Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

MarMac

Zamieszcza historie od: 30 sierpnia 2011 - 21:32
Ostatnio: 8 maja 2018 - 7:26
  • Historii na głównej: 5 z 8
  • Punktów za historie: 723
  • Komentarzy: 32
  • Punktów za komentarze: 145
 

#82123

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O naiwności i pazerności ludzkiej.

Rodzice moi mają działkę budowlaną pod miastem powiatowym, z planem, że kiedyś sobie tam dom postawią (jak na razie z planów nic nie wyszło i chyba rodzice porzucili już to marzenie). Działka kupiona naście, a może i 20 lat temu po okazyjnej cenie, w wiosce. Przez lata wioska mocno się rozbudowała i cena gruntu z pewnością wzrosła, bo powoli robi się z niej przedmieście, chociaż nadal jest oddalona od miasta o kilka kilometrów.

Do ojca zadzwonił jeden z dość majętnych ludzi z tego miasta. Nazwijmy go Stonka. Stonka już kilka razy rozmawiał z ojcem na temat kupna tej działki. Ojciec jednak cały czas odmawia. Zapytałem o powody. Ojciec wyjaśnił, że działka spora, że oni z mamą już raczej nic nie wybudują, ale kiedyś może się przyda dla mnie czy dla brata.
Wyjaśnił też, że na pewno nie sprzeda działki dla Stonki. I to właśnie o nim będzie historia. Ojciec podał mi dwa przykłady, dlaczego nie sprzeda gruntu temu człowiekowi. Wszelkie kwoty, które podam są wyssane z palca i służą jedynie zobrazowaniu historyjek.

1. Dwaj bracia - emeryci - mieli ojcowiznę - dom, trochę pola i jakieś budynki, ale że już nie gospodarzyli, to postanowili sprzedać. Zgłosił się do nich Stonka. Dogadali się co do ceny, Stonka załatwił notariusza i umówionego dnia cała trójka spotkała się pod drzwiami biura notarialnego. Stonka powiedział zdanie, które zaważyło na życiu emerytów.
- Panowie, ja już nie raz grunty kupowałem. Notariusz spyta się, czy my się już rozliczyliśmy finansowo. Powiedzcie, że tak, że gotówką, i podajcie kwotę 300 tysięcy złotych. Wtedy i ja, i wy zapłacimy podatek od tych 300 tysięcy, a jak tylko wyjdziemy, to ja wam dam te pół miliona w gotówce, na które się umówiliśmy. I ja, i wy zaoszczędzimy sporo.
Emeryci podumali i zrobili jak im Stonka radził. Gdy notariusz zapytał o sprawy finansowe, ci powiedzieli, że już się z kupcem rozliczyli i że gospodarkę sprzedali za 300 tysięcy.
Po wyjściu od notariusza emeryci domagają się swoich pieniędzy, a Stonka:
- Jakich pieniędzy? Przecież już się rozliczyliśmy! Mam akt notarialny, który to poświadcza.
Emeryci w te pędy to notariusza, ale ten rozłożył ręce. Podobno obaj bracia krótko potem powiesili się.

2. Małżeństwo chciało sprzedać dom. Stonka był podobno u nich kilkakrotnie. Razem z nimi imprezował - a to grilla zorganizował, a to jakąś domówkę u nich zrobił na swój koszt. W końcu dogadali się co do ceny domu. Tym razem Stonka zastosował inny myk. Również mieli rozliczyć się gotówką, a po załatwieniu spraw u notariusza Stonka ponownie urządził imprezę. Popili sobie we trójkę i gdy małżeństwo było już wstawione, zaczął im opowiadać o jakimś domu czy gospodarce, które jest do kupienia za niską kwotę. On nie może kupić, bo nie ma kasy, ale jak mu kasę przekażą, to on już jutro wszystko załatwi. Ma też już umówionego jakiegoś kupca na tę nieruchomość, który ma zapłacić o kilkaset tysięcy więcej. Biznes życia - małżeństwo inwestuje powiedzmy 300 tysięcy w zakup, a później Stonka przyjeżdża z kupcem, który płaci np. 600 tysięcy. Zysk miał być do podziału pomiędzy małżeństwo a Stonkę, po połowie. Małżeństwo pijane, to i dali kasę Stonce.
Rano, gdy się obudzili, Stonki już nie było. Gdy małżonkowie zorientowali się, że Stonka ich oszukał, wezwali policję, ale nie było świadków, umowy - nic. Kasa zniknęła, biznes życia się nie udał.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (147)

#82070

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie długo.

