głównej: 9 z 10
  • Punktów za historie: 9351
  • Komentarzy: 492
  • Punktów za komentarze: 4682
 

#63464

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz, mówi stare przysłowie. Problem bohatera tej historii, zwanego dalej Januszem, polegał na tym, że był święcie przekonany o tym, że potrafi i na afisz pchał się z całej siły.

Ojciec kolegi w wyniku jakiegoś dosyć poważnego urazu w pracy przeszedł na rentę. Piekielnie wprost mu się na tej rencie nudziło, bo Janusz to był człowiek czynu - mógł robić cokolwiek, byle tylko czymś się zajmować. Rodzina nie miała z nim łatwego życia, bo gość miał okropny charakter. Ot, klasyczny zrzęda, któremu nigdy nic nie pasowało, a w dodatku uważał się za człowieka wszechwiedzącego. Nie uznawał czegoś takiego jak dyskusja z wymianą argumentów, bo argumenty miał tylko on - rozmówca w jego opinii chrzanił od rzeczy. Wszyscy w domu mieli już dość, postanowiono więc, że ojcu trzeba znaleźć jakieś hobby. Starsza córka postanowiła pokazać Januszowi czym jest Internet. Oj, gdyby bidulka wiedziała, jaki bicz na siebie i bliskich kręci...

Janusz w ciągu zaledwie kilku miesięcy stał się pasjonatem komputerów. Pasjonatem... Pasjonatem to mogę być sobie ja, chodząc po przedziwnych miejscach, byle tylko zdjęcia wyszły "niebanalnie" i klient nie płakał. Janusz stał się bowiem FANATYKIEM komputerów, psychokomputerowcem niemalże. Chłonął wiedzę z sieci całym sobą, od wczesnego rana do wieczora. Kłopot w tym, że facetowi ta wiedza totalnie się mieszała, do tego uzupełniał tę mieszankę tworzonymi przez siebie neologizmami i pseudożargonem. Powstawały więc kwiatki typu "pamięć DRR64 ale na płaskim śledziu", "zasilacz 23 cale watowany co pół wolta, dla lepszego chłodzenia" czy "grafika na złączkę europejską". Jego syn na początku próbował dyskutować, poprawiać, no ale przecież Janusz był człowiekiem nieomylnym i każda korekta kończyła się kłótnią oraz zarzutami nieuctwa. Kolega machnął więc ręką.

Niestety, Januszowi teoria nie wystarczyła. Skoro uznał, że o komputerach wie już wszystko, postanowił przejść do praktyki. I w tym momencie prywatne piekiełko tej rodziny stało się także i moim. Pracowałem wtedy w serwisie komputerowym. Zaczęło się niewinnie, od telefonu siostry kumpla z prośbą o poskładanie do kupy ich domowego peceta - ojciec rozebrał, złożyć nie umie, a po mieszkaniu lata już tyle kurtyzan, że zastanawiają się nad otwarciem domu uciech.

Przybyłem. Rodzina przywitała mnie z ulgą, ojciec zaś zobaczył we mnie śmiertelnego wroga. Niemalże siłą wyprowadzono go z pokoju, bo co sekunda "coś do mnie miał" - to źle podłączam, to było nie tak, "nie wiem, samo się urwało", "gdzie jest co? No mów że po ludzku chłopaku... jakbyś powiedział, że hardziak albo blacha... ale co ty tam wiesz jak się mówi..." Szlag mnie trafiał, ale przez wzgląd na kumpla zacisnąłem zęby. Poskładałem.

Za kilka dni kolejny telefon. Przybywam. To samo - komputer w częściach, Janusza nie ma w domu, wraz z Januszem wyparował także procesor. Bez "mózgu" maszyna nie ruszy, trzeba więc czekać. Po jakimś czasie wpada Janusz, zły jak sto diabłów. Od progu wydziera się, że znowu ten partacz przylazł, że co ja narobiłem najlepszego. Nie wiedziałem, więc chciałem się dowiedzieć, jaką to zbrodnię popełniłem. Ano jak poskładałem, to "procesor obrotów nie trzymał", więc Janusz pół dnia łaził z tym procesorem po serwisach, żeby mu "wyregulowali podziałkę, bo on teraz nie wie gdzie co ma". Pomyślałem "Psychiatry! Szybko! Bo mnie się zaraz podziałka rozreguluje i nie będę wiedział co gdzie mam...". Zacisnąłem zęby, poskładałem i zapewniłem, że robię to ostatni raz. Usłyszałem, że to powinien być w ogóle ostatni raz, kiedy dotykam "systemów", bo moja wiedza jest jak "system dwójkowy - same zera, czasem jedynka i dwójka".

Przygoda Janusza z technologią trwała nadal. Jej ciąg dalszy znam już z opowieści kumpla. Facet przestał już rozbierać wspólny komputer, kupił sobie swój. Święty Izydor z Sewilli wie jak on się dogadał ze sprzedawcą, grunt że kupił i... oczywiście regularnie go "naprawiał". Sprzęt wytrzymał kilka miesięcy i zwyczajnie zakończył żywot. Pasja jakby przygasła.

Janusz jednak pochwalił się wśród swoich kumpli jakim to jest specem. Rzucił kilkoma swoimi neologizmami, udzielił kilku z kosmosu wziętych rad i niestety, jeden z jego kolegów dał się złowić. Poprosił on Janusza o założenie drugiego dysku w komputerze swojego dziecka. Pecet był dosyć nowy, kosztował sporo, ale cóż... szarlatani jakoś tak mają, że potrafią wzbudzać zaufanie. Janusz wziął maszynę w obroty.

