Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Nocnica

Zamieszcza historie od: 21 kwietnia 2015 - 12:03
Ostatnio: 20 września 2015 - 20:02
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 1605
  • Komentarzy: 17
  • Punktów za komentarze: 147
 

#66713

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie ma tygodnia, żebym nie była świadkiem jak wyluzowany palacz lekką ręką, niczym złotem albo kwieciem, rzucał swoim petem. Nieważne, że śmietnik stoi kilka metrów obok. Jest w końcu w centrum miasta - przy przystanku, czeka na światłach, rzadziej podczas spaceru - wystarczy wykonać skręt szyi, a śmietników ujrzy się kilka.

Czy wynika to z przekonania, że gdzie upadnie ich pełnej niekwestionowanej ozdoby pet, pojawią się, jak spod ziemi, nowe miejsce pracy? Chwalebnie. Szkoda, że zanim do zmiecenia dojdzie, pety zniesione wiatrem albo pędem samochodów malowniczo okraszają miejskie trawniki. Stamtąd już nikt ich nie usuwa, zalegają w szpetnym pokoju, nieniepokojone.

Jeżeli jednak tacyście uczynni - drodzy syfiarze i syfiary (precz z dyskryminacją) - rozrzucajcie swoje pety we własnych domach i fundujcie rodzinie trochę gimnastyki. A na chodniku i ulicy - ruszcie dupy. Może jeszcze do was nie dotarło, więc specjalnie dla was napiszę: Przestrzeń publiczna nie jest waszą własnością.

Marzy mi się naklejka lub zwykły kartonik w stylu Karnego Kutasa. Leniwa Dupa za gówniane zaśmiecanie. Rozrzucam pety, bo jestem kretyn. Albo i co innego. Jeżeli ktoś umie grafikę, będę zaszczycona projektem w temacie.

palacze miejscy

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 258 (664)
zarchiwizowany

#66130

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ciąg dalszy moich perypetii z pewną śląską rodziną.
Byłam winna i trzeba był coś z tym zrobić. Przecież nie można pozwolić, by młoda kobieta mąciła w głowie posłusznemu dotąd synowi. Już wcześniej przystępowali do prób podporządkowania mnie sobie. Zwracali mi uwagę, że lepiej wiedzą, co dobre dla mojego chłopaka, gdyż DŁUŻEJ go znają, że jestem przyjezdną, więc mam się DOSTOSOWAĆ do ich tradycji. Ignorowałam takie złośliwości razem z wszelkimi sugestiami, że powinnam robić to, czy tamto, w taki, a nie inny sposób.

Skupili się więc na Ch, na którego wpływ mieli. Zapraszali go do siebie, ale w taki sposób, by przyszedł sam, np. mówiąc, że potrzebują, żeby coś dla nich naprawił, a ja się tylko będę nudzić. Nie przepadałam za ich towarzystwem, (w stosunku do nich byłam uprzejma, ale dość chłodna). W takim wypadku z ulgą zostawałam sama. Narzeczony spowiadał się potem z rozmów, traktując mnie jak prywatnego psychoterapeutę. Prosiłam by zachował słowa rodziców dla siebie, bo z każdą nową rewelacją lubiłam ich coraz mniej. Chłopak kontynuował spowiedanie tłumacząc, że tak mu łatwiej. Nie mogłam niestety zerwać kontaktu i nie spotykać jego rodziców na urodzinach krewnych, albo na mszy w intencji rocznicy ślubu czy śmierci kogoś z rodziny. Ch bardzo ich kochał i nie chciałam stawiać go przed wyborem: ja albo oni.

Narzeczonemu wmawiano co następuje:
"Nocnica nas nie lubi." Dziwnym trafem to nie ja organizowałam elitarne spotkania pt. "x jest zła".

"Ona się w ogóle nie stara, nie zaprasza nas na niedzielne obiady, ani nie na swoje urodziny (wolałam wypić nieoficjalne piwo i zagryźć czipsami, na urodziny Ch organizowałam przyjęcie dla jego całej rodziny, z trzema ciastami, sałatkami i zabawianiem gości), nie słucha się (myj okna raz na miesiąc, odkurzaj codziennie), nie daje na tacę (jestem niewierząca, z grzeczności chodziłam na msze w intencji kogoś z ich rodziny, już opłacone), wstyd nam za nią itd."

"Nocnica nastawia cię przeciwko nam, chce nas skłócić." Niby w jakim celu?