[na tyle długo, że historia była zbyt długa do akceptacji, w związku z czym została rozdzielona - ciąg dalszy tuż pod nią
~Ascara]

Jak MarMac został szwejem czyli o super pracodawcach prywatnych. Może być chaotycznie, bo ciężko mi to jakoś opisać ładnie i składnie.

3 lata temu byłem bezrobotny. Szukanie pracy przy granicy z obwodem Kaliningradzkim do łatwych nie należało, ale jakoś w maju trafiło się ogłoszenie. Miejscowa firma - sklep budowlany - szuka pracownika. Zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie. Rodzicielka nie była zadowolona, bo różne rzeczy słyszała o tej firmie. Małe miasteczko, więc wieści szybko krążą, ale i często ewoluują, więc stwierdziłem, że pewnie nie jest tak źle, a jak jest, to trudno - najwyżej się zwolnię.

Na rozmowie wszystko fajnie. Super, że mam uprawnienia na wózek widłowy. Super, że znam fakturowanie, że programy magazynowe ogarniam i studiuję, więc pewnie kulturalny jestem. Zostałem przyjęty i nawet powiedziano mi, że jak już poznam towar i to, jak widnieje w komputerze, to zostanę przeniesiony do biura, bo szef już nie wyrabia samemu. Na moje pytanie o umowę dostałem odpowiedź, że na razie krótki okres próbny, jak będzie dobrze, to szefowa pójdzie do PUP i weźmie na mnie dofinansowanie, bo nowy wózek widłowy się przyda.

No spoko. Mogę robić bez umowy - aby kasa się zgadzała. Tu szału nie było, miałem dostawać 1500 zł, a później minimalna + pod stołem tyle, żeby było 1500 zł, ale praca na miejscu, więc odpadają koszty dojazdu.

Zacząłem pracę 1 czerwca i trafiłem na magazyn. Oprócz wydawania towaru z magazynu, metkowałem i rozkładałem dostawy. W firmie co prawda był czytnik kodów, ale nigdy nie było czasu, by wprowadzić kody do programu, więc trzeba było wszystko ręcznie metkować.

Już po paru dniach roboty trafiłem za kasę, ale miałem też wspomagać magazyn. Byłem z tego zadowolony, bo robota na sklepie jest lżejsza fizycznie niż cały dzień na magazynie.

Pracować miałem po 9 godzin dziennie od poniedziałku do piątku i w soboty po 5. Połowa załogi przychodziła na otwarcie sklepu i wychodziła godzinę przed zamknięciem, a druga połowa przychodziła godzinę po otwarciu, w zamian zamykając biznes. Ja byłem w tej pierwszej grupie, ale przynajmniej 4 razy w tygodniu zostawałem do zamknięcia (o przyczynach za chwilę).

Nadgodziny bezpłatne. Na szczęście szefowa nadrabiała to w ten sposób, że dostawałem więcej, niż się wcześniej ugadałem - 1700 zł - i jeszcze właściwie w każdym miesiącu premia - stówka.

Tu szybko o organizacji firmy. Szef, szefowa, kierownik i dziewczyna na sklepie - to jedyne osoby o wąskich i w miarę stałych obowiązkach. Do tego dochodziło dwóch magazynierów i ja. Jeden magazynier stał też za ladą, jeździł z towarem i montować okna oraz drzwi. Drugi magazynier obsługiwał dowozy, serwis i montaże. Ja obsługiwałem i sklep i magazyn, a w końcowym okresie pracy również jeździłem z towarem oraz (rzadko) na montaże.

