Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nikodem

Zamieszcza historie od: 30 marca 2016 - 15:55
Ostatnio: 14 listopada 2022 - 8:04
  • Historii na głównej: 20 z 28
  • Punktów za historie: 4952
  • Komentarzy: 70
  • Punktów za komentarze: 387
 
zarchiwizowany

#73654

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Postanowiłem dać upust frustracji, która narastała we mnie cały semestr. Temat: piekielny przedmiot.

Pierwsza piekielność z nim związana miała miejsce, zanim w ogóle się zaczął. Widzicie, jest to bardzo zaawansowany przedmiot inżynieryjny, który był poprzedzony przez kilka podstawowych przedmiotów. Moim zdaniem, integralną częścią tego wycinka studiów powinny być zajęcia laboratoryjne. Jasne, wszelkie modele matematyczno-fizyczne i obliczenia są równie istotne, ale moim zdaniem, bez praktyki są nic nie warte. To trochę tak jakby programistę uczyć programowania wyłącznie poprzez pisanie kodu na kartce, bez jakiegokolwiek kontaktu z komputerem. Czysty absurd, musicie przyznać. Myśmy żadnych zajęć laboratoryjnych nie mieli, ani nie mieliśmy mieć. Pięknie.

Druga piekielność kryła się już w samej formule przedmiotu: ponieważ jest to przedmiot inżynieryjny, to kluczem do jego zrozumienia jest rozwiązywanie zadań, więc logicznym powinno być dołączenie do wykładu ćwiczeń audytoryjnych, albo chociaż projektowych. Nic z tego, sam wykład.

Dalej nastąpił zwyczajny wysyp piekielności. Prezentacje z wykładów stanowiły ściany wzorów matematycznych, bez jakichkolwiek objaśnień, czy założeń. Czego brakowało na slajdach, wykładowca dopisywał na tablicy, bez jakichkolwiek tłumaczeń. Wykładowca zresztą też posiadał niebywały talent do nieumiejętności przekazywania jakiejkolwiek wiedzy. Gdyby mówił po chińsku, rozumiałbym tyle samo. Zadań zresztą też prawie nie robił, a jeśli już, były to rzeczy kosmiczne przy których przeskakiwał po kilka kroków naraz tak, że samemu nie dało się tego odtworzyć.

"Na szczęście" przedmiotowi towarzyszył skrypt typu zadania z rozwiązaniami. Cudzysłów jest tutaj bardzo na miejscu. Ponieważ bardzo zależało mi na tym, by to piekielne diabelstwo zdać, stwierdziłem, że spróbuję uczyć się ze skryptu. Płonne me nadzieje. Nie udało mi się przebić przez żadne z początkowych zadań, ponieważ owe rozwiązania polegały na pokazaniu wzoru, od którego należy zacząć i od razu podaniu rozwiązania w formie wykresu. Brakowało tez porządnych wstępów teoretycznych ze wszystkimi niezbędnymi do obliczeń formułami. Te nieraz wyskakiwały jak króliki z kapelusza, bez jakichkolwiek wyjaśnień.

W akcie desperacji udałem się do wykładowcy, by wyjaśnił jak to zrobić. To, co usłyszałem, zwaliło mnie z nóg. Nie dziwota, że nie potrafiłem sobie poradzić z początkowymi zadaniami, ponieważ zadania w stosunku do nich podstawowe z rozwiązaniami bliższymi modelu "krok po kroku" były... w środku skryptu! Niestety i tamte, choć teoretycznie prostsze i lepiej wytłumaczone, były problemami pokroju pytań o sens istnienia, gdzie choć wiedziałem, jak coś policzyć, tak w trakcie obliczenia ekstremalnie się paskudziły, że bez pomocy komputera ani rusz nie mówiąc o tym, by wyrobić się z tym na egzaminie.

W końcu udało mi się dotrzeć do samych zadań (i rozwiązań) egzaminacyjnych. I tu już zaświeciła się pewna iskierka nadziei, ponieważ okazały się być one dalece prostsze niż wszystko to, co pokazane nam było na wykładzie, czy zaprezentowane w skrypcie. Tak przynajmniej wynikało z pokazanych obliczeń. Niestety, żeby rozwiązać nawet tak proste zadania, należy wykazywać chociaż minimalne zrozumienie przedmiotu, a tego nie było. Nietrudno się domyślić, że podejście całego roku, nie polegało na zrozumieniu przedmiotu, a na wykuciu na blachę schematów rozwiązań z nadzieją, że coś się powtórzy.

