Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Malibu

Zamieszcza historie od: 23 grudnia 2011 - 20:10
Ostatnio: 16 marca 2023 - 23:58
  • Historii na głównej: 3 z 6
  • Punktów za historie: 1159
  • Komentarzy: 620
  • Punktów za komentarze: 3495
 

#84611

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odbiegając od tematyki madek, babć w poczekalniach i rowerzystów, no dobra od tych ostatnich tak strasznie nie odbiegam, chciałam się podzielić z Wami moją historią dotycząca naszego wymiaru sprawiedliwości.

We wrześniu zeszłego roku skradziono mi rower spod sklepu. Był on przypięty do stojaka na rowery, w zasięgu wzroku sklepowej kamery. Sprawa została zgłoszona na policję, której trzeba przyznać, że trochę się postarali i ruszyli zabezpieczyć nagranie ze sklepu jeszcze tego samego dnia.

Już pierwszą piekielnością był fakt, że zewsząd to ja byłam obwiniana o to, że rower został skradziony. Nie złodziej tylko właściciel. Wiecie teksty typu "pewnie za cienka linka była", "kto to widział do sklepu na rowerze jeździć" itp.

Po jakichś dwóch miesiącach otrzymałam pismo w którym poinformowano mnie, że złodziej został ujęty podczas próby kradzieży kolejnego roweru. Łącznie przypisano mu 7 kradzieży rowerów, 2 razy pomoc w zdobyciu roweru z lombardu za niską cenę, wiedząc, że pochodzi on z kradzieży oraz jedną próbę kradzieży roweru. Złodziej przyznał się do winy, zgodził się zwrócić właścicielom pieniądze, jednak zakwestionował wartość wszystkich skradzionych rowerów. Niestety łupów przy nim nie znaleziono, jak twierdzi, sprzedał je do lombardu i nie pamięta którego.

Piekielnoscią drugą jest fakt wyceny rowerów przez biegłego sądowego. Mój rower miał zaledwie 3 miesiące, niewiele używany bo pogoda nie dopisywała, właściwie więc nówka sztuka, niewiele mógł stracić na wartości. Ponadto był doposażony w dodatkowy osprzęt oraz została wymieniona korba, z najtańszego plastiku na egzemplarz za 400 zł, co oczywiście było zgłoszone w momencie wnoszenia sprawy na policję oraz potwierdzone paragonami. Poczałkowa cena roweru to 1000 zł. Niestety jego wartość została wyceniona na 700zł. Jak zapytałam skąd taka wartość, policjant prowadzący tę sprawę powiedział mi, że biegły nie widział roweru, więc musiał ocenić model katalogowo. Moje zapewnienia o wymianie korby, wyposażeniu roweru w lampki, licznik itp. były tu na nic. Pokrzywdzony nie jest wiarygodny.

Od decyzji mogłam się odwołać i powołać innego biegłego, który być może podwyższyłby wartość mojego roweru, jednak nadal nie wierzę, że złodziej zwróci mi te pieniądze i nie chciałam dokładać sobie kolejnych kosztów.

Sprawa trwała w najlepsze, co jakiś czas dreptałam na pocztę odebrać pismo, a to z prokuratury, a to z sądu. Aż w zeszłym tygodniu przesłano mi prawomocny wyrok i tu po raz kolejny trafił mnie szlag.

Facetowi przypisano 10 czynów karalnych, każdy zagrożony karą więzienia od x do y miesięcy pozbawienia wolności. Akurat w naszym przypadku sąd zasądził naszemu złodziejowi po 3 za każdy, co daje nam łącznie 30 miesiecy. Niestety w dalszej części przeczytałam, że sąd zdecydował, iż wyrok skróci (nie pamiętam jak to się fachowo nazywa) do 10 miesięcy oraz zawiesi na okres próby trzech lat.
A to jeszcze nie było najgorsze. Na samym końcu sąd zwolnił złodzieja z kosztów postępowania, obciążając nimi skarb państwa. Tak, że nic tylko kraść w tym kraju. Konsekwencje praktycznie żadne.