Dlaczego trzeba było zostawać? Bo kierownik był super organizatorem prac. To on ustalał terminy dowozów, zamawiał towar w hurtowniach itp. Zawsze w sklepie była przynajmniej jedna osoba do obsługi magazynu i jedna na sklep. Natomiast kierownik nie potrafił lub nie chciał przewidzieć, że jak wyśle transport o 15.45, to nikt nie będzie pilnował magazynu od 16 do 17 (bo wtedy wychodziła zmiana otwierająca, a magazynier z zamykającej jechał z towarem). Dlatego ja lub drugi magazynier, który przyszedł na rano klepaliśmy nadgodziny. Nadgorliwość kierownika była taka, że raz wysłał szefa z towarem do klienta (szef wspomagał nas w dowozach w okresie letnim, gdy był duży ruch) na 15 minut przed zamknięciem sklepu. Właściwie to wtedy mieliśmy zacząć ładować samochód. Szef wysyłanie go o tak późnych porach ukrócił, ale inni kierowcy nadal wyjeżdżali tak, że trzeba było zostawać.

Najgorsze było to, że mało kto chciał mieć towar o tak późnej porze (ekipy budowlane rzadko robią po godzinie 17) - klientom odpowiadałoby, gdyby towar dostali następnego dnia z samego rana i nawet sami się dziwili, że tak późno im go dowozimy, skoro zaznaczali, by przywieźć go jutro.

Kierownik był tak super, że nie raz zamówił nie takie okna, nie taką wannę czy kabinę prysznicową - brał to później do domu (oczywiście płacąc), a dla klienta zamawiał na cito właściwy towar. Raz tak obliczył powierzchnię dachową, że do klienta trafiło blachy (czy innych dachówek) na pół dachu…

Napisałem, że cieszyłem się z tego, iż trafiłem na sklep. Radość nie trwała długo. Robota na sklepie była mniej męcząca dla rąk i pleców (bo nie dźwigało się przez cały dzień ciężarów), ale nogi dostawały ostro w kość, bo na sklepie właściwie nie było możliwości siedzenia (na magazynie były worki, na których siadałem, gdy tylko była chwila wolnego).

To jednak pikuś, bo gorsze było zmęczenie psychiczne. Nie przez klientów - przez całe 5 miesięcy pracy tam chyba tylko 2 czy 3 klientów było piekielnych dla mnie. Gorsze było rozliczanie kasy.

Kasy były dwie, ale stało za nimi kilka osób - ja, koleżanka, kierownik, jeden z magazynierów, czasem córka szefostwa, czasem szefowa, okazjonalnie szef. Nie było kasetek oddzielnych dla każdego kasjera, jak chyba jest w Biedronce. Teoretycznie ja otwierałem kasę i o 16 ją zamykałem, więc ja za nią odpowiadałem. W praktyce na tej kasie w ciągu dnia pracowało czasem 5 osób.

Jak? Stoi kilka osób w kolejce. Klient chce farbę, więc idę pomóc mu dobrać. W tym czasie, żeby rozładować kolejkę, ktoś inny wskakiwał na kasę. Czasami, gdy ten ktoś szedł z klientem zważyć mu gwoździe, to jeszcze inna osoba nabijała dla kolejnego klienta towar, który właśnie mu dobrała. Czasem, gdy w jednej kasie brakowało drobnych do wydania reszty, pożyczało się z drugiej kasy i zostawiało karteczkę "kasa 1/2 winna 10 zł". Przy rozliczaniu było wiadomo, że trzeba wziąć z tej drugiej kasy ileś złotych. Jednak jedna osoba nie zostawiała takich kartek – kierownik.

Przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie było to dla mnie katorgą psychiczną. Kończę pracę, rozliczam kasę i brakuje 50 zł do raportu (a zawsze zaczynaliśmy dzień ze stówą w kasie, więc do stanu, jaki faktycznie powinien być, brakowało 150 zł). 150 zł to prawie 10% wypłaty, a takie sytuacje zdarzały mi się przynajmniej raz w tygodniu. Największa kwota, jakiej brakowało to 250 zł.

Zawsze następnego dnia rano kierownik z uśmiechem mówił „MarMac, kasa się znalazła. Pożyczałem z twojej kasy i zapomniałem oddać”. Dlatego po jakichś 3 tygodniach byłem trochę spokojniejszy – pewnie znów kierownik o czymś zapomniał – ale mimo to tuż przed snem zawsze gdzieś kołatała myśl „a jak nie zapomniał? a jak ktoś sobie wziął dwieście złotych?”. Po jakimś miesiącu czy dwóch udało mi się wykręcić ze sklepu i wrócić na magazyn.