Finał? Spalony zasilacz i większość rzeczy "za nim" - płyta główna, procesor, elektronika dysku... Nie pomogło tłumaczenie, że "on chciał tylko siłę podwatować, bo dwóch hardziaków na tym prądzie nie uruchomisz, no jakbyś nie patrzył, no... a że to teraz wszystko chińszczyzna, nie to co dawniej, to... no Feluś, błysk był tylko, jak Boga kocham! Ja myślałem, że za takie pieniądze to będzie chociaż oporowość większa..." Nie pomogła też kłótnia i wyzwiska od nieuków i bandytów znęcających się nad niepełnosprawnym, co chciał pomóc. Nic nie pomogło. Warga do szycia.

I tak skończyła się pasja Janusza. Została po niej blizna na wardze i... ta historia, napisana rzecz jasna za zgodą kolegi. A Janusz szuka nowej pasji. Oby długo nie znalazł, bo pasjonatem to trza umić być :)

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 810 (876)

#60726

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótka, ale piekielna historia sprzed kilku dni.

Nocą przez moje osiedle przetacza się (prawdopodobnie narąbana jak pospieszny do Kołobrzegu w sezonie) banda baaardzo znudzonych młodzieńców. Czym zabijają nudę? Ano, tym co do zabijania może służyć, a więc nożem. Nożem, przy pomocy którego dziurawią opony w zaparkowanych samochodach.

Finał przejścia dzikusów przez osiedle?
Według szacunków różnych źródeł od 70 do nawet 130 uszkodzonych samochodów u nas + jeszcze kilkanaście na osiedlu sąsiednim. System działania sprawców prezentował się w ten sposób, że w bardziej "budżetowych" modelach aut przebijali jedną, góra dwie opony. Za to pojazdy wyższej klasy rankiem stały na czterech kapciach.

Piekielność dodatkowa jest taka, ze zdarzenie miało miejsce w nocy z poniedziałku na wtorek, a więc w trakcie dni roboczych. Na pewno sporo osób miało przez to problem z dotarciem do pracy.

Policji życzę szybkiego schwytania sprawców, a sprawcom połamanych łap przy pierwszej możliwej okazji.

Dawne miasto wojewódzkie

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 553 (589)

#48561

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mówi się, że gdyby głupota uskrzydlała, to niektórzy lataliby bardzo wysoko. Podejrzewam, że bohaterka tej historii miałaby szansę na pobicie jakiegoś rekordu w wysokości lotu. Lotu na skrzydłach głupoty.

Przez moje osiedle przebiega kilka ruchliwych ulic. Przy jednej z nich znajduje się mocno uczęszczany przystanek komunikacji miejskiej. Czekałem w okolicy tego przystanku na kolegę, kiedy zauważyłem, że do pustej chwilowo zatoczki wjeżdża sobie swoim wściekle zielonym (optical tuning?) Civikiem jakaś pani. Wjeżdża, zatrzymuje się po środku, włącza światła awaryjne i gasi silnik. Może awaria? Ot, zdarza się. Nie. To nie awaria. Pani bowiem odbiera telefon i żywo z kimś dyskutuje. Co chwila wybucha śmiechem, przegląda jakieś papiery, znowu wybucha śmiechem...
Sielanka zostaje przerwana przez ostry klakson. A któż to naszą księżniczkę niepokoi? Ano przeklęty kierowca autobusu, który miał zamiar właśnie skorzystać z zatoczki. Pani rzuca telefon, wyskakuje niemal z samochodu i... rusza burzliwa wymiana argumentów:

[Baba]: Czego ch..u trąbisz, k...a twoja mać! Ja mam prawo tu stać! Rozumiesz to członie?!
[Kierowca]: Odjedź kobito stąd, to jest zatoczka, tu się nie parkuje, ludzie chcą wsiąść i wysiąść!
[B]: A ch..j mnie to obchodzi, JA MAM AWARYJNE, widzisz pało? Mam pierwszeństwo! (?)
[K]: Tu (pokazuje na czoło) się puknij debilu ty...

Paniusia wraca do samochodu, włącza silnik i łaskawie przetacza się kilka metrów dalej. Nie zdążyła sięgnąć po swój telefon, kiedy znów rozlega się klakson. I znów kobita wyskakuje z pojazdu jak z procy.

[B]: Czego chamie p...ony trąbisz? Masz miejsce!
[K]: Nie mam, nie wyjadę, ale już jest policja wezwana, że stoisz i blokujesz zatokę, ja nie będę tu z debilem gadał.
[B]: Oż ty k...a donosicielu p...ny ty, czekaj k...a, czekaj!

Nie wiadomo jednak na co drajwer miał czekać, bo pani zapakowała się do swojej Hondy i wooolno ruszyła. Autobus ruszył tuż za nią, kiedy nagle znów klakson, jebut! dup! I oba pojazdy stoją.

Co się stało? Otóż nasza mądralińska najzwyczajniej w świecie chciała ostro zahamować, zmuszając do tego samego autobus. I udało jej się. Z tym, że Solaris pięknie wkomponował się tył jej zielonego cacka.
Ludzie! Co tam się działo! Podejrzewam, że krzyki, wyzwiska i śmiałe odniesienia do anatomii oraz fizjologii słychać było w promieniu kilometra. Kierowca+kilku pasażerów versus baba, która w tym momencie doznała ataku jakiejś histerii, bowiem to, co wydobywało się z jej ust w żaden sposób nie przypominało zwykłego ludzkiego krzyku. Przez myśl przebiegło mi, że w ten sposób może krzyczeć... ja wiem? Mordowany człowiek? Krótko mówiąc, było to straszne.