Z poczuciem beznadziei czekam, aż upłynie ostateczny termin wypłaty mojej rekompensaty. Zastanawiam się jakie środki będę mogła podjąć, by wydusić z niego te pieniądze. W to, że 20 latek z wykształceniem niepełnym gimnazjalnym, będący wciąż na utrzymaniu rodziców mi je tak po prostu wypłaci, nie wierzę.

Jeszcze taka wisienka na torcie. Wszędzie trąbi się o RODO, a ja przez te kilka miesięcy dostaję pisma z sądu zawierające masę danych osobowych zarówno złodzieja jak i wszystkich pokrzywdzonych.

Wrocław

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 150 (166)

#72550

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Awaria systemu w pracy i buszowanie po poczekalni sprawiło, że chciałabym przedstawić Wam moją (już na szczęście niedługo) współlokatorkę. Dla rozjaśnienia niektórych sytuacji zdradzę, że mieszkamy we czwórkę - w jednym pokoju ja i mój chłopak, w następnym Karol i w ostatnim Monika.

Monika przy pierwszym spotkaniu sprawiła na mnie dość dobre wrażenie, odbyłyśmy zapoznawczą pogawędkę w kuchni pt. czym się zajmujesz, skąd jesteś itp. Okazało się, że [M] ma 25 lat i pochodzi z małej miejscowości pod moim rodzinnym miastem, więc jakoś tak głupio od razu polubiłam ją bardziej, co niestety w tej sytuacji okazało się trochę niefortunne. Dalsze obserwacje pozwoliły stwierdzić, że to normalna dziewczyna, zadbana, zawsze dobra fryzura, modne ciuchy i makijaż. Pracuje w jakimś korpo, zainteresowań brak. Po pracy przychodzi do domu, zjada obiad ze słoika lub z pobliskiego chińczyka i tak do wieczora leży w łóżku oglądając seriale, od czasu do czasu odwiedza ją chłopak. No kto by się spodziewał, że może być taką bałaganiarą. Niestety sytuacji trochę się nazbierało.

Pierwszego dnia naszego wspólnego zamieszkania, po wejściu do toalety zaklęłam w duchu na papierki z podpasek i tamponów rozrzucone na podłodze. Rozrzucenie papierków podświadomie przypisałam poprzedniej lokatorce, przy pierwszym odkurzaniu wciągnęłam je do maszyny i po sprawie. Niestety później takich rzeczy zaczęło przybywać, a to brudne waciki spadły na podłogę i księżna nie podniosła, a to fragment mocno wyeksploatowanej gąbki się oderwał i leżał na podłodze aż nie nastąpiła moja kolej odkurzania.

Gąbka była stara, praktycznie codziennie fragment jednej z warstw lądował na podłodze, co spowodowało później niemałe problemy - zatkała odpływ i w połączeniu z innymi atrakcjami serwowanymi przez wielką płytę spowodowała zalanie sąsiada. Postanowiłam delikatnie poruszyć z [M] temat gąbki, przyznała mi rację i nawet stwierdziła, że trzeba coś z tym zrobić, zastanawiając się głośno do kogo może ta gąbka należeć (tak, gąbka leżąca w koszyku z typowo damskimi kosmetykami z pewnością należała do [K]). Już wtedy powinnam przypuszczać, że z jej głową jest coś nie do końca w porządku.

Jako, że wcześniej mieszkałam w akademiku, garnki stojące trzy dni w zlewie nie zrobiły na mnie wrażenia (miałam cały komplet swoich, więc tych nie potrzebowałam używać, smrodu to nie generowało, druga komora zlewu była pusta). Niestety szybko okazało się, że [M] co któryś piątek odbywa rytuał przygotowywania „spaghetti” na romantyczną kolację z chłopakiem, część dania zostaje w patelni i takie w pół zaschnięte mięso z sosem i kluskami stoi co najmniej do wtorku. Rekordowy czas oczekiwania na umycie przez [M] garnków to 5 tygodni. Niestety te już zdążyły spleśnieć i wydawać niemiły zapach.