CDN.

sklepy praca

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 63 (117)

#82164

przez (PW) ·
| Do ulubionych
CD. Z kasą wiąże się jeszcze jedna ciekawostka. Zawsze jak przychodził klient, który chciał złożyć większe zamówienie – na większą ilość okien, dach czy też wpłacić zaliczkę na poczet dużych wydatków związanych z generalnym remontem – był przechwytywany przez kierownika.

Dlaczego? Bo później jego raport kasowy wyglądał świetnie, a mój blado. U niego np. 15 tysięcy, a u mnie 6. U niego 25, a u mnie 8. Nie wiem, czy miał z tego jakieś dodatkowe premie, ale walczył o te wyniki jak lew, więc pewnie coś tam mu skapywało.

Wspomniałem, że mam uprawnienia na wózek widłowy, ale nie wspomniałem, że tylko raz nim jeździłem. Przejechałem zawrotne pół metra i bynajmniej nie dlatego, że coś uszkodziłem. Otóż zasada była taka, że za kierownicę nie mogę usiąść, póki nie dokonam jazdy pod okiem jednego z pozostałych uprawnionych – kierownika lub któregoś z pozostałych magazynierów. Ci jednak nigdy nie mieli czasu na pierdoły. Dla magazynierów sprawa była prosta – umiem, to mam wsiadać i jeździć (bo jak rozwalę to ja płacę, więc ich to nie obchodzi), ale kierownik zabraniał.

Dlatego gdy przyjeżdżała dostawa, którą trzeba było rozładować wózkiem, musiałem wołać kolegów. Jeśli był któryś z magazynierów, to sprawa była załatwiana w ciągu kilku minut – gość kończył obsługę klienta i rozładowywał towar. Gorzej jak magazynierzy byli np. na montażu. Wtedy trzeba było czekać na łaskę kierownika, a ten wyznawał zasadę, że klient w sklepie jest święty i nie ma takiej opcji, by on zostawił sklep bez nadzoru, jeśli jest jakikolwiek klient (nawet jeśli na sklepie mogły być dwie inne osoby). Któregoś razu ja i kierowca, który przyjechał z dostawą czekaliśmy pół godziny, a kierownik cały czas „zaraz przyjdę”. W końcu się, delikatnie mówiąc, zezłościłem (kierowca to już wyszedł z siebie, stanął obok, a potem znów wyszedł z siebie) i wsiadłem do wózka. Odpaliłem, ruszyłem powoli do tyłu i nie zdążyłem przejechać metra, a kierownik wpadł na magazyn z krzykiem. Kazał mi wysiąść i zaczął opierdzielać, że jakim prawem wsiadłem. On już przecież szedł, już był. Zgasiłem sprzęt, wysiadłem i zobaczyłem, jak kierownik wrócił na sklep. Czekanie się skończyło, jak kierowca poszedł i w krótkich żołnierskich słowach wyjaśnił kierownikowi, że nie ma czasu. Kierownik przyszedł i w tempie żółwia zaczął rozładowywać towar. Na kursie ludzie szybciej jeżdżą niż on i podejrzewam, że zdążyłbym w czasie, gdy on jechał po jedną paletę, drugą ręcznie, worek po worku, zrzucić na ziemię i stamtąd zabrać ręcznym paleciakiem.