"Przyciąga pecha, to przez nią prababcia i babcia chorują" Nie mogłam się zdecydować, czy bardziej mnie to oskarżenie zszokowało, czy przygnębiło.

A na koniec, argument "nie do zbicia": "Ona cię nie kocha, przyjechała tu cię wykorzystać. Gdy skończy studia wróci do rodziny. Jej rodzice są z nią w zmowie, dlatego tu nie przyjechali nas poznać." Oczywiście, że go kochałam. Z jakiego innego powodu przeprowadziłabym się ponad 500km, zostawiając bliskich i znajomych? Uczelni w Polsce dostatek. Zresztą moi rodzice wpadli do nas kilka razy (raz z samochodem zapakowanym po dach z rzeczami na nowe mieszkanie). Nie specjalnie zależało im na poznawaniu rodziców Ch, a ja nie nalegałam.

Jak można się spodziewać w krótkim rodzice Ch sprawili, że syn odwiedzał ich coraz niechętniej i rzadziej. Oczwiście preorowali dalej, że to przeze mnie. Po wysłuchaniu tych oskarżeń było mi naprawdę trudno uśmiechać się do nich, ściskać im ręce na powitanie i ogólnie zachowywać jak gdyby nigdy nic. Czułam się, jak w potrzasku. Jeżeli wygarnęłabym rodzicom Ch, co myślę o ich działaniach, zraniłabym narzeczonego. Gdybym zaś nic bym nie zrobiła, zanosiło się, że oni go zamęczą (u Ch zaczęły nasilać się bóle serca). O ograniczeniu kontaktu nie było mowy.

Proponowałam więc kompromis. Zachęcałam narzeczonego, by odwiedzał rodziców jak najczęściej, ale w gdyby zaczęli swoją tyradę na jego lub mój temat, oznajmiał, że "nie będzie tego słuchać/ nie będzie w ten sposób rozmawiać" i wychodził. W ten sposób pokazywałby im, że choć ich kocha i zależy mu na nich, nie da sobie wejść na głowę. Ch uważał, że wyjście w trakcie rozmowy to okazanie braku szacunku, więc nigdy tego nie zrobił. Chora sytuacja trwała sobie w najlepsze. Ostatnią deską ratunku wydawał mi się psycholog, ktoś z narzędziami i umiejętnościami, by ogarnąć tę sprawę. Narzeczony nie miał jednak zamiaru wybrać się na wizytę. Wydaję mi się, że psychologa uznał za rozwiązanie ostateczne i poniżające. Do końca uważał, że radzi sobie z sytuacją. Ciekawe jak potoczyłaby się ta historia, gdyby jednak umówił się na konsultacje.

rodzina

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (88)

#65965

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Rodzice chłopaka [Ch], właściwie narzeczonego, byli niesamowicie roszczeniowymi ludźmi (m.in. obraza za nie poproszenie ich o zgodę na zaręczyny oraz oczekiwanie, że chłopak odda całą wypłatę matce, która będzie mu ją wydzielać). Do tego ich wygórowane oczekiwania, nie wiązały się z żadną formą "nagrody", przewidywali tylko "kary" w przypadku ich niewykonania. Wiadomo, że rodzicom należy pomagać, ale czy w podzięce za urodzenie i wychowanie zostajemy prywatnymi niewolnikami? Niestety jego rodzice mieli brzydki zwyczaj szantażowania go emocjonalnie, jeżeli nie zamierzał w podskokach spełnić ich "próśb". Zwyczajowo nazywali go "złym synem", czasem dodając jak to się na nim zawiedli. Głównym argumentem był domniemany brak pomocy z jego strony. Przejdę do szczegółów.

Dla jasności: rodzice Ch nie byli głodującymi, niepełnosprawnymi staruszkami - w czasie dziania się większości opisywanych sytuacji mieli około 50 lat, zaś chłopak 26. Jego ojciec pracował w górnictwie oraz dodatkowo naprawiał sprzęt RTV, matka całe życie zajmowała się domem.

Scena pierwsza. Domek w górach.
Rodzice Ch zbudowali go na małej działce w górskiej miejscowości w Beskidzie Śląskim. Ponieważ dochód rodziny (2+2) do najwyższych nie należał, cała budowa wykonywana była tylko przez ojca i syna, a ciągnęła się latami. Dziwnym trafem większe roboty zawsze wypadały na matury / egzaminy na studia (tak, narzeczony to rocznik sprzed reform '8X) / sesje Ch. Te kilka nieobecności było mu wypominane po latach. Co z tego, że w każdym innym okresie przyjeżdżał tam kafelkować, malować, wykopywać krzaki z lasu i sadzić na działce (rodzice uznali je za dobry żywopłot), ponownie wykopywać owe krzaki, gdy okazało się, że roi się na nich od kleszczy, przywozić i sadzić nowy żywopłot - iglaki, oraz robić inne rzeczy, których nie pamiętam.