[M] nie było również po drodze z wynoszeniem wspólnych śmieci do zsypu 3 metry od drzwi wejściowych, nie przeszkadzało jej to jednak w regularnym zapychaniu tego kosza swoimi butelkami i opakowaniami po fast foodach. Swoje śmieci z pokoju doskonale wiedziała gdzie wynieść.
Odkurzanie i utrzymanie w czystości części wspólnych tez było dla [M] czarną magią. Po mojej tygodniowej nieobecności aż mi się słabo zrobiło jak zobaczyłam w jakim stanie jest wanna (mało przyjemna warstwa szarego brudu, do wanny wpływa woda z pralki, więc siłą rzeczy brudzi się jeszcze bardziej niż tylko przy myciu) i zlew (cały zapluty pastą do zębów), dziwi mnie, że taka elegancka i zadbana dziewczyna mogła w ogóle korzystać z tych sprzętów. Syfu zostawianego w kuchni pod postacią okruchów, fragmentów obierków czy opakowań, rozsypanej kawy itp. na podłodze i blatach zliczyć się chyba nie da.

Współlokatorka miała też niestety problemy z własnością prywatną. Ciągle wydawało mi się, że mam jakby za mało szamponu, żelu do prania i vanisha. W niecały miesiąc „zużyłam” ¾ dużej butelki szamponu (mam krótkie włosy). Niestety nie miałam pewności, że to ona a nie [K] pożycza moje rzeczy. Pewności nabrałam dopiero w ostatnią niedzielę, kiedy [K] wyjechał na cały weekend. Nieopatrznie zostawiłam w łazience płyn do płukania, nowo otarty, wykorzystałam tylko jedną zakrętkę. Po powrocie zastałam w pralce pranie [M] i moja buteleczkę lżejszą o 1/3 zawartości.

Oto kilka pojedynczych wyskoków panny [M].
Któregoś dnia rozlała mleko w lodówce, szybko zabrała się za ścieranie bałaganu, niby wszystko ok. Niestety przez głowę [M] nie przeszła myśl, że mleko mogło wpłynąć pod pojemniki w lodówce a nawet pod samą lodówkę. Okryłam to kilka dni później, biorąc coś z zamrażalnika zobaczyłam nieco przyschniętą kałużę mleka pod drzwiczkami i lodówką.
Kibelek powitał mnie pipetką na podłodze, taką od testów ciążowych. Zrzuciłam to na szok wywołany wynikiem. Niestety szok to chyba nie był, bo przy zamiataniu się okazało, że pipety były nawet dwie.

Na sam koniec sytuacja, która chyba najbardziej mnie w tym wszystkim wkurzyła, tym samym była przełomem w naszym domowym współżyciu. Chłopak poświęcił całe swoje wolne przedpołudnie na posprzątanie na błysk kuchni, w tym ubabranej od długiego czasu kuchenki. [M] wpadła do domu na pół godziny, ubabrała kuchenkę sosem pomidorowym, po czym opuściła mieszkanie. Ręce opadają. Miałam ochotę strzelić ją w ryja czy coś. Miała szczęście, nie było jej trzy dni.

Nie wiem kto w tym wszystkim jest piekielny, [M] bo zachowywała się w ten sposób czy może jej rodzice, którzy w procesie wychowawczym opuścili rozdział pt. „Zachowanie w małej społeczności”. Według mojej prywatnej oceny zawinili rodzice.