Wspomniałem też o czytniku kodów. Kiedyś było trochę wolnego czasu więc postanowiłem, że sukcesywnie będę dodawał kody do programu, tak żeby nie trzeba było wyszukiwać towaru po nieintuicyjnych nazwach w komputerze. Przykładowo, biała farba firmy X, seria „miliony barw” nazywała się w komputerze „farb. X biala 5 l”, ale jej większe wiaderko miało nazwę „X 10 l”. Wersja kolorowa miała nazwę „farb. „miliony barw” zielona 5 l”. Jedyne sensowne szukanie to po pojemności, ale wtedy wyskoczy 50 kolorów, 3 różne firmy – i tak trzeba czytać każdą pozycję. Czasem jeden towar występował w komputerze pod dwiema nazwami, bo szef jak go wprowadzał na stan, to sam nie mógł znaleźć tej pozycji i dodawał nową. W ten sposób jedna pozycja miała cenę sprzed roku, druga aktualną. Obie wg komputera były na stanie, więc można było sprzedać klientowi towar po cenie, która czasem była nawet niższa niż cena zakupu, a szef tego bardzo nie lubił. Jak człowiek to poznał, to już jako-tako się orientował, ale na szukanie towaru w komputerze traciło się mnóstwo czasu. Więc chciałem ułatwić wszystkim pracę. Nie spodobało się to kierownikowi – niemal każda próba dodania kodu kończyła się tym, że miałem iść wytrzeć półkę czy pozamiatać magazyn. Po dwóch dniach prób i dodaniu może 4 pozycji zrezygnowałem.

CDN.

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (34)

#82165

przez (PW) ·
| Do ulubionych
CD.

Jednostki magazynowe też czasem były zaskakujące. Styropian generalnie sprzedawaliśmy na metry sześcienne, ale jeden rodzaj (konkretna grubość i twardość) na metry kwadratowe. Płyty KG zwykłe i ognioodporne na metry kwadratowe (jedna płyta = 3,12 m kwadratowego), ale płyty wodoodporne na sztuki. Węże ogrodowe – na sztuki, ale jeden rodzaj na metry…

W ogóle w tamtym czasie (teraz nie ma tam już szefowej, a sporo obowiązków przejęła córka szefostwa i jej mąż, więc sporo się zmieniło) firma była mocno zacofana. Teoretycznie mieliśmy program sprzedażowo-magazynowy, który potrafił wiele. Pewnie nawet więcej niż potrzebne było do efektywnej pracy. Praktycznie jednak program służył jedynie do wprowadzania faktur (towaru) do systemu, sprzedaży (paragon) i wystawiania faktur. Dokument „wydanie z magazynu” czyli WZ – na co to komu? Jest zeszyt. Jak przyjeżdżał fachowiec, który rozliczał się co miesiąc czy na koniec danej roboty na podstawie faktury, to najpierw wpisywaliśmy towar w zeszyt, a na koniec miesiąca to wszystko trzeba było przepisać na komputer w celu wystawienia faktury. Pal licho, jak w zeszycie było wszystko ładnie napisane, ale czasem zdarzały się kwiatki. Mieliśmy cement w dwóch rodzajach (1 i 2), sprzedawany na tony (jeżeli ktoś chciał worek, to w komputerze wpisywaliśmy 0,025, ale niektórzy wpisywali w zeszyt ilość worków…). Pozycja „cement x 1,5” w zeszycie to półtora tony cementu 1 czy 2? Różnica w cenie to parę złotych na worku. 1,5 tony to 60 worków, więc strata firmy mogła być spora.

Moja pierwsza spina z klientem – wypisuję fakturę na postawie zeszytu, kobieta stoi obok i rozmawia z kierownikiem. Jedna pozycja w zeszycie „siatka zbrojeniowa x 50 szt” – taka siatka ma wymiary zdaje się metr na dwa, czyli 50 sztuk to 100 metrów kwadratowych powierzchni. Kolejna pozycja wypisana tym samym długopisem i charakterem pisma (wnioskuję, że towar brany w tym samym momencie) „cement 1 x 1” czyli pewnie tona, bo z jednego worka nie zrobi się betonu na sto metrów posadzki. Jednak wiem, że ktoś mógł też wpisać jeden worek. Pytam więc:
- Przepraszam, a tu była brana tona cementu czy worek?
- Oczywiście, że worek.
- Jest pani pewna? Bo siatki brali państwo dużo, a tylko jeden worek cementu?

Baba uznała, że nazwałem ją złodziejką, chociaż sam kierownik przyznał, że to rzeczywiście podejrzane. Później miałem rozmowę wychowawczą z szefową, bo, jak się okazało, klientka i szefowa to koleżaneczki, a ja bardzo źle potraktowałem klientkę.

Brak wypisywania wuzetek implikował jeszcze dwa problemy. Po pierwsze stan faktyczny za cholerę nie zgadzał się ze stanem w komputerze – towaru w komputerze niemal zawsze było dużo więcej niż faktycznie. Więc jak przychodził klient i pytał, czy mamy jakiś klej do płytek, to musiałem lecieć na magazyn i szukać.

