Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Lyra108

Zamieszcza historie od: 8 listopada 2015 - 22:11
Ostatnio: 9 grudnia 2017 - 19:49
  • Historii na głównej: 4 z 4
  • Punktów za historie: 802
  • Komentarzy: 33
  • Punktów za komentarze: 131
 

#78273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Może mało piekielne, ale dla mnie kompletnie niezrozumiałe.

Wynajmuję mieszkanie w mieście w którym studiuję. Mieszkanie znajduje się w 10-piętrowym bloku, do którego są dwa wejścia: w jednej klatce są windy, w drugiej schody. W zeszłym roku, tuż przed świętami, wracając z zakupów i po całym dniu nieobecności podchodzę do drzwi od strony wind, wyjmuję klucz (nie mam PINu, właściciele mieszkania też go nie znają) i... ZONK. W zamku brak bowiem... dziurki od klucza. Jakby ktoś ją precyzyjnie wyciął żyletką. Zamek, drzwi nieruszone, ale po dziurce od klucza została smutna pusta dziura na wylot. Na szczęście ktoś akurat wychodził więc weszłam do klatki, następnego dnia wyjechałam na święta do domu. Gdy wróciłam po dwóch tygodniach zamek już był naprawiony i sprawa poszła w zapomnienie. Z uwagą na kartce na drzwiach, by nie wpuszczać na klatkę obcych osób.

Do dziś tylko się zastanawiam: JAK i PO CO???

Blok z wielkiej płyty

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 107 (155)

#73114

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sezon komunijny w pełni. Nadszedł też czas pierwszej komunii mojej młodszej ciotecznej siostry. Jej starszy brat ma już obie za sobą, dla niej to pierwsza styczność z tą uroczystością jako głównej bohaterki. Jak zwykle przeżywanie, stres. Przeżywa matka, ojciec i oczywiście dziecko. Rodzina pozapraszana, zjechała się (część rodziny, ta ze strony cioci pochodzi z Mazur, więc do samego centrum Polski mają kawałek do przejechania), prezenty zakupione. Dzień właściwy.

Sama komunia przebiegła bez problemu. Mimo, że do sakramentu przystępowało aż 180 (!!!) dzieci naraz, organizacja i rozmiar kościoła sprawiły, że poszło w miarę sprawnie i bez burd. Najlepsze miało nastąpić po wyjściu z kościoła.

Ciocia jest, lekko mówiąc, świrnięta na punkcie zdjęć. Lata z aparatem na każdą rodzinną imprezę, cykając miliony zdjęć "na pamiątkę". Nie, nie profesjonalnie. Po prostu, amatorsko. Bo tak. Bo to lubi. Bo "będzie pamiątka". Szkoda tylko, że cykanie zdjęć przesłania jej wszystko inne. Ja naprawdę rozumiem uwiecznianie wspólnych chwil, sama czasami robię zdjęcia podczas ważnych dla mnie wydarzeń i uroczystości. Ale kilka - kilkanaście. NIE KILKANAŚCIE TYSIĘCY. Na komunii jej syna, brata tegorocznej komunistki, cykała dziecku setki zdjęć przed kościołem dobre pół godziny. Wszyscy się rozeszli, wszyscy już głodni, dziecko zmęczone, ale NIE! Przecież trzeba narobić zdjęć! Ale o ile wtedy ograniczyła się tak naprawdę tylko do tego, to w tym roku przeszła samą siebie.

Oczywiście klasycznie: zdjęcia przed kościołem. Porobiła kilka córce z rodziną, chrzestnymi, dziadkami, itd. Potem pobiegła po fotografa. Fotograf nacykał kolejnych zdjęć przy figurce nieopodal kościoła, w ładnej scenerii (oczywiście obok niego ciotka z aparatem również jak szalona robiła zdjęcia, przecież na pewno fotograf zrobi brzydkie albo za mało). Dziecko już zmęczone, gorąco (pogoda dopisała - 30 stopni i zabójcze słońce), bo w albie, która ciężka i nie do oddychania, ale dzielnie stoi i pozuje.