Uprzedzając pytania, były delikatne sugestie w stronę [M], że jej zachowania nie są akceptowane, jednak nigdy nie dało się jej złapać na gorącym uczynku dlatego nikt jej dosadnie niczego nie powiedział. Chcieliśmy zwołać „posiedzenie mieszkaniowe”, żeby każdy mógł powiedzieć, co mu nie leży, jednak ciężko było zebrać wszystkich mieszkańców na raz. Kiedy [M] początkiem miesiąca oznajmiła, że wraz z końcem miesiąca się wyprowadza, odetchnęliśmy z ulgą i doszliśmy do wniosku, że nie ma co już robić afery.

wspólne_mieszkanie

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 178 (228)
zarchiwizowany

#62956

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historii o służbie zdrowia było już wiele, czas na moją.

Jakiś miesiąc temu byłam razem z chłopakiem na koncercie. Jak to na tego typu imprezach bywa wypiłam kilka piw. Nie byłam w sztok pijana, po prostu kilka piw wypitych w ciągu 6-8 godzin, dużo "tańczenia".

Pech chciał, że gdy próbowałam opuścić pogo (podczas występu ostatniego zespołu) oberwałam w głowę. Niestety tak niefortunnie, że zrobiło mi się nagle ciemno i muzyka zrobiła się jakby o wiele głośniejsza i zaczęłam mieć nudności. Poszłam usiąść pod ścianą, jednak po chwili okazało się, że nie jestem w stanie siedzieć i położyłam się pod ścianą i zatkałam uszy by nie słyszeć wszystkiego tak głośno. Pomijam fakt, że leżącą pod ścianą osobą zainteresowało się tylko dwóch chłopaków, w końcu to nie ich sprawa, może myśleli, że zwyczajnie przesadziłam z alkoholem.

Gdy zespół skończył grać zostałam odnaleziona przez mojego chłopaka. Jak usłyszał, że czuję się źle i nie pamiętam około pół godziny uparł się, że zaprowadzi mnie do ratowników medycznych, którzy zabezpieczali imprezę. Niechętnie ale dałam się zaprowadzić.

Ratownicy pełen profesjonalizm. Zrobili jakieś badania, które mogli wykonać w karetce i stwierdzili, że konieczne jest odwiezienie mnie do szpitala gdyż jak stwierdzili reakcje neurologiczne nie są do końca w porządku.

W szpitalu na początku było w porządku, zostałam zawieziona na tomografię komputerową a potem na jakąś salę gdzie leżeli inni ludzie.

Pierwsza dziwna sprawa. W sali leży kilka osób w tym mężczyzna, spodnie i majtki opuszczone do kostek, wszystko na wierzchu, pan wygląda na skrępowanego. Parawany stoją- w kącie sali, nikt nie pomyślał, że może by tak pana zasłonić od innych ludzi.

Sprawa druga. Przyszła Pani chyba pielęgniarka czy nie wiem kto. Spisuje ode mnie dane różne oraz pyta o to kogo upoważniam do informowania o moim stanie zdrowia. Dyktuję Pani dane mojego chłopaka. Pani pyta kim dla mnie jest ta osoba, odpowiadam, że chłopakiem. Zobaczyłam tylko skrzywioną minę. Jak się później dowiedziałam od chłopaka, gdy się tylko dostał do szpitala usiłował się dowiedzieć, co mi jest, czy mnie dziś wypuszczą czy raczej zostanę dłużej. Informacji nie otrzymał gdyż podobno nikogo nie upoważniłam.

Ogólnie Panie (chyba pielęgniarki czy tam lekarki- nie wiem, nie znam się) cały czas urządzały sobie pogawędki na temat ducha kradnącego w szpitalu i oglądały telewizor, czasem też komentowały zachowanie pacjentów, którzy byli tam wcześniej. Starsza pani z łóżka obok woła o basen. -Zaraz- odpowiada znudzona pielęgniarka. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy zanim starsza pani doczekała się basenu.