Drugi problem – nie mogliśmy korzystać z cwanej opcji jaką dawał program – informowanie o niskich stanach magazynowych. Program mogliśmy tak skonfigurować, by „wyrzucał” alarm, że trzeba zamówić towar, bo jest go tylko ileś tam sztuk. U nas to nie miało prawa działać, bo komputer myślał, że towaru mamy pod dostatkiem, a w rzeczywistości nie było go w ogóle, bo poszedł „w zeszyt”.

Nie drukowaliśmy też kwitów „kasa przyjmie” czy „kasa wyda”. Wszelkie zaliczki były zapisywane w przynajmniej dwóch miejscach. Pierwsza to kartka dla klienta – dowód dla niego, że wzięliśmy zaliczkę. Drugie to zeszycik, który pomagał w rozliczaniu kasy (forsa z zaliczki trafiała do kasy, ale nie widniała w raporcie drukowanym w komputerze, odwrotnie było w przypadku wystawionych faktur - zwiększały kwotę w raporcie, ale płatne były w ciągu dwóch tygodni). W tym zeszyciku wpisywaliśmy też płatność za towar z dostawy, gdy towar przyjechał kurierem płatnym przy odbiorze. Trzecie – jeżeli klient brał towar na zeszyt, to właśnie wspomniany wcześniej zeszyt. Ktoś zapłacił za dostawę, ale nie wpisał tego w zeszycik? Przy rozliczaniu kasy masz za mało w kasie? Lataj, pytaj, szukaj i licz na to, że się znajdzie, a nie ktoś podwędził sobie kilka stówek.

Przysłowiowym gwoździem do trumny był jednak brak umowy i związane z tym kłamstwa szefowej. Na początku pracy usłyszałem, że „umowę podpiszemy, jak tylko PUP będzie miał pieniądze na dofinansowanie mojego stanowiska”. Po jakimś miesiącu pracy miałem stawić się w PUP w celu „odhaczenia”. Szefowa poinformowana, przebrałem się i poszedłem. Po wejściu przed oblicze pani urzędnik usłyszałem, że mogą mnie wysłać na kurs. W głowie szybka kalkulacja: kurs = kwit, ale prawdopodobnie brak pracy. No to nakłamałem, że już mam pracę ugadaną, że ktoś tam ma wyjechać za granicę i w sklepie budowlanym będę pracował. Co usłyszałem? „Jak już będzie to wolne miejsce, to niech szefowa przyjdzie, to dofinansujemy pana stanowisko”. Szefowa natomiast po jakichś dwóch tygodniach powiedziała mi, że była w PUP, ale nadal nie mają kasy.

Dlatego gdy (po prawie 5 miesiącach pracy tam bez umowy) zadzwonił mjr z WKU, proponując mi odbycie służby przygotowawczej, nie zastanawiałem się długo. Wiedziałem, że ryzykuję bezrobocie i gorszą sytuację w domu (na przygotowawczej płacili wtedy jakieś 800-900 zł miesięcznie, a gwarancji służby zawodowej nie było), ale zaryzykowałem i udało się. Szefowa natomiast zdziwiona, że uciekam do MON-u.

Dziś jestem szwejem zawodowym. Pracę lubię, zarabiam więcej – może 3100 zł to nie szczyt marzeń, ale jest lepiej niż 1700 bez umowy.

PS. Obiecano mi pracę w biurze. Do tej pory nie zatrudniono osoby do pracy w biurze, bo na to miejsce wskoczyła córka szefostwa i jej mąż.

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 27 (43)

#78947

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rozpisałem się. Półtora roku temu wprowadziliśmy się z Dziewczyną (D) do własnego mieszkania. Mieszkanie w małym bloku, takim na cztery rodziny. Oprócz nas mieszka tam jedna emerytka oraz dwie rodziny z dziećmi. O ile z Emerytką mamy normalny kontakt, z jedną z rodzin dobry (ich nazwijmy Anielskimi) to z drugą rodziną kontakt jest... Niby dobry - bo kotów na co dzień nie drzemy - ale zawsze coś wyskoczy. Piekielnymi w tej historii są nie tylko członkowie tej rodziny (nazwijmy ich Piekielnymi), ale też gminna spółdzielnia (w skrócie nazwijmy ich Gminą), która zarządza naszą wspólnotą. Zacznijmy jednak od początku.