Pani uspokoiła się, kiedy na miejsce przybyła policja. Zapewne informacja kierowcy była prawdziwa i faktycznie wezwał radiowóz. Za chwilę na miejscu pojawiło się też pogotowie. Prawdopodobnie podczas ostrego hamowania któryś z pasażerów autobusu upadł i zrobił sobie krzywdę.

Zdarzenie to miało miejsce kilka dni temu. Do dziś jednak zastanawiam się nad tym, kogo właściwie za tego typu zdarzenia winić? Głupich ludzi, czy też głupi system, który tychże głupich ludzi wpuszcza za kółko?

Byłe miasto wojewódzkie

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 913 (967)

#47859

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia mojego kolegi umieszczona tu za jego zgodą. Tym razem opowieść będzie dotyczyła motywu jakże częstego na piekielnych - "jeśli masz miękkie serce, musisz mieć również twardą dupę". Nie będzie jednak miłosnych rozterek, burzliwych rozstań, zdrad i tym podobnych ciekawostek. Będzie za to o tym, że czasem po prostu trzeba odmówić, bo na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą.

Kolega, nazwijmy go Krzysiek, ma dobrego znajomego - Tomka. Tomek pewnego razu udał się wraz ze swoją narzeczoną na imprezę organizowaną przez firmę, w której pracował. Nie miał zamiaru przesiedzieć tam całej nocy, poprosił więc Krzyśka o przysługę, w postaci odwiezienia ich o umówionej godzinie do domu. Rzecz jasna nie za darmo. Proszący o pomoc wydawał się chłopem do rzeczy, wiedział więc, że impreza na obrzeżach miasta, a na wodę się nie jeździ. Wszystko ustalone, Krzysiek czeka na telefon.
W okolicach godziny na którą mniej więcej się umawiali, udaje się na miejsce odbioru... zwłok.

Tomek bowiem nie jest pijany. On jest napruty jak pospieszny do Kołobrzegu w szczycie sezonu. Dziewczyna w lżejszym stanie, podtrzymuje swego lubego resztką sił. Wspólnie z Krzyśkiem próbują zapakować chłopaka do auta, kiedy okazuje się, że chętnych na transport jest o wiele więcej. Czemu? Ano temu, że Tomek w przypływie poalkoholowej chęci nawiązania więzi z całym kosmosem, obiecał kilku współimprezowiczom darmową odstawkę do domu.

Krzysiek odmówić nie potrafi. W końcu przyjaciele naszych przyjaciół i tak dalej...
Wywiązuje się spór, bo chętnych na obiecany transport jest o wiele więcej niż miejsc. Po ponad półgodzinnych ustaleniach, które słyszało 95% okolicy, do samochodu wsiada chłopak ze swoją dziewczyną. Oboje równo urżnięci, weseli jak skowronki. Następne pół godziny zajmują pożegnania. Bywalcy, a może nawet i bierni obserwatorzy imprez wiedzą, jak coś takiego wygląda - "Zzzięhi że wpadliśśsie, szymajsie sie! No! Mordy moje! Oooo! Aleee! Aleee! Ja się z moim siomusiem jeszcze nie pożegnałem! Szymaj się, no... i jak to mówią... nie daj się!" W sumie para wsiadała i wysiadała z osiem razy. Za każdym razem niemiłosiernie trzaskając drzwiami wehikułu Krzyśka. Wszyscy się pożegnali, ruszamy!

Oj, żeby to było takie proste... W zamkniętym samochodzie z czterech otworów gębowych wydobywa się taki smród gorzały, że zapalenie papierosa skończyłoby się eksplozją. Kierowca chce otworzyć okno. "Ziiimno!". Chce je zamknąć - "Gooorąco!". Dyskusja biesiadników trwa. Głośność powoduje drżenie szyb, a z kilometra na kilometr kierowca powoli głuchnie. Parę zakrętów, zmian prędkości i... ostre hamowanie, bo nieplanowa pasażerka uznała, iż właśnie w tym momencie musi wyprowadzić na spacer zawartość swoich trzewi. Tym razem ponad 40 minut postoju. Najpierw marudzenie: "Ja tam nie wsiądęęę, tam ten zapach taki jest... mnie mdliii, ja nie wsiądęęę ej..." Wysiada (a tam wysiada... wytacza się) chłopak pasażerki. Buja się na flekach, ale przekonuje, wyjaśnia. Nie i już. Ona nie wsiądzie. Co z tego, że środek lasu, do domu kilkanaście kilometrów. Wybucha kłótnia. Panna odchodzi w stronę drzew, chłopak idzie za nią. Krzysiek wkurzony, ale cierpliwy. Czeka. Panna marudzi nadal. Wreszcie wracają. W porządku? Gdzie tam!

Pan nie zauważa w ciemności korzenia, kamyka czy innego tworu natury, potyka się i przyjmuje pozycję horyzontalną. Problem w tym, że podczas lotu ku matce Ziemi, na jego kursie znalazły się otwarte drzwi samochodu. Diabli wiedzą jak upadł, grunt że warga rozwalona, nos krwawi. Pasażerowie wysiadają, bo trza człowieka ratować. Zanim jednak "ratownicy" wynurzyli się z pojazdu, dzielna ofiara (losu) próbuje wstać. Chwyta więc za wewnętrzną klamkę drzwi, a że klamka plastikowa, to zwyczajnie się urywa. Krzysiek wkurzony potwornie. Otwiera bagażnik, szuka apteczki, choć jego wzrok pada również na klucz do kół. Czego użyje? Czego? Ech... wybrał apteczkę. Nie dobije. Pomoże. Problem w tym, że jełopa nie pozwala, aby ktokolwiek go dotknął. Siedzi na śniegu, krwawi z kinola, z wargi i zgrywa twardziela. Dziewczyna w końcu go przekonuje i uszczelniony, wsiada nareszcie do samochodu.