Scena druga. Sarna.
Ojciec nie pożyczał mu swojego samochodu, ale życzył sobie, by Ch prowadził, kiedy tamten napił się piwa. Tak było, gdy któregoś razu wracali z ww. domku po weekendzie. Kręta droga, las, zmierzcha się. Bach! Zwierzę wskoczyło pod koła. "No i co żeś ku*** gówniarzu zrobił!" pierwsze słowa ojca, gdy ocknął się z drzemki na siedzeniu obok kierowcy. Chłopak jechał z przepisową prędkością i może dlatego, a może też dzięki szczęściu nikt z pasażerów nie ucierpiał (r.i.p. sarno). Auto zostało naprawione z ubezpieczenia (wgniecenie maski, naruszenie zderzaka). Od tego czasu narzeczony nie dotykał ich samochodu, ale miał wozić ich dalej swoim.

Scena trzecia. Święto.
Na wszelkie częste (2,3 na miesiąc) uroczystości rodzinne urodziny, imieniny i rocznice syn obowiązkowo zawoził i odwoził rodziców - swoim samochodem (zarobił na niego i tankował go sam). Z tego powodu prawie za każdym razem uczestniczył w imprezie bez możliwości spożycia alkoholu. Kiedy pytał, czy może tym razem ojciec prowadzić, odpowiedź brzmiała - nie (ani matka Ch, ani jego nieletnia siostra, ani ja nie miałyśmy prawa jazdy).

Scena czwarta. Coś się zepsuło!
Narzeczony wracał do domu z pracy przed 16. Nierzadko kiedy kończył dniówkę, dzwonił jego ojciec, by przyjechał i naprawił drukarką / laptop / program do odtwarzania filmów lub (bezpłatnie) pomógł przy sprzęcie klienta. Alternatywnie pojechał z ojcem po coś do komputera, część potrzebną do zleconej naprawy. Chłopak oznajmił, że jasne, tylko zje obiad i wpada. Niestety nie była to prawidłowa odpowiedź, zwyczajowo padało - "bez łaski!" (zapamiętałam, gdyż dawno temu, w mojej podstawówce, używano tego zwrotu odwrotnie, czyli "łaski bez!") itd., itp. Argumentem Ch było, że czekałam na niego z ciepłym obiadem i byłoby mi przykro, gdyby nie przyjechał, a on sam o tej godzinie był głodny.

W każdym innym momencie, wieczorami, w weekendy, narzeczony służył rodzicom radą i pomocą, najczęściej techniczną. Na przykład wyprowadzając się, kiedy zabrał swój komputer i drukarkę, by nie zostawiać rodziny bez sprzętu, kupił im drukarkę, a młodszej siostrze, która korzystała z jego komputera - mały laptop.

Scena piąta. Coś się zepsuło! 2.
Tym razem będzie "dramatycznie". Narzeczony do odpornych zdrowotnie nie należał, bywało że co miesiąc łykał antybiotyki. Chodził wtedy do pracy, chyba że objawy się nasilały. Ale w stanie zamroczenia od gorączki widziałam go raz. Nie kontaktował co do niego mówię, miał zawroty głowy.

Pomogłam mu się położyć i dzwoni telefon. Głos jego siostry (16 lat) jest niewyraźny i bardzo piskliwy. Zrozumiałam tylko, że powtarza jego imię i żeby przyjechał. Że rodzice wyszli i kazali po niego dzwonić. Chłopak nie jest w stanie samodzielnie wstać, musiałabym go sprowadzić z trzeciego piętra i posadzić za kółkiem (a resztę dnia modlić się, żeby nikogo nie rozjechał i sam nie wpadł do rowu). Siostra nalega, podaję mu słuchawkę, ale on nawet jej nie rozumie. Tłumaczę, że narzeczony nie jest w stanie nigdzie teraz iść i się rozłączam. Okazało się, że kaloryfer w mieszkaniu rodziców zaczął tryskać wodą. Nastolatka mówiła, że pokrętło odpadło, kiedy chciała je przekręcić. Woda zalała panele i tryskała na bok komody. Dzwoniła po rodziców, a oni nie chcąc przerywać zakupów, wytypowali syna do zajęcia się sprawą. Oczywiście nie uwierzyli, że nie był w stanie, notorycznie wypominali mu jak to celowo zostawił ich w potrzebie i jakie zniszczenia (wypaczenie się paneli oraz mebla) z jego winy ponieśli.