1. Gdy się wprowadzaliśmy nie mieliśmy garażu. Parkowaliśmy więc pod blokiem. Mieszkamy na końcu ulicy i swobodnie można postawić dwa samochody (jeden obok drugiego równolegle) lub trzy jeśli dwa postawi się po skosie. W związku z tym, że tylko ja i Piekielni posiadamy samochody to teoretycznie problemów z parkowaniem nie powinno być. Teoretycznie, bo Piekielna (Piekielny rzadziej) uwielbiała ustawić się tuż za mną. Sytuacja wyglądała następująco: 10cm w przód - krawężnik, za nim trawa, 10cm w prawo - też, 50cm w tył - samochód Piekielnych. Wjeżdżając lekko na trawnik udawało mi się wyjechać. Skończyło się jak kilka razy z premedytacją zastawiłem Piekielną.

2. Niedaleko bloku mamy z Lubą działeczkę na warzywa. W zeszłym roku stwierdziliśmy, że trzeba te warzywa podlewać. Z boku bloku i w piwnicy z drugiej jego strony były (dlaczego były? O tym później) dwa krany z licznika ogólnego. Anielska już dawno nam powiedziała, że można z nich brać wodę do działki czy mycia auta i nikt z tym problemu nie robi. Nie mieliśmy jednak węża więc wodę nosiłem z domu w wiadrach. Podczas jednego z podlewań Piekielny zwrócił się do Dziewczyny "sąsiadko, następnym razem powiedzcie to ja wam węża pożyczę - jakieś piwko kiedyś postawicie i będzie git", a Piekielna dodała "a za wodę się rozliczymy". Jakoś przy rozmowie z Anielską wspomnieliśmy o tym, co mówili Piekielni. Ta się oburzyła "jakie rozliczanie za wodę - wszyscy z tego biorą i solidarnie płacimy opłacając główny licznik. Nikt się od metra nie rozlicza". Kupiłem więc wąż i stwierdziłem, że nie będę już dźwigał wiader czy pożyczał węża od Piekielnego (bo o ile na piwko za użyczenie węża mogę się zgodzić tak dwa razy za wodę płacił nie będę).

Pierwsze podpięcie węża do kranu. Odkręciłem kran - jest woda. Podpiąłem węża, odkręciłem wodę - zabulgotało. Zacząłem rozwijać wąż. W tym czasie Piekielni wychodzą na spacer, następuje wymiana uprzejmości, odchodzą może z 15 metrów i Piekielny wraca, a Piekielna idzie sobie z dziećmi dalej. Minute później Piekielny goni za nią. Rozwinąłem, dałem Lubej pistolet i z miną bohatera domu mówię "podlewaj". Nie leci. "Poczekaj chwile, masz tu 50 metrów węża, które dopiero musi się zapełnić wodą". Nie leci. Poszedłem sprawdzić - może gdzieś zagięcie, może zakręciłem kran przez pomyłkę. Nie, wszystko jest ok, ale z węża nie poleci nawet kropelka. Odpinam wąż - z kranu też nie leci...

Okazało się, że kranik pod który byłem podpięty przechodzi przez piwnicę Piekielnych i mają tam do niego jeszcze zawór. Ciekawe po co cofnął się Piekielny skoro zanim wyszli woda w kranie była, a po chwili już nie? Musiałem dokupić kolejny wąż żeby sięgał z kranu w piwnicy z drugiej strony bloku.

3. W naszym bloczku każda rodzina ogrzewa wodę użytkową i CO sama. Tylko dwa mieszkania mają piece na drewno-węgiel. My i Piekielni. Jakoś zimą mieliśmy gości. Przed imprezą naniosłem do piwnicy (co ważne piec mam w otwartej piwnicy, która de facto jest przestrzenią wspólną, jest tam m.in. główny zawór i licznik wody więc nie zamykam tego żeby był do tego dostęp) drewna. Normalnie taki zapas starczałby na dwa, trzy dni palenia. W dzień imprezy napalone. Następnego dnia Luba poszła rozpalić pod wieczór. Po minucie wraca i pyta się ile ja wczoraj paliłem, że już drzewa nie ma. Jako, że z całego zapasu nie zużyłem nawet 1/3 to ktoś musiał "pożyczyć". Z pewnością zrobiła to Emerytka, która ma ogrzewanie elektryczne...