Zastanawia mnie jaki jest sens czegoś takiego. Przedmiotu, który bez zajęć praktycznych jest całkowicie bezużyteczny oraz pomyślany i prowadzony w taki sposób, że nie są się z niego absolutnie nic wynieść.
Zaznaczę, że lubię swoje studia i większość uwag, jakie mam do programu czy sposobu prowadzenia nawet nie zbliża się do granicy piekielności.

piekielny przedmiot

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 59 (107)
zarchiwizowany

#73378

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W czasach liceum brat poznał w szkole językowej pewną dziewczynę. Rówieśniczka, chodziła do tego samego LO, ale do innej klasy, na pozór zupełnie normalna miła dziewczyna. Nie zostali ani parą, ani przyjaciółmi, tylko po prostu znajomymi.

Po rekrutacji na studia brat szukał sobie ludzi, z którymi mógłby wynająć mieszkanie i okazało się, że znajoma ze szkoły językowej również wyjeżdża na studia do tego samego miasta, co on. Niewiele myśląc, zaproponował wspólne wynajęcie mieszkania. Ona pełna zgoda i wkrótce zaczęli poszukiwania. Nic z nich nie wyszło, bo okazało się, że dziewczyna ma w tamtym mieście kuzynkę, czy też starszą przyjaciółkę i postanowiła z nią zamieszkać. Brat się nie przejął, kontakt urwał się na kilka miesięcy.

Spotkali się na jakiejś imprezie z ludźmi z LO. Gadka-szmatka, wszystko w najlepszym porządku. Brat kulturalnie zaproponował jakieś wspólne wyjście w nowym mieście. Była to z jego strony czysta życzliwość, bo przytomnie uznał, że skoro się znają i są w tym samym mieście, to czemu nie utrzymywać znajomości. Chyba każdy normalny człowiek tak, by postąpił na jego miejscu. Dziewczyna się zgodziła.

Jakiś czas później chcąc wcielić swój zamiar w życie napisał do niej na Facebooku. Kolejna niezobowiązująca gadka-szmatka.

Piekielność dziewczyny objawiła się niedługo potem. Pocztą pantoflową brat dowiedział się, że wariatka wypisuje do ludzi z LO, że, cytując:
"Czego on ode mnie chce? Jest jakiś nienormalny, niech się odwali, nie chcę mieć z nim nic wspólnego!"

Co sobie ona wyobrażała, diabli wiedzą. Bratu było przykro, bo chciał być tylko miły, a został potraktowany jak chory zboczeniec i to za swoimi plecami.

---

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 110 (196)

#73224

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o szarlatance.

Zaczęło się od zwykłego bólu, a potem poszło już szybko: lekarz, szpital, diagnoza - ostatnie stadium raka, bez szans na wyleczenie, kilka miesięcy życia. Dosłownie widać, jak z dnia na dzień osoba żyjąca pełnią życia staje się wrakiem człowieka. Rodzina załamana. Ponieważ pieniędzy im nie brakowało, chodzili od lekarza do lekarza oferując złote góry, byleby tylko wyleczył bliską osobę. Pierwszy profesor odmówił przyjęcia pieniędzy, bo nie był w stanie w żaden sposób pomóc; powiedział tylko że zostało pół roku życia. Drugi profesor dał cztery miesiące.

W takiej sytuacji trudno się dziwić, że tonący brzytwy się chwyta. Pocztą pantoflową rodzina dowiedziała się o znachorce, która raka leczy od ręki, więc czym prędzej zaprowadzili do niej bliską osobę. Zaznaczam, że nie uważam rodziny za piekielną, trudno im się dziwić, że chwytali każdej nadziei.

Jak nietrudno się domyślić, zaczęło się dojenie z pieniędzy. Znachorka słono sobie liczyła za wizytę - 100 zł. A kazała przychodzić codziennie. Jej metoda polegała na "wyrywaniu raka z korzeniami" siłą woli. Wkrótce i tych wizyt było jej mało, stała się bardziej pazerna. Mówiła, że codziennie rano przez kilka godzin wysyła dobrą leczącą energię i za to też kazała sobie płacić. W końcu nadeszło to, co nieuniknione - osoba zmarła pewnej nocy. Następnego dnia znachorka jeszcze dzwoniła i mówiła, że znowu wysyłała dobrą energię, rak już praktycznie wyrwany, bliska osoba zaraz wróci do zdrowia.

Jedyne co szarlatanka wyrwała to kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Błagam, ludzie nie wierzcie różnym szarlatanom, co opowiadają, że rak to zakwaszenie organizmu, jakieś drożdże, czy inne cuda wianki, a jedynym skutecznym lekiem soda oczyszczona, czy soki z owoców z upraw ekologicznych. O nowotworach krąży tyle mitów, bo sposób ich powstawania i funkcjonowania jest tak złożony, że trudno go w prostych słowach wytłumaczyć społeczeństwu. I dzięki temu szarlatani mogą działać.

szarlataneria

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 332 (354)

#72750

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Grejfrutowej (#72396) przypomniała mi dyskusję, jaką widziałem niedawno na Facebooku.