Z za ściany słuchać ożywioną rozmowę. Do rejestracji przyszedł dość młody chłopak, z bólem oka, pielęgniarka/ rejestratorka mówi żeby szedł gdzieś indziej, chłopak zaczął się denerwować, że nikt nie chce mu pomóc, że czeka dwie godziny, tylko po to żeby dowiedzieć się, że tu mu jednak nie pomogą. Co działo się na zewnątrz wiem z relacji chłopaka. Pani wraca do sali obserwacyjnej i wraz z innymi śmieją się z chłopaka, dalej nie reagując na stęki, jęki i prośby innych pacjentów. Najbardziej wkurzyło mnie, że pani śmiała się z argumentu chłopaka, że płaci składki i mu się chyba coś należy. Według niej osoba urodzona w roczniku '89 za krótko płaci składki, żeby móc się czegokolwiek dowiedzieć.

Korytarz, którym wieziono mnie na tomografię cały obrzygany, a w łazience w której byłam kefelki, umywalka i sedes obryzgane krwią. Gdy zgłosiłam to paniom usłyszałam tylko, ze to nie ich sprawa.

Około 7 rano przyszedł lekarz. Wręczył mi wypis i kazał sobie iść do domu. Na pytanie co mi jest powiedział, że wszystko jest w wypisie. Zmęczona (ponad 24h bez snu) zabrałam go i poszłam z chłopakiem do domu. Dopiero w domu przeczytałam wypis. Lekarz napisał w nim, że byłam pijana (tak, użył właśnie takiego sformułowania, trochę mało medyczne wg. mnie ale ok) i że po wytrzeźwieniu wszelkie dolegliwości mi przeszły. Problem w tym, że nie przeszły, głowa nadal bolała, drobne zaniki pamięci i problemy z koordynacją ruchową utrzymywały się jeszcze ze dwa dni. Nikt przez całe 4 godziny, gdy tam leżałam nie zapytał mnie czy czuję się już lepiej, przed wyjściem też nikt się nie zapytał a lekarz pierwszy i ostatni raz widział mnie przy biurku, gdy odbierałam wypis.

Fakt, mogłam przeczytać wypis zanim jeszcze sobie poszłam do domu, moje jedyne usprawiedliwienie jest takie, że nadal bolała mnie głowa i byłam bardzo zmęczona.

Podobno to najlepszy szpital w mieście. Aż strach pomyśleć co byłoby w takim cieszącym się sławą najgorszego.

szpital

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (80)
zarchiwizowany

#57543

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziś będzie o kierunkach zamawianych. Dla tych którzy nie wiedzą, są to takie kierunki studiów o których ktoś stwierdził, że brakuje specjalistów z danej dziedziny i należy ich jak najszybciej rozmnożyć. Ludzi zachęca się do tego wysokimi stypendiami, dodatkowymi kursami itp. Całą tą farsę sponsoruje Unia Europejska. Właśnie kończę studia na takim kierunku , na jednej z chyba bardziej znanych Polskich uczelni technicznych. Opowiem jak odbywa się to u nas.

Po pierwsze marnujemy masę papieru na jakieś bzdurne rzeczy typu podanie o podanie o wydanie deklaracji. Co roku wypełniamy mnóstwo podań, ankiet, zgód, deklaracji których i tak nikt chyba nie czyta, a co roku i tak jest to samo. Wszystko odbywa się na śnieżnobiałym papierze.

Na kierunki takie przyjmuje się dużo więcej osób niż gdy nie jest on zamawiany. Niestety, żeby uczelnia mogła mieć korzyści z tego tytułu ( z tego co wiem przy niespełnieniu tego warunki zwracają kasę, którą dostali od unii) konieczne jest aby co najmniej 70% początkowej liczby ukończyło studia. Tak, że tym razem to uczelni zależy żeby ktoś studia skończył. Zamiast dwóch terminów są cztery, a na dwóch ostatnich zadania o wiele prostsze. Poziom kształcenia leci ostro w dół.