4. Fundusz remontowy. Oprócz jednej sytuacji kryzysowej 90% funduszu przejadają Piekielni i ich wymysły. Zanim ja wprowadziłem się do tego bloku mieszkała w moim mieszkaniu Starsza Pani. Na spotkania wspólnoty niemal zawsze przychodzili Anielska, Starsza Pani, Emerytka i Piekielni. Starsza Pani i Emerytka bały się wrzasków Piekielnej więc dla świętego spokoju podpisywały wszystko. Anielska nie miała szans na konfrontację z Piekielnymi i w ten sposób krzykiem wywalczali sobie wszystko. Teraz ja trzymam z Anielską, a Emerytka chyba widzi, że nawiązał się jakiś sojusz antypiekielny i zaczęła coś więcej mówić na spotkaniach wspólnoty niż tylko "gdzie podpisać?"

5. Piekielni mają piec (z dmuchawą, pompką i chyba też z elektrycznym bojlerem) podpięty pod główny licznik prądu, a nie pod własny. Tak samo wodę do centralnego biorą z ogólnego - nie jestem pewien czy ciepłej użytkowej też nie biorą z blokowego licznika. Dowiedziałem się o tym jakoś w lutym czy w marcu na spotkaniu wspólnoty rozliczającym poprzedni rok. Przez ten ich piec rachunki zimą za prąd wzrastały kilkukrotnie. No, ale dla nas Piekielna oddała (co prawda raczej za mało, ale nie miałem czasu wnikać, a i różnica 20zł mnie nie zbawi). Z miesiąc temu wybuchła awantura - Piekielna nie odkręciła kranu (o którym pisałem wcześniej) gdy Anielska chciała coś tam opłukać (znów sytuacje ratował mój wąż). Dzień później przyszła do nas Anielska z pismem do Gminy. W piśmie chciała żeby Gmina:
- usunęła "publiczny" kran, z którego korzystać mogą tylko Piekielni,
- zmusiła Piekielnych do odcięcia prądu i wody do ogrzewania Piekielnych (czyt. niech Gmina odetnie).

Dodatkowo przypominała o tym, że kominiarz nakazał Piekielnym wstawienie wkładu kominowego, gdyż ceglany komin jest już popękany i grozi zaczadzeniem (a przewód przebiega przez mieszkanie Anielskiej więc jej szczególnie na tym zależy).

I tu dochodzimy do piekielności Gminy, a może do znajomości Piekielnej. Pisma nie podpisała tylko Piekielna i poszło do Gminy. Gmina zareagowała bardzo szybko, bo już po dwóch tygodniach zjawili się smutni panowie, którzy odcięli dwa krany ogólne. I to wszystko. Gdy byłem w Gminie pytać czemu Gmina spełniła tylko jedną prośbę z pisma i to w nadmiarze dowiedziałem się, że elektryk nie ma czasu, kominiarz chyba też nie ma czasu ustosunkować się do pisma (czy inne pieprzenie, chodziło o to, że Gmina ma to gdzieś - wiem, że Anielska nie odpuści i pewnie skończy się donosem do instytucji, które za takie zaniedbania mogą karać), a odcięli dwa krany, bo - uwaga - "to niesprawiedliwe żeby odcinać tylko Piekielnym". Zapytałem czy sprawiedliwe jest, że Piekielni regulują, kto może korzystać z kranu, który jest dla wszystkich. Odpowiedź: "jak zabierać to wszystkim, bo inaczej jest nie fair".

Wisienka na torciku - gdy Gmina będzie chciała robić jakiś remont czy z jakiejś innej przyczyny jej pracownicy będą potrzebować wody (a zdarza się) to już jej nie dostaną - nie ma kranów ogólnych, a z prywatnych nikt im nie da.

Sąsiedzi

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 192 (198)

1