Zdaje się, że u jej podstaw leżał pomysł posłów Kukiz '15 na nowelizację ustawy o rodzinie. W pewnym momencie włączył się do niej człowiek, który uważał, że jeśli w wyniku gwałtu urodziło się dziecko, to gwałciciel, jako biologiczny ojciec, powinien mieć pełne prawo rodzicielskie i możliwość współwychowywania. Jako argumenty podawał:
- Gwałciciel po odbyciu kary i resocjalizacji może się stać zupełnie innym człowiekiem i nie ma powodów, dla których należałoby zabraniać kontaktów z dzieckiem, zwłaszcza jeśli ich chce.
- Jest zrozumiałe, że kobieta nie chce mieć nic do czynienia ze swoim oprawcą, ale ważne są potrzeby dziecka. W wychowaniu dziecka konieczna jest obecność ojca i matki.

Przeraża mnie, że ktoś o takim światopoglądzie chodzi po tym świecie.

piekielny światopogląd

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 459 (495)

#72621

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia takatamtali (http://piekielni.pl/72526) przypomniała mi moją.

Osiem lat temu okradziono nam dom. Dom jest piętrowy - na piętrze sypialnie, a na parterze jadalnia, kuchnia i salon. Jest to o tyle istotne dla historii, że został okradziony, gdy wszyscy byliśmy w środku. Oczywiście w nocy, gdy spaliśmy. Profesjonalizm złodziei był niemały, bo nikt z nas się nie obudził. Ukradli telefony, biżuterię (w tym obrączki ślubne rodziców), portfele i radio z samochodu. Podejrzewam, że wybór był nieprzypadkowy - same małe przedmioty, z którymi łatwo uciec. Kradzież i bezczelność złodziei same w sobie były piekielne, ale trzy grosze do tego dorzuciła policja.

Pierwszym pytaniem policjantów po przyjeździe było, czy dom jest ubezpieczony? "Na szczęście" nie był. Jak wyjaśnili, gdyby był ubezpieczony, to podejrzenie w pierwszej kolejności padłoby na nas - mogliśmy wszystko sfingować, by wyłudzić odszkodowanie. Teraz trudno mi powiedzieć, czy ich pytanie było podyktowane doświadczeniem, czy zwyczajnym wyrachowaniem. Jakby nie patrzeć, znacznie wygodniej dla nich byłoby, gdybyśmy my byli oszustami: podejrzani znani, pod ręką, więc niespecjalnie musieli się napracować. A tak trzeba było szukać. Psy policyjne działkę obwąchały, specjaliści zebrali odciski palców (do dziś nie wiemy, czy byli na tyle doświadczeni, że wiedzieli, gdzie szukać, czy zebrali pierwsze lepsze), a my zostaliśmy przesłuchani. I tyle.

Wedle słów koleżanki, której mama jest prokuratorem, śledztwo w takiej sprawie musi trwać minimum miesiąc. Takie wymogi. Myśmy po paru dniach dostali zawiadomienie o umorzeniu, datowane na dwa dni po zdarzeniu. Powód? Oczywiście niewykrycie sprawców. Komentarz jest zbędny.

W całej historii jest jeden pozytyw. Mamy w rodzinie artystę malarza i z tego względu na ścianach wiszą wyłącznie jego obrazy. Może nie są to przełomowe dzieła sztuki, ale jednak oryginały i każdy z nich dałoby się opchnąć za kilkaset złotych. Na szczęście złodzieje na sztuce się nie znali i zostawili to, co w domu było najcenniejsze :)

policjanci i złodzieje

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 236 (258)

#72609

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem dziś u dentysty i tak przypomniała mi się historia rodzicielki z czasów jej młodości.

Mama była umówiona na wyrywanie zęba. Poszła do dentysty, siadła na fotelu, znieczulenie dostała. Po chwili dentysta uderzył w wyrywanego zęba (czy coś podobnego) i pyta:
- Boli?
- Boli.
- Znieczulenie dostała, wiec niemożliwe żeby bolało.
Tu drobne wyjaśnienie. Z tego co wiem (od jednej dentystki), nerwy w jamie ustnej mają ścisłe ułożenie, dlatego dentysta wie, gdzie ma igłę wbijać. Ale raz na jakiś czas trafia się osoba, która ma nerwy zupełnie poprzestawiane i znieczulenie nie działa. Takim przypadkiem była moja mama. Żeby było gorzej, korzenie w zębach też miała wybitnie dziwne i powykręcane.