Dalsza podróż odbywa się bez większych problemów. Wszyscy odstawieni na miejsce, Krzysiek gotuje się ze złości, a po powrocie do domu wręcz złością kipi. Z tyłu syf niemożebny. Jasna tapicerka zakrwawiona, klamka urwana, boczek prawych tylnych drzwi ubłocony. Podsufitka również ze śladami krwi. Na podłodze kilka petów, dywanik przypalony tak, jakby ktoś na nim zgasił papierosa. A na koniec perełka: w kieszeni zamontowanej z tyłu siedzenia pasażera Krzychu woził stary, ale sprawny telefon. Ot, rzecz z kategorii "nie używam, ale pozbyć się szkoda". Typowy "przydaś". Jak się domyślacie, komórka wyparowała.

Krzysiek dwa dni po zajściu spotka się z Tomkiem i wszczyna awanturę. Żąda zwrotu pieniędzy za czyszczenie tapicerki, naprawę urwanej klamki. Domaga się również zwrotu telefonu. Natrafia na opór. Bo przecież nie robi łaski (?), bo tak się kolegów nie traktuje (??), bo dymi o jakiś gówniany telefon (??!). Na koniec Tomek niemal w twarz rzuca mu... 30 złotych. 20 zł za transport (tak się umawiali), a dycha chyba za straty. Krzychu obiecuje, że tak tego nie zostawi. Grozi sądem. Czy coś ugra? Okaże się.

Pytanie, kto był tu piekielny? Krzysiek, że nie potrafił odmówić, choć takiego obrotu spraw się nie spodziewał? A może Tomek, bo zachował się jak ostatnia świnia? Może dziewczyna Tomka, która nie odezwała się podczas tej piekielnej podróży nawet słowem (to byli jej znajomi). Bo to, że piekielni byli nieplanowani pasażerowie, to raczej oczywiste.

Byłe miasto wojewódzkie

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 702 (818)

#40505

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historię tę piszę zainspirowany historią kolegi ross13 (http://piekielni.pl/40413) o piekielnym "wirtualnym wujku". Miał być to komentarz do tamtej historii, ale uznałem, że jednak łatwiej będzie to opisać w formie opowieści.

Jak wiadomo, "z rodziną to tylko na zdjęciu". Coś w tym jest. Miałem i ja podobnego familianta. Cel działania? Jak w historii, do której link zamieściłem. W skrócie - wyłudzenie forsy. Metody? Ciekawe. Finał? Nastąpił.

Gość pojawił się w naszej rodzinie niemal znikąd. Każdy go niby kojarzył, ale bardziej na zasadzie "ten tam od tamtych ze strony tamtej" niż z imienia i nazwiska. Aż tu nagle wśród rodzinki zaczęły pojawiać się doniesienia, że co jakiś czas spotykają przy grobach swoich bliskich nieznanego im mężczyznę. Przynosi świeże kwiaty, sprząta. Zapytany o to, kim jest, zasypuje zainteresowanego całym tym systemem powiązań, aż ten pojmuje w końcu, że to rodzina.

Pewnego dnia, niedługo przed pierwszym listopada udałem się z moim nieżyjącym już ojcem, aby zająć się grobem jego rodziców, a moich dziadków. Piekielny już tam był. Widocznie umęczony sprzątaniem (i - jak z ojcem stwierdziliśmy - procentami), ale szczęśliwy, że oto pomaga rodzinie. Parę krótkich pytań i radość w oczach "wuja". No tak! Pamięta! Ja wtedy to taki mały byłem, ze dwa lata miałem, a on wszystkim zdjęcia robił. A ja chciałem obejrzeć aparat, taaak! Od zawsze mnie do zawodu ciągnęło, no i jest! Udało się!

Późniejszy dialog z ojcem:
[Ja]: Tatuś, a z tym aparatem to prawda?
[Ojciec]: Ej synuś, bzdury chyba gadał. Tyś się bał lampy błyskowej jak diabła. Pod stół uciekałeś jak zdjęcia robili...

Piekielny zaczął w rodzince "bywać". Kontakty nawiązał (lub jak to sam określał "odnowił") i tu się pojawił, tam zagadał, a żadnego większego spotkania, gdzie "jadło i napitek" nie odpuścił. Tak też było i podczas tradycyjnego zjazdu rodziny, właśnie z okazji 1 i 2 listopada. Przybył na grób "nestorów klanu" i czekał na zaproszenie. Czekał, czekał. Zaproszony odmawiał, wykręcał się, ale widać było, że jednak pójść ma ochotę. Ale no... jak raz zapomniał karty płatniczej, a dojechać trzeba, bo miejsce spotkania dość daleko. Taksówka droga, każdy w samochodach ma komplet, więc on może nie będzie przeszkadzał... "Pożyczycie? No serduszka kochane, ja mówiłem, że rodzina to jest krrrrew z krrrrwi! I TU! (łubudu pięścią w mostek) TU jesteście! U wuja w sercu, o! (łzy w oczach)"

Dotarł "wuj" na spotkanie. Spotkanie jak wiadomo się rozkręca, pierwsze sztywne i oficjalne rozmowy, a wuj jak iskierka. Tu przyskoczy, tam zagada, tego pochwali, z tym powspomina.
Na stole pojawia się "woda rozmowna". Jeszcze gospodarz nie chwycił flaszki, aby rozlać, a tu flaszka w dłoni... wuja ("Daj młody, daj, wujo naleje. Wiesz... pewna ręka! Z ręki wuja pijesz, pod stołem nie gnijesz, hehehe") Kuzyn lekko zniesmaczony, ale kłócić się nie wypada.
Atmosfera luźniejsza. Tymczasem wujek:

Kieliszek 1: "Oj, działa firmaaa! Działaa! Produkujemy całą parą! Zamówienia jak woda idą. A jak się te święta przewalą, to sprowadzam nowe maszyny. Nowiutkie! Już czekają! Piotruś, chodź no, bo tyś politechnikę kończył, nie? Powiedz no wujowi, czy dobre zamówił?"