W końcu mieliśmy jechać na obiad do zajazdu nad Wisłą. Większość rodziny, jako przyjezdni nie wiedziała gdzie dokładnie jechać, trzeba było ich pokierować. Myśleliśmy, że rodzice głównej bohaterki dnia to zrobią. O my naiwni! Kiedy szliśmy do samochodu, ciotka odwróciła się do nas z tekstem: "Pokażecie im gdzie jechać? Bo my teraz jedziemy na sesję zdjęciową do studia fotograficznego". AHA. Czyli goście mają sami trafić i sami się sobą zająć, bo ona córkę na sesję zdjęciową bierze???? Moja mama już zacisnęła usta i chciała coś powiedzieć, ale ciotka machnęła ręką, że "tylko na 15 minut, zaraz przyjadą". Wściekli pojechaliśmy, kierując resztę rodziny, która jechała za nami busikiem jednego z wujków.

Po dotarciu czekaliśmy na nich jeszcze z ładne pół godziny. Wszyscy już głodni, ale przecież nie podadzą już ciepłych dań, bo przecież dzieci i wujostwo nie będą jedli zimnego (a szkoda, może to by im przemówiło do rozsądku). Kiedy przyjechali wreszcie i usiedliśmy do stołu, dziecko miało spokój raptem na kilka minut. Ledwo zjadła rosół i kotleta, matka dawaj ją do zdjęć, robiła jej zdjęcie przy stole z każdym członkiem rodziny. KAŻDYM. Córce było już naprawdę gorąco w albie i poprosiła, czy mogłaby się już przebrać, widać, że naprawdę miała już dość (nie grymasiła jednak, ani nie płakała, dzielnie znosząc zachcianki mamusi). NIE. Nie może się jeszcze przebrać, bo zaraz przyjedzie fotograf i będzie robił zdjęcia w plenerze.

Moja mama już zaczęła tracić resztki cierpliwości, zwłaszcza, że ciotka latała naokoło niej i dzieci robiąc oczywiście nadal zdjęcia. Kiedy wyraziła swoje zdanie na ten temat, ciotka jej tylko odburknęła, że jak nie chce, to niech stanie z boku O.o

Fotograf przyjechał, oczywiście wyciągnięto wszystkich na zdjęcia w plenerze. Plener był po prostu kawałkiem łąki obok. Bohaterka dnia już niemal płakała ze zmęczenia (nie wspomniałam, że wstała tego dnia z polecenia mamusi o szóstej rano by się przygotować na komunię o 10:00), ale pozowała resztkami sił kolejne pół godziny z każdym, kto był obecny. Ciotka oczywiście z aparatem obok, nie należy ufać fotografowi.

Wszyscy myśleli, że to naprawdę już koniec, ale wtedy mamusia wymęczonego dzieciaka rzuciła do swojego brata, by zabrał wszystkich na spacer wzdłuż Wisły, a ona jeszcze z fotografem pójdzie córce porobić zdjęcia w drzewach. W tym momencie piorun strzelił mnie i moją mamę. Kiedy tylko ciotka się oddaliła, stwierdziłyśmy, że jedziemy, bo nie będziemy patrzeć dłużej na ten cyrk. Pożegnałyśmy się ze wszystkimi, mówiąc, że musimy już iść, bo ja wieczorem wracam do Warszawy (następnego dnia miałam zajęcia) i czekałyśmy 45 (!!!) minut, by pożegnać się z moją siostrą, która pewnie dogorywała już ze zmęczenia. Wreszcie przyszła zapłakana ze zmęczenia i gorąca. Na ciotkę nie chciało nam się nawet patrzeć. Pożegnałyśmy się i pojechałyśmy, współczując dziecku, któremu łaskawie pozwolono wreszcie przebrać się w lekkie ubrania.

W domu jeszcze 2 godziny chodziłyśmy z mamą wściekłe jak sto diabłów. Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że tych zdjęć, podobnie jak z poprzednich komunii NIKT nie zobaczył i nie zobaczy najpewniej na oczy.