Na początku pierwszego roku razem z całą masą innych papierów dostaliśmy do podpisania deklarację, że nie podejmiemy studiów na innym kierunku. Niby ok, płacą żebyśmy byli specjalistami w danej dziedzinie to i może mają prawo zakazywać. Niestety tego też nikt nie pilnuje. Jest cała masa ludzi studiujących dwa kierunki na raz ale to jeszcze nie jest takie złe. Są osoby, które studiują dwa kierunki zamawiane na raz i z obu pobierają stypendium.

Kwestia kolejna- kursy. Niby fajna sprawa, można się nauczyć czegoś czego nie ma w programie studiów albo też poszerzyć wiedzę, nabyć więcej doświadczenia. Niektóre są dla wszystkich, niektóre tylko dla najlepszych. Problem z kursami jest tego typu, że trwają one za krótko, żeby się czegoś nauczyć. Lepszym pomysłem byłoby zrobienie jednego czy dwóch kursów w większym wymiarze godzin niż siedmiu tak o po łepkach, z których i tak wynosimy nie wiele ale certyfikat jest. Na początku takiego kursu wypełnia się ankietę startową. Oczywiście cicha prośba od prowadzącego żeby w ankiecie tej wypaść jak najgorzej. Na ostatnich zajęciach wypełnia się ankietę końcową, taką samą jak początkowa, i tu już wypadałoby wypaść jak najlepiej. Jeszcze sprawa obecności na kursach. Na ostatnim spotkaniu zawsze trafiają do nas listy obecności ze wszystkich zajęć ( każde spotkanie na osobnej kartce) i jest prośba o zwiększenie frekwencji.

Ostatnią sprawa- to, że kierunek znalazł się na liście zamawianych wcale nie oznacza, że brakuje specjalistów w tej dziedzinie i jest po nim praca.

I po co to wszystko?

edukacja

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (193)

#51314

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Taka mała piekielność z dwóch stron.

Jak część studentów mieszkam w akademiku, akademik ten jest podobno z tych "bardziej luksusowych"- pokoje dwuosobowe, łazienka na dwa takie pokoje, każdy pokój ma przylegający do siebie przedpokój do dyspozycji tylko tych dwóch osób, lodówka, szafa no cud, miód i orzeszki.

Akademik pokazowy tzn. mieszkają w nim obcokrajowcy biorący udział w Erasmusie i to właśnie oni są jednymi z Piekielnych. Do sedna, dziś przy wyprowadzce dowiedziałam się, że są do zapłacenia tzw. straty ogólne - nic nowego zawsze są jakieś zniszczenia, na które muszą zrzucić się wszyscy. Zwykle wynosiło to 10-15zł, jednak dziś ta kwota wzrosła do prawie 50. Dlaczego?
Ano dlatego, że ktoś spalił trzy płyty indukcyjne (swoją drogą nowe – montowane w październiku) oraz zepsuł windę. Wszyscy doskonale wiedzą kto to zrobił – erasmusy. Przyjeżdżają do nas jak na wakacje, robią syf wszędzie gdzie się da, kuchnia na piętrach które zamieszkują, wygląda jak po przejściu trąby powietrznej. Głośno rozmawiają przeszkadzając innym, no i niestety demolują, bo ich te straty ogólne albo nie dotyczą albo ich europejskie pieniądze (te kilka stów) są niczym w porównaniu do „dobrej zabawy”.

Ale wspominałam, że jest też druga piekielna strona. Piekielna jest administracja. Opłaty są pobierane od wszystkich, za zniszczenia w pokojach płaci się stawki o wiele wyższe niż cena ich zakupu (np. mydelniczka – koszt 4zł opłata za zniszczenie 17), a nie są wymieniane. Kolejne osoby dostają pokoje z tymi zniszczeniami i jeśli nie zauważą tego na czas, obciążane są kosztami naprawy. Czyli opłata pobierana jest kilkakrotnie, aż do momentu gdy rzecz ta ulegnie zupełnemu zniszczeniu.