Kieliszek 2: "No z Niemiec, z Niemiec! Dojczland maszine, nie? Technologia! Daleko Niemcy, transport drogi, ale ja tam radę dam! W końcu bez rodziny to człowiek jak palec! PA-LEC! Ale z rodzinąąą? Noooo... To choćby góry pękały, to się da radę! Nie? No! To po kielichu, oby nam się".

Kieliszek 3: "Wiesz Krzysiu, biznes to jest biznes. Raz zyskujesz, raz tracisz. Ja jakoś daję radę. Ha! Jakoś! Wiadomo, takie czasy. Taa... Pół ze swoich, pół z kredytu".

Kieliszek 4: "Ledwo dali kredyt. Co się człowiek urobił, nagadał, nachodził, eee tam! Mało, mało! Aż w końcu no, jakoś tam dali. Ale ten transport mi z głowy nie schodzi. Tak... Brakuje."

Kieliszek 5: "Piętnaście, może dwadzieścia tysięcy".

Khielisheh 6: "A bo ja to serce otwieram przed wami! Co ja będę tu gadał, no... Aj, szkoda gadać... (łzy w oczach)".

Kieliszek 9: "A kto ma mi pomóc jak nie rodzina? No kto? Jak rodzina nie pomoże, to kto? A może ja rodziny nie mam? Bo jak nie chcą, to ja się nie będę prosił! Ja k...a honor mam! Żyły wypruję dla rodziny, o! Krew jej dam! A oni nie? To k...a nie".

N kieliszków później: "Ale jakie za dużo? Nie wierzysz, to k...a nie musisz, no! Ja bym rodzinie spod ziemi wykopał, z krwi i serca wyjął! O, z tych żył! Ale wy wszystko takie, od zawsze! Tylko pinindze k...a i pinindze! A honor wasz k...a? Nasz znaczy! Mój, rodzinny! Bo ja rodzina, a wy to ch...e! A ch.. wam wszystkim na groby! Niech mi ktoś po taksówkę dzwoni, tyle chociaż k...a! O, nie tego się spodziewałem! Nie tego... Ale czekajta! Na moim pogrzebie zapłaczecie, już niedługo!

Po taksówkę nikt nie zadzwonił. "Wuj" wybył z miejsca biesiady wyprowadzony siłą przez kuzyna i jego brata. Odszedł w nieznanym kierunku. Słuch po zaginął. Następnego roku grobów nie odwiedzał. I byłoby wszystko w porządku, gdyby parę dni temu jedna z ciotek nie odebrała listu. Z więzienia. Jaka jego treść? Wprost przesyt słów "rodzina", "miłość", "kocham", "krew", "serce", "ja bym wam niebo..." i... "kiedy wyjdę, to będę miał mały problem mieszkaniowy".

Wirtualny wujek kontratakuje?

Rodzina ach rodzina (?)

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 684 (738)

#39622

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja może sprzed roku. Ostrzegam - mięcho latało w ilościach hurtowych.

Wybrałem się do małego marketu po większe zakupy. Towary wybrane, idę więc do kasy. Czekam więc na moment zwany "pożegnanie z forsą", kiedy zauważam że kolejka przesuwa się dość wolno. Co widzę? Przy kasie siedzi chłopaczek, uwija się jak w ukropie, ale widać, że pracuje od niedawna, bo niezbyt składnie mu to idzie. Przede mną stoi facet z żoną. Coraz bardziej się niecierpliwi i coraz głośniej zaczyna tę niecierpliwość okazywać. Im bardziej żona go ucisza, tym gość bardziej się nakręca. Przychodzi jego kolej. I się zaczyna:

[Facet z kolejki]: Co k..a kaleko? Nie umiesz tego szybciej robić? Tu ludzie czekają!
[Kasjer]: Przepraszam, dopiero się uczę.
[FZK]: A co mnie to k..a obchodzi?! Masz ruchy jak pedał! Wiesz ciotuniu jak na takich jak ty mówią w kryminale? Cwel. A wiesz co z takimi robią? (Tu opis zbiorowego gwałtu na współwięźniu).
[K]: Proszę przestać mnie obrażać, bo będę zmuszony wezwać ochronę.
[FZK]: K...a! Jeszcze frajer! Chodź ciotuniu przed ten burdel, pogadamy jak faceci. K..a, no... za...bię go, no... Ochroną będzie mnie straszył!