Mimo śmieszności i schematyczności tych sytuacji narzeczony po większości rozmów z rodzicami, czy telefonicznych czy podczas odwiedzin, popadał w przygnębienie. Naprawdę wierzył, że jest chodzącym rozczarowaniem i złym synem dla swoich rodziców. Długie miesiące zajęło mi wytłumaczenie, że prośbie można odmówić, a jeśli powód odmowy jest ważny, proszący nie powinien się gniewać. Że Ch nie powinien brać do siebie ich słów obliczonych na manipulację, gdy na każde jego "nie mogę tego (teraz) zrobić", odpowiedzią jest "jesteś złym synem".
W końcu, po wysłuchaniu pretensji rodziców, Ch zamiast kulić się w sobie z miną zbitego psa, zaczął wzdychać zrezygnowany, a nawet, o zgrozo, uśmiechać się. Szybko namierzono sprawcę. Parafrazując Chylińską - Ja byłam winna.

z rodziną najlepiej na zdjęciu

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 541 (639)

#65926

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Cztery lata temu w środku lata wracałam z chłopakiem z wyjazdu. Zaprosiła nas moja rodzina z Niemiec, a że byliśmy młodzi i nie było nas stać na inny daleki wypad, chętnie skorzystaliśmy. Pobyt upłynął bardzo miło, ale tydzień minął i czas było wracać do domu, miasta sąsiadującego z Katowicami. Przy przekraczaniu granicy koło Zgorzelca dzwoni telefon.

Okazuje sie że rodzicom chłopaka, dziś również kończącym urlop, zepsuł się samochód. Szczegóły nieznane, coś z akumulatorem. Jest późne popłudnie, a następnego dnia wolne od pracy święto kościelne. Rodzice zadzwonili po assistance (AC opłacone), zabrała ich laweta. Okazuje się, że nie zawiezie ich ona do domu na Górny Śląsk, a zostawi po przejechaniu 100 km (auto padło po niecałej godzinie drogi znad Bałtyku). Czego oczekują rodzice? Że weźmiemy ich na hol. Chcą żeby holować ich około 450 km, mniejszym samochodem. Nie chce się nam, zwłaszcza, że mamy do nich grubo ponad 500 km.

W końcu jednak decydujemy się im pomóc. Nie powinno się zostawiać tak bliskiej rodziny w potrzebie. Zresztą facet z 50-ką na karku chyba wie o co prosi, widocznie nic innego zrobić nie można. Kiedy zmieniamy trasę powoli się ściemnia. Po nich przyjeżdżamy późnym wieczorem. Na przywitanie oferowana jest nam, tfu, chłopakowi - kierowcy, kawa. Ale nie na stacji benzynowej, tylko czarna kawa bez cukru z termosu. Chłopak takiej nie cierpi, bierze dwa łyki na orzeźwienie, podpinamy hol i w drogę. Po bardzo męczącej nocy, podczas której jakieś 7 razy robiliśmy postoje by ładować ich akumulator, dojeżdżamy na Śląsk. W holowanym samochodzie akumulator zupełnie wysiadł, już nawet światła nie działają. Ale przynajmniej zrobiło się widno.

Ostatnie parędziesiąt km przez miasto jechaliśmy prawie dwie godziny. Strasznie frustrujące, ale w końcu w domu. Podziękowali, ale nie zająknęli się na temat paliwa. Po paru dniach pada pytanie, co z pieniędzmi za benzynę. Rodzice oddają nam za kupioną linkę holowniczą (którą od nas zabierają), ale nie zamierzają oddać za benzynę. Co z tego, że oszczędzaliśmy na swoich wakacjach na meble, remont.

Ostatecznie obrażają się na nas, ponieważ nie pożyczyliśmy im samochodu na zakupy, wiedząc, że ich się popsuł. Na uwagę, że nie mówili, że potrzebują pożyczyć samochód, odpowiedź, że trzeba się było domyślić. Tutaj wyjaśniam: do dwóch popularnych marketów na B. i L. mają 300 m. Po drodze lokalny ryneczek i masę innych sklepików. Powtarzanie przez nich, że chłopak jest "złym synem", nie wzięło się przecież znikąd.

tradycyjna śląska rodzina

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 450 (668)

1