I ja się pytam: w imię czego to wszystko?

Komunia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (298)

#70884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja mama ma o 7 lat młodszego brata. Jak sama od kilku lat mówi - ma brata debila. Dlaczego?

Kiedy miałam 5 lat, jej braciszek postanowił rzucić wszystko (czyli właściwie siedzenie na garnuszku rodziców i nicnierobienie) i polecieć do Stanów - lepszego świata. Pojechał po prostu z dnia na dzień. Zniknął. Nie mówiąc prawie nikomu gdzie, jak i po co. Wiem, że nielegalnie się tam dostał, bez wizy. Nie znam szczegółów, nie dopytywałam nigdy.

Osiadł w Nowym Jorku i złapał pracę w jakiejś knajpie, podobno z innymi Polakami. W NY poznał swoją żonę (również Polkę, z okolic Mazur), której dość szybko się oświadczył i zmajstrował z nią dwójkę dzieci (dziś 9 i 11 lat). Dzwonił co jakiś czas, przysyłał paczki, w szczególności mi - byłam jego jedyną i ukochaną siostrzenicą, bardzo z nim związaną jako dziecko. Przeżyłam mocno jego wyjazd (nawet się nie pożegnał) i to, że moje miejsce w jego życiu zajęły inne dzieci. Trudno mi było się z tym pogodzić, ale z wiekiem chyba to zaakceptowałam. Babcia zdobyła wizę, poleciała dwa razy do wujka, raz w odwiedziny z potrzeby serca, raz na ślub. Po 7 latach pobytu, kiedy skończyłam 12 lat, powiększona rodzinka wróciła do ojczystego kraju. Spłukana praktycznie do cna.

Dziadkowie, czyli rodzice mojej mamy i wujka przeprowadzili się, a wujkowi z żoną i dziećmi oddali mieszkanie. Kilka lat minęło względnie spokojnie - mama załatwiła wujkowi pracę w swojej firmie (szukali kierowcy), została chrzestną ich córki (syna ochrzcili w USA), złapała z dziećmi kontakt, dziadkowie zachwycili się wnukami, zaprzyjaźnili się z żoną wujka, przyjęli ciepło, jak swoją, zwłaszcza że nie było jej lekko - wróciła do ojczyzny, lecz od rodziny dzieliło ją kilkaset kilometrów, odwiedzała ich 3-4 razy do roku (głównie w święta), czasami oni przyjeżdżali, ale ze względu na wiek dość rzadko. Nasze rodziny się polubiły, no sielanka.

Ale życie to nie bajka. Za pięknie być nie mogło. Około 4 lat temu wujek przyszedł do mojej mamy pogadać z nią w 4 oczy. Przyznał się, iż jest hazardzistą. Wpadł w pułapkę nałogu, przegrał sporo pieniędzy, ma długi. Poprosił ją o pomoc. Mama była w szoku, ale ponieważ umie działać trzeźwo, zwołała naradę rodzinną (dziadków i żonę wujka), powiedziała im prawdę. Ciocia była w szoku - przyznała, że od jakiegoś czasu mają kłopoty z pieniędzmi, ale nie podejrzewała, że chodzi o hazard. Jak na kochanych rodziców i siostrę przystało - otrzymali od nich pomoc. Mama i babcia (babcia nadal pracuje) wzięły jakieś niewielkie kredyty, by z ich pomocą wujek spłacił długi, mama znalazła dla niego stowarzyszenie Anonimowych Hazardzistów, by otrzymał pomoc i wyrwał się ze szponów nałogu. Czy skorzystał? Oczywiście. Na chwilę.

Sprawa ucichła na jakiś czas, żeby potem powrócić jak bumerang i całą rodzinę zwalić na nogi. Wujek nie porzucił nałogu. A skąd. Gra w najlepsze, nikt nie wie gdzie i z kim. Potrafi zniknąć na cały dzień, pojechać gdzieś samochodem, nie odbierać telefonów, po czym wrócić następnego dnia pijany i bez samochodu. Nie mówi nic. Co robi, gdzie, z kim, gdzie jest samochód. Pieniądze przepuszcza jak milioner, nawet nie widząc jak odbija się to na jego rodzinie. Samochód zastawia w lombardzie, na pokrycie długów, których wysokości nikt nie zna, pewnie nawet on sam.