Faktycznie, zbliża się ochroniarz, kiedy z kolejki pod drugą kasą rozlega się głos drugiego, całkiem niepozornego faceta:

[Facet2]: Te, te, obrotniak! Weź się od...dol od małolata, co? A gdzieś ty siedział, że taki obcykany jesteś? No pytam się, na razie grzecznie: gdzie siedziałeś?
[FZK]: Pan do mnie to mówi?
[F2]: Nie, k...a, obok ciebie. Pytam się cieciu pi...ny, gdzie siedziałeś? Chcesz wyjść, to chodź, ale k...a ze mną, a do małolata hamuj. Zbieraj te manaty i chodź, będę czekał przed wejściem. Pogadamy sobie kto gdzie siedział.
[FZK] (panika w oczach): Sądząc po pana języku, to na pewno pan właśnie więzienie opuścił, ja do pana nic nie mam, ja nie chcę kłopotów.
[F2]: Kłopoty to już masz szmato.
[FZK] (do ochroniarza): Ja rezygnuję z zakupów, proszę nas wyprowadzić, nasz samochód stoi...
[F2]: Idź, idź. Ale ja cię kojarzę. Ty jesteś z X (nazwa dzielnicy), to wiesz, oglądaj się tam za siebie, bo różnie bywa.

Facet płaci za to, co kasjer zdążył skasować (grzecznie pytając o cenę) i w obstawie ochroniarza opuszcza sklep. Chłopaczek na kasie oczy jak pięciozłotówki, wtedy zauważam, że facet z drugiej kolejki rozmawia z jakąś kobietą. Jego wypowiedź:

[F2]: Proszę pani, ja nie byłem święty, kraju że tak powiem trochę zwiedziłem. I z całym szacuneczkiem do pani, ale w...wia mnie, jak chłopaczyna chce sobie uczciwie dorobić, a taki cieć fika i zgrywa wielkiego garusa. Ta... siedział. Na kiblu chyba proszę pani. Nie... ja już się w takie rzeczy nie bawię, mnie wystarczy, że tak powiem przygód. Ale kiedyś trafi na takiego, co mu tak pysk skuje, że nie będzie wiedział gdzie góra, a gdzie dół.

W uzupełnieniu dodam, że facet naprawdę nie wyglądał na gościa z "bogatą" przeszłością. Dobrze ubrany, ogolony, fryzura normalna.

Dawne miasto wojewódzkie

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3497 (3561)

#38210

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Koleżanka ma męża. Z pozoru mąż jak mąż, zwykły facet. Zwykły? Ano jak się niedawno okazało, wcale nie. A i niezwykłość owa nie jest bynajmniej pozytywna. Otóż gość jest bałaganiarzem. Nie, nie takim, który czasem rzuci coś gdzieś czy "zaparkuje" buty pośrodku przedpokoju. Piekielny niemalże kocha brud, bajzel i bałagan, a wszystko to pisane przez wielkie B. Praca koleżanki polega na częstych wyjazdach. Mąż pracuje na miejscu, często przebywa w domu. Przez tydzień "słomianego wdowstwa" potrafi zamienić dość duże mieszkanie w bloku w dioramę pod tytułem "wybuch granatu w składnicy złomu". Wszystko w skali 1:1 i z wiernym zachowaniem szczegółów.
Nie do końca wierzyłem, kiedy koleżanka o tym opowiadała. Dziewczyna lubiła bowiem pewne rzeczy przerysowywać. Ot, taka niegroźna, drobna mitomania.

Miałem jednak okazję odwiedzić ich mieszkanie na prośbę koleżanki podczas jej nieobecności. Chodziło o dostarczenie jakichś bardzo ważnych dokumentów "na wczoraj". Nie wnikając w szczegóły, sprawa niecierpiąca zwłoki. Koleżanka poinstruowała, żeby w drzwi pukać mocno, bo Piekielny przebywający w "swoim" pokoju może nie słyszeć, papiery zaś dostać musi. Pojechałem. Pukam. Cisza. Pukam mocniej. Cisza. Pukam w stylu o stopień niższym od policyjnego. Słyszę za drzwiami jakiś ruch, dźwięk przesuwanych gratów, coś się przewraca, słychać soczyste "prostytutka jego matką" i drzwi stają otworem. Krótkie powitanie, "siemasz, siemasz" i Piekielny zaprasza mnie do środka. Ludzie kochani! Ona nic nie przerysowała. Mało tego. Ona wielu rzeczy nie dopowiedziała.

W równy tydzień po jej wyjeździe mieszkanie przypominało wyżej wymienioną dioramę. Od wejścia "oczarował" mnie wręcz materialny smród benzyny. Skąd ów? Ano Piekielny akurat konserwował jakiś mechanizm (z zamiłowania Piekielny jest mechanikiem) i oczyszczał go właśnie benzyną. Robił to w pokoju. Obok na stole leżała zapalniczka i stała popielniczka z kilkunastoma petami. Nie ma to jak papierosek przy pracy z materiałami łatwopalnymi... Wąski przedpokój zdobiły drzwi od Poloneza, sprężarka i dwa koła od ciężarówki. W kuchni... uwaga! uwaga! skrzynia biegów i most napędowy. Również od ciężarówki. Nie wiem, jak oni tam to wtargali, grunt że stało i to w sporej plamie oleju. "Eee, wymyje się. To kolegi. Pojutrze zabierze". Wszędzie sterty ubrań, pustych opakowań po jedzeniu, resztki przynajmniej dwóch obiadów. Buty do podłogi się przylepiały. Wszelkiej mechanicznej i elektronicznej drobnicy wszędzie tona. Kilka rozmontowanych komputerów, ze dwa telewizory. Narzędzia, śrubki (dwie wyciągnąłem potem z podeszwy własnego buta), baniaki z olejem. Żyrandol zdjęty, a kable wystające z sufitu przedłużone jakimś przewodem i zakończone listwą. Do listwy podpięte tyle urządzeń, ile miała gniazdek. I kable, wszędzie kable różnego przekroju, koloru i długości.

Dokumenty zostawiłem, z ciekawości przy wychodzeniu zerknąłem do małego pokoju. Uśmiechnął się do mnie wielki akumulator do ciężarówki.