Jak łatwo się domyślić, gdy dentysta zaczął rwać, mama zaczęła krzyczeć. Próg bólu ma wysoki, ale to było dla niej za dużo.
Dentysta nic sobie z tego nie robił, tylko pod nosem powtarzał, że no przecież znieczulenie dostała, to o co jej chodzi. W pewnym momencie do gabinetu zajrzała asystentka i też skomentowała:
- Głupia jakaś, co się drze, przecież znieczulona, to nic ją nie boli.

Gdy już dentysta wyrwał tego zęba, mama wyglądała jak bohaterka slashera, która ledwie uciekła seryjnemu mordercy: przerażenie na twarzy, buzia półotwarta, i krewa ściekająca od ust, aż na szyję.
Nie, nie doprowadzili jej do porządku, tylko wywalili z gabinetu, niech sobie wraca do domu. Ponoć ludzie na ulicy z przerażenia się odwracali. Mama złapała taksówkę, jakoś udało się jej wybełkotać adres domu i pojechała.
Taksówkarz z wrażenia nie wziął od niej pieniędzy za przejazd.

Dentyście-sadyście się upiekło, bo były to czasy poprzedniego ustroju i miał jakieś znajomości, więc ludzie bali się go ruszyć.

Piekielny dentysta

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (243)

#72866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedna z najbardziej przerażających historii szpitalnych, jakie dane mi było słyszeć.

Z SORu na oddział kardiologiczny przywieziono starszą kobietę. Położono ją na łóżku i tyle.
Przyszła pora obiadowa. Pielęgniarka zapytała staruszki, czy chce jeść. Ta miała zamknięte oczy i nie odpowiadała. Pielęgniarka uznała, że śpi i poszła dalej, ale gdy zbierała talerze postanowiła obudzić panią i zapytać jeszcze raz.

Staruszka nie żyła.
Potrzebującą pomocy kobietę pozostawiono samą sobie, nawet się nią nie zainteresowano i zmarła w ciszy. W szpitalu.

Oczywiście jak wyszło to na jaw, to zrobiła się histeria, pielęgniarki i lekarze biegali wte i wewte, ale mleko się rozlało.
Córka tej kobiety była pielęgniarką na innym oddziale. Miała wielki żal do personelu za to, co się stało. Nie wiem, czy podjęła jakieś kroki prawne, ale zdecydowanie powinna.

[EDIT]
Faktycznie pominąłem istotną informację. Między przywiezieniem kobiety a felernym obiadem minęło kilka godzin.

umieralnia

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (286)
zarchiwizowany

#72264

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Krótki poradnik pt. "Jak stracić wiarę w ludzi w 30 sekund" zaprezentowany w formie historyjki.

Koleżanka brała ślub. Na rok przed tym doniosłym wydarzeniem osoby, które miały być zaproszone, wiedziały o tym. Na pół roku przed dostały zaproszenia. W trakcie ostatniego miesiąca pomiędzy znajomymi zaczynały się intensywne rozmowy na ten temat. Wraz z dwoma kolegami panny młodej umówiliśmy się na zbiórkę na wspólne prezenty (biednym studentom tak łatwiej). Do zakupu został oddelegowany specjalista w dziedzinie. Z różnych powodów do zakupu prezentów miało dojść na kilka dni przed ślubem. Specjalista miał udać się po prezenty w czwartek (a ślub w sobotę). Nie poszedł, nie chciało mu się. Żaden problem, jest jeszcze piątek, a zapewniał, że w sklepie tuż pod domem ma wszystko to, co zamierzał kupić.
W piątek popołudniu wyjeżdżałem do domu rodzinnego. Gdy czekałem na metro, zupełnie przypadkiem natknąłem się na [S]pecjalistę. Rozmowa wyglądała tak:
[J] - Kupiłeś już prezenty?
[S] - Nie, jeszcze nie. Pójdę po nie dziś, jutro albo w poniedziałek. Jak będzie mi się chciało.
Moja mina: O.o
[J] - Jak to w poniedziałek?!
[S] - No normalnie, dla mnie to żaden problem.
[J] - S., ślub jest JUTRO!
[S] - Naprawdę? Nie za tydzień? No nic, jak mówiłem dla mnie to żaden problem.
I najzwyczajniej w świecie odszedł z miną wyrażającą niezmącony niczym spokój. A ja stałem jeszcze przez chwilę w bezruchu. Krótko mówiąc, w tamtym momencie z wrażenia opadło mi wszystko co mogło. Pewnie bym pobiegł za nim i osobiście dopilnował zakupu, ale za moment miałem mieć autobus.
Znam człowieka pięć lat, widziałem już wiele odpałów w jego wykonaniu i myślałem, że już niczym mnie nie zaskoczy. A jednak!

P.S. Na ślub dotarł z prezentami. Państwo młodzi byli zachwyceni, także historia z happy endem :).

piekielna skleroza

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (190)