Jego żona jest załamana, ma początki nerwicy. Oczywiście najbardziej cierpią na tym dzieci. Z ojcem kontakt coraz mniejszy, bo nie ma go całe dnie. Ich matka chodzi cała w nerwach, wyżywa się na nich. W domu panuje za przeproszeniem burdel, bo inaczej tego nazwać się nie da. Ciocia nie pracuje, bo musi przecież zająć się dziećmi, robi tylko ręcznie biżuterię, ale pieniądze z tego są żadne. Oczywiście sytuację ratują dziadkowie i moja mama. Na ich barki spadły dzieci i ciocia. Dają im pieniądze, babcia gotuje, by zanieść im garnek zupy, dziadek prowadza do szkoły i odbiera. Dzieci wolą spać u dziadków niż we własnym domu, bo sytuacja jest tam napięta bardziej niż struna. Z wujkiem rozmowy nie ma żadnej - unika rozmów, olewa prośby i groźby. Nic do niego nie dociera. Dziadkowie też coraz bardziej chorują z nerwów o niego i jego rodzinę, o którą nie dba w ogóle. Moja mama nie odzywa się do niego od dobrych 2 lat. Próbuje jak może przychylić nieba dzieciom, pomóc bratowej. Ale z nim nie chce mieć nic wspólnego.

Jakoś jej się nie dziwię...

Rodzina...

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 240 (288)

#69975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótko o piekielności pewnego sklepu internetowego lub ludzi tam pracujących.

Tydzień temu zamówiłam w nim 3 płyty DVD na prezent dla kolegi na święta. Przyciągnęła mnie niska cena, czas realizacji 24h - no cud miód. Zamówienie złożone, opłacone. Co ważne - wybrany przeze mnie sposób dostawy to paczkomat w moim rodzinnym mieście (Na P, słynącym z petrochemii). Stwierdziłam że wygodniej mi będzie zamówić na miejsce, wszak święta obchodzę właśnie w rodzinnej miejscowości z rodziną niż do Warszawy i wieźć to z powrotem. Nigdy problemów z paczkomatami nie miałam, chwaliłam że to bardzo wygodny sposób dostawy i odbioru.

Przesyłka dwa dni później wysłana, następnego dnia w Paczkomacie. Szkoda tylko że w Paczkomacie... w Aleksandrowie Łódzkim.

Ja zonk, przecież na bank wybrałam dobre miasto i ulicę (Gdzie moje miasto, a gdzie Aleksandrów Łódzki! Gdzie ulica na W, a gdzie na P!). Zadzwoniłam do InPostu, ale stwierdzili że wina musi leżeć po stronie nadawcy. Do nadawcy (sklepu) udało mi się dodzwonić dzisiaj po godzinie prób (zajęte, numer nie istnieje, rozłączanie połączenia).

Grzecznie wyjaśniłam paniusi za telefonem o co chodzi i w czym problem. Niestety ani na stronie mojego zamówienia, ani u niej w systemie nie można zobaczyć jaki Paczkomat ja wybrałam. Jest tylko ten do którego przesyłka dotarła. Nie można ustalić winy, a wiadomo że sklep się do pomyłki nie przyzna (bo jestem pewna na 100000% że wina leży po ich stronie, jak dziś pamiętam że wybierałam dobry adres).

Stanęło na tym że paczka do nich wróci, oni się ze mną skontaktują i wyślą ją ponownie. Oczywiście PONOWNE koszty przesyłki (9,99zł) pokrywam ja. Majątek to nie jest, ale piechotą też nie chodzi.

Nie będę się z nimi sądziła o 10zł, to oczywiste. Zależy mi by prezent dotarł na czas. Grunt, że mam na to jeszcze 2,5 tygodnia. Ale niesmak pozostał.

sklepy_internetowe

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 167 (223)

1