Płyt indukcyjnych na tych piętrach nie ma już trzy miesiące. Ciekawe czy pojawią się w październiku.

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 632 (694)
zarchiwizowany

#40578

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Będzie o serwisach komputerowych.

Od jakiegoś czasu zaczęłam mieć problemy z ładowaniem laptopa polegał on na tym, że nie chciał się ładować i trzeba było ruszać wtyczką by znaleźć odpowiedni punkt -wtedy zaczynało ładować. Pewnego dnia zrobiło się jakieś spięcie- stopiło koniec wtyczki więc dla bezpieczeństwa postanowiłam oddać go do serwisu. Gwarancja juz nie obowiązywała więc był to serwis w moim mieście.

Serwis numer 1.
Laptop oddany po tygodniu dzwoni pan, że do odebrania. Idę dowiedziałam się, że naprawiono touchpada (wcześniej przeze mnie zalanego) i przeczyszczono gniazdo ładowania i ma być ok ale odkryli, że chłodzenie procesora nie działa. Pan poinformował mnie, że nie do naprawy mogę kupić podkładkę chłodzącą i cierpliwie czekać aż któregoś dnia się spali. Zanim zdążyłam wyjśc jeszcze kilka razy zapytał czy na pewno nie chcę podkładki chłodzącej bo akurat mają w promocji. Nie, nie chcę bo nie lubię półśrodków.
Trochę przestraszona wizją stopionego laptopa zapewne w najmniej odpowiednim momencie popatrzyłam na aledrogo i jest chłodzenie do niego.

Serwis 2
Pan wziął we wtorek i koło piątku powinien coś wiedzieć. Ok mi pasuje. W piątek pan jeszcze nie wie. Poniedziałek- pan wie jak naprawić potrzebuje trochę czasu i czeka na jakiś czujnik, który jest zepsuty na środę po południu będzie. Środa po południu; pan mówi, że jeszcze nie, jakieś testy musi zrobić każe wrócić w czwartek. Czwartek : jeszcze nie. Piątek: Pana niema . nikt inny nie wie czy można już wydać tego laptopa. Sobota: pan jest, przeprasza, że tak długo i oferuje, że w ramach rekompensaty wymieni wtyczkę za darmo ale będzie miał dopiero w poniedziałek więc wydał mi laptpa z ładowarką z prowizoryczną wtyczką. Płacę, zabieram do domu.
Uzytkuję przez sobotę w niedzielę coś się dzieje z wtyczką, grzeje się i topi w końcu przestaje ładować. W poniedziałek do serwisu: pan każe wrócić jutro, mówi, że grzeje się przez zły rozmiar wtyczki a nie ładuje bo pourywałam jego prowizoryczne kabelki. Wtorek : jeszcze nie gotowe bo złą wtyczkę zamówił. Sroda: nie gotowe, trzeba dopłacić 30 zł, proszę wrócić koło 17. Sroda koło 17: nie gotowe. Czwartek: Zrobione ale pan testuje każe wrócić przed zamknięciem. Czwartek przed zamknięciem: pan serwisowy poszedł po części niema go. Piątek cały dzien: pana serwisanta niema. Przy ostatniej wizycie cała załoga skleposerwisu poszukuje ładowarki, której nigdzie niema, próba dodzwonienia się do pana nic nie daje. Szef sklepu przeprasza. Sobota: Ani pana ani ładowarki dalej niema.
Cały wrzesien bez laptopa, poniedziałek zaczyna się rok akademicki, nad ranem wyjeżdżam do miasta gdzie studiuję i nie zdążę w poniedziałek już odwiedzić tego serwisu w mieście rodzinnym będe dopiero w listopadzie.

Wybaczcie nie jestem dobra w pisaniu.

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (35)

1