Z tego co mi wiadomo cykl bajzel-porządek-bajzel trwa u nich od dwóch lat. Ona wraca, ogarniają wspólnie cały ten sajgon. Dopóki ona jest w domu, jest ok. Wystarczy jednak, że wyjedzie.

Byłe miasto wojewódzkie

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 553 (625)

#37290

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wracam sobie z pracy przez moje osiedle, nagle widzę że z balkonu na pierwszym piętrze unoszą się kłęby dymu, widać też dość potężny ogień. Pali się zawieszone pranie i kilka gratów. Pod blokiem grupka ludzi, z balkonu piętro wyżej ktoś polewa pożar wodą. Pytam, czy ktoś wezwał straż. Owszem, została wezwana, już jedzie.

I faktycznie, od pobliskiego skrzyżowania słychać syreny. Problem w tym, że rycerze św. Floriana nie jadą w kierunku bloków czteropiętrowych, a w kierunku jedenastopiętrowych wieżowców. I jakoś tak liczebnie ich sporo, bo obok dwóch normalnych wozów pojawia się drabina i mały samochód ratownictwa technicznego. Do tego kordonu dołącza też pogotowie ratunkowe i gazowe. Ekipa próbuje dostać się w okolice jednego z wieżowców. Ktoś podbiega, coś tłumaczy. Wozy zawracają, jadąc już pod właściwy adres. Na miejscu zjawia się też właściciel mieszkania, który wyprzedza biegnących strażaków, by otworzyć im je kluczem (panowie mieli już przyszykowane zabawki służące do "wejścia z drzwiami"). Strażacy dogaszają, co było do dogaszenia. Sytuacja opanowana.
Na miejscu zjawia się policja. Funkcjonariusz podchodzi do tłumku, pytając kto wzywał straż. Odzywa się starsza kobieta:
- Ja! Ja wzywałam!
Na co policjant:
- Tak? Pani taka i taka? Poproszę panią do nas...

W czym piekielność, spytacie? Tego dowiedziałem się później od tzw. "ludzi".

Otóż kobieta wezwała straż. Tyle, że piekielnie podkoloryzowała sytuację. Po pierwsze podała fałszywy adres miejsca zdarzenia. Po drugie według jej informacji, paliło się mieszkanie na siódmym piętrze (stąd i ów fałszywy adres, choć numer się zgadzał - Boruty 5 to wieżowiec, Belzebuba 5 to blok czteropiętrowy). Po trzecie w mieszkaniu jest starsza, leżąca osoba. Po czwarte - balkon się pali, bo... całe mieszkanie się pali, a ogień z balkonu na siódmym piętrze powoli zajmuje już balkon na piętrze ósmym. Po piąte - czuć gaz.

Wniosek: ludzie, jasna cholera! Jeśli wzywacie pomoc, NIE KŁAMCIE! NIE KOLORYZUJCIE! Straż czy pogotowie przyjedzie. To, że w godzinach szczytu, w dużym mieście nie są w stanie zjawić się w minutę od wezwania, to nie ich wina. Tak, jadą "na sygnale", ale tzw. "gwizdki" to nie god_mode. Oni też muszą dojechać w jednym kawałku.

Dawne miasto wojewódzkie.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 632 (692)

#35722

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sklep z owadem w nazwie, spora kolejka. Przede mną stoi babcia z wnuczką. Wnuczka może pięcioletnia, dopytuje się o wszystko, babcia cierpliwie wyjaśnia. Wnuczka pokazuje paluszkiem na gumy do żucia, również te bez cukru, a więc w teorii zalecane przez dentystów. Wywiązuje się dialog:

[Wnuczka]: Babcia, a co to?
[Babcia]: Oj, kochanie! Paskudztwo! Najgorsze paskudztwo jakie jest. To są gumy do żucia, to się do zębów przykleja, potem wpada do brzuszka i trzeba iść do lekarza, żeby otworzył brzuszek i wyjął...
[W]: Ojej, straszne! To mi nie kupisz?
[B]: Nie kupię, coś innego sobie wybierz.
[W]: A to? Mogę? (Pokazuje na batonik)
[B]: Tak, możesz, to smakołyk, czekoladka.
[W]: Łaaał!

Przy "łaaał" mała uśmiecha się i odsłania ząbki. Praktycznie każdy ząbek dotknięty w mniejszym lub większym stopniu próchnicą. Na taśmie ląduje rzeczony batonik. Dołącza do paki chipsów, wielkiej flaszki coli, torby mrożonych frytek i kilku tabliczek czekolady. No to się szykuje u Piekielnej Babci i jej wnuczki zdrowa impreza. Bez diabelskiego wynalazku w postaci gumy do żucia.

Stonka_w_pewnym_mieście_dawniej_wojewódzkim

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 557 (627)
zarchiwizowany

#33696

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Zorganizowano w mojej dzielnicy coroczny piknik strażacki. Atrakcja dla wszystkich grup wiekowych, bo organizatorzy przy przy okazji tych pikników wykazują się wielkim profesjonalizmem. Wszystkiego można dotknąć, o wszystko zapytać, przybywają przedstawiciele praktycznie wszystkich specjalności jakie są wśród rycerzy św. Floriana (ratownictwo drogowe, wysokościowe, chemiczne), ot full serwis. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze komentarz strażaka prowadzącego piknik, który w PSP pełni rolę rzecznika prasowego i ma naprawdę wielki dar do ciekawego opowiadania o wszystkim, co ze strażą pożarną i z ogólnie pojętym ratownictwem jest związane.
Gdzie piekielność zapytacie? Ano w dorosłych, bo o ile dzieci miały wielką frajdę, to dorośli, no cóż... dobrze, że na miejscu było ratownictwo chemiczne, bo takiego stężenia toksycznych person na metr kwadratowy/sześcienny jeszcze w nie widziałem. Jedziemy więc z tym koksem:

1) Rozpoczęcie pikniku. Z wysięgnika prowadzący rzuca maskotkę, taką w stylu misia-ratownika. Kto chwyci, to jego. Pod koszem wysięgnika gromadzi się więc tłumek nieletnich i... trzech (mocno) pełnoletnich panów. Nie dość, że odpychają oni dzieciaki, to przepychają się między sobą. Maskotka leci w tłum. Wtedy jeden z mężczyzn chwyta ją niczym P.Tytoń, drugi próbuje wyszarpać mu trofeum z rąk, kiedy trzeci zasadza solidnego kopa w pośladki drugiemu. Sypią się epitety: "ty męski narządzie rozrodczy", "ty homoseksualisto", "pies odbywał z tobą stosunek płciowy", "ty synu kobiety lekkich obyczajów". Krótko mówiąc, jak to określają mieszkańcy przybytków z oknami w gęstą kratkę - siwy dym. Wkraczają policjanci, rozdzielają wojowników i prowadzą ich do srebrnych karoc. Urywek tłumaczenia jednego z uczestników zadymy: "A bo ja dla dziecka chciałem, a ten syn prostytutki..."

2) Babcia z może pięcioletnią wnuczką. Wnuczka zadowolona z życia. Biega, rozmawia z "panami strażakami". Babcia entuzjazmu wnuczki nie podziela nawet w ułamku stopnia. Podchodzi do grupki młodych strażaków i się zaczyna:

[Babcia]: A co tu tak stoją? Pilnujcie lepiej samochodów, bo wam te żydowskie i cygańskie dzieci rozkradną.
[Strażak]: Spokojnie proszę pani, rzucamy okiem. A skąd pani wie, że to żydowskie i cygańskie?
[B]: A bo to nie widać? Na kinole patrz, na uszyska! Krótko żyjesz dzieciaku, to nie wiesz. A tak w ogóle to po co to wszystko? Ta wystawa? Z czyich to pieniędzy? Komu to? Tym pomiotom szatana, co przyszły tu kraść, starców okradać?! Ja to do komendanta waszego zgłoszę, do głównego samego komendanta miejskiego, jak mi Bóg miły! Że wy tu paktujecie przeciwko Polsce!
[S]: Proszę bardzo, tam stoi...

Babcia zrobiła głupią minę i odeszła, ciągnąć za rękę zapłakaną wnuczkę. Nie, nie w stronę komendanta, a w stronę osiedla. Szkoda małej.

3) Tatuś-nawiedzony fotoreporter. Nie ukrywam, że ja na festynie zjawiłem się właśnie w celu uwiecznienia go na zdjęciach. Taka pasja, czasem i źródło zarobku, a że blisko, to i okazji szkoda zmarnować. W drugiej kolejności byłem tam ze względu to, że przecież co jak co, ale straż pożarna przesycona jest "fajnością" (te syreny, te wozy, drabiny i inny stuff :) )
Do rzeczy jednak. Na pikniku byli pasjonaci fotografii, byli profesjonalni fotoreporterzy wysłani przez redakcje swoich gazet, była też ekipa lokalnej telewizji. I był on. Grubawy, wąsaty tatuś z "luszczanką" do której podłączony był chyba najdłuższy dostępny teleobiektyw i pasek z olbrzymim logo pewnej japońskiej firmy na literkę N. Ok, lubi chłop swój sprzęt, ( :) ) jego rzecz. Piekielność tkwiła zupełnie w innym miejscu. Pierwszym pokazem dynamicznym był pokaz ratownictwa drogowego. Ratowanie ofiar wypadku autokaru. Na miejsce sprowadzono wrak autobusu. Wrak należało przed prezentacją odpowiednio ustawić. Zajął się tym olbrzymi dźwig. Ekipa odsuwa widzów na bezpieczną odległość, bus zażywa "wojaży napowietrznych", jest ok. Jest, a raczej byłoby, gdyby nie omawiany tu pan, który wbiega pod zawieszony ciężar i ostentacyjnie zaczyna cykać fotki. Co chwila rozgląda się wzrokiem typu "patrzą na mnie z podziwem, czy nie?". Patrzyli. Panowie z obsługi dźwigu. Wśród pukań w czoło i mocniejszych słów pan wrócił do rodzinki.
Nie odpuścił jednak. Następny pokaz. Robienie otworu w różnych wytrzymałych materiałach (wzmocnione blachą drzwi, kawał płyty betonowej) cienkim strumieniem wody pod ogromnym ciśnieniem. Strażak prowadzący ostrzega, aby naprawdę dość daleko stać, bo widać będzie, ale to jednak 300 atmosfer, wystarczy jakiś zabłąkany odłamek w "linii strzału" i po oku. Tak, pan ustawił się idealnie na tej linii, na wprost drzwi, które miał dziurawić ratownik. Pana odsunięto, pokaz rozpoczęto. W trakcie odsuwania pana publika mogła usłyszeć fragment jego monologu, zaczynający się słowami "Aj tam, jak ja w wojsku byłem...".
Pomniejsze grzeszki tego piekielnika to pakowanie się w kadr profesjonalnym fotografom i kamerzyście, oraz kurzenie potwornie dymiących i kurzących cygaretek w środku tłumu widzów.

Ot, działo się. :)

Festyn piknik straż pożarna

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 137 (163)

1