Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

OlwiaJ

Zamieszcza historie od: 4 stycznia 2016 - 12:53
Ostatnio: 20 października 2017 - 9:22
  • Historii na głównej: 7 z 9
  • Punktów za historie: 2902
  • Komentarzy: 86
  • Punktów za komentarze: 520
 

#77577

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka miesięcy temu opuściliśmy nasze mieszkanie po to, by wprowadzić się do pięknego domu.
Mieszkanie było remontowane w kwietniu poprzedniego roku. Mieliśmy być tam dłużej, ale że prace przy budowie domu szły nad wyraz szybko, dobrze i efektywnie nasza przeprowadzka znacznie się przyspieszyła. Mieszkanie było duże, w nowym budownictwie, na strzeżonym osiedlu.

Cóż... oboje z mężem wolimy mieszkać w domu, toteż mieszkanie przygotowaliśmy typowo pod wynajem dla kilku osób. Metraż duży, pokojów też kilka, więc czemu nie?

Jako, że na nową miejscówkę zabraliśmy tylko to, co niezbędne - ubrania, sprzęty typu laptopy, lokówka, inne duperele i większość rzeczy zwyczajnie kupiliśmy nowych - meble, wszelkie AGD (o wiele bardziej pasujące kolorystycznie do wystroju), tamte "graty" pozostawiliśmy do użytku nowym lokatorom.

Muszę zaznaczyć, że nic nie było zepsute, brzydkie i stare, tak że przyszli lokatorzy mieli gotowe mieszkanie do użytkowania: zawierające wszelkie 'omeblowanie' (dostawiliśmy łóżka do pokoi, w których ich nie było, dokupiliśmy biurka). Wszystkie potrzebne sprzęty AGD - pralkę połączoną z suszarką, lodówkę, zmywarkę... itd. Na stanie mieszkania były również suszarki na pranie stojące, deska do prasowania, żelazko, odkurzacz, blender, garnki, sztućce, talerze, toster, frytkownica - full wypas. Nie jakieś kompletowe, za nie wiadomo ile pieniędzy, ale wszystko czyste i zadbane.

Lokatorzy znaleźli się niespodziewanie szybko, patrząc na lokalizację i cenę. Zgrana grupa znajomych - studentów i pracujących. Nieważne.
Mili ludzie, a wśród nich również miła, sympatyczna dziewoja. Ok. Mogą mieszkać. Umowa podpisana, bez jakichkolwiek zastrzeżeń.

I tu muszę zaznaczyć, że z uwagi na wysoką kaucję, którą pobraliśmy od nich, oraz nasze lenistwo, postanowiliśmy zostawić większość zwykłych środków czystości. Po co mieliśmy się męczyć z wożeniem, noszeniem, a z pewnością im by się bardziej przydały, jako, że mieli jeszcze pomalować sobie ścianę, zamontować wieszaczki, półki itd.

Więc taki mały gest z naszej strony - pełny schowek 'sprzątacza': około 40 worków do odkurzacza (kupujemy hurtowo zza granicy, a w nowym miejscu odkurzacz zupełnie inny), płyny do szyb, palety ręczników papierowych, kilka paczek ściereczek, po dwa-trzy opakowania chusteczek nawilżanych do toalet, do kuchni, do łazienki, do mebli, wszelkie spraye do powierzchni, płyny do WC, płyny uniwersalne, kostki do zmywarki, proszki - po 10 kg (których ja użyłam raz i odstawiłam ze względu na uczulenie), kostki do WC i masę innych dupereli, które zostały po wyprowadzce i po sprzątaniu domu. Ok, ludzie byli zadowoleni, w końcu wiadomo nikomu się nie przelewa.

I dziś...

Leżę w wannie, dostaję sms od wyżej wspomnianej dziewoi (sprawdziłam w umowie - 25-letniej): "Skończyły się ręczniki papierowe, worki na śmieci, płyn do WC, zmywaki druciaki i pasta do podłóg".

Myślę sobie, że pomyłka. Każdemu się zdarzyć może. Swoją drogą zdziwiłam się, że w przeciągu 2 miesięcy wyparowało tyle worków, ale nie moja sprawa. Zażywam kąpieli dalej, relaksuję się, dostaję ponowną wiadomość: "Doszedł do Pani sms?".
Odpisuję, że tak, że nic nie szkodzi, że mi też się zdarza wysłać źle wiadomość.

I wtedy dowiedziałam się, że to nie pomyłka i zapytana zostałam na kiedy możemy się umówić, żebym przywiozła te rzeczy.
Szczerze? Wmurowało mnie. Jak? Ja? Czemu? Dlaczego? Po co?
Zadzwoniłam do babki i pytam, bo nie bardzo rozumiem. I muszę przyznać, że mnie zaskoczyło dziewczę:

Ona myślała, że to w moim interesie leży kupowanie do domu środków czystości, a że pokłóciła się lekko z resztą składu, to postanowiła zapytać, kiedy przywiozę chemikalia. Odpowiadam, że tam nie mieszkam, więc nie wiem czemu miałabym ingerować w ich życie, ich wynajem. 25-latka była zdziwiona i zbulwersowana, bo "To mój obowiązek. Jak się wprowadzali to środki były, skończyły się i ja MUSZĘ (!) je zapewnić, bo TAK SIĘ ROBI (!)".

Mi coraz bardziej szczena opada i dociekliwie pytam, czy aby na pewno jest trzeźwa, zdrowa, czy to żart, bo nie widzę powodu, dla którego miałabym przeznaczać swoje pieniądze na ich czystość.
I tu koło się zamyka, bo "to mój OBOWIĄZEK, skoro jestem właścicielką lokum, że oni płacą za wynajem, że tak się nie robi, że jestem nie w porządku, że jak tak można... że... że...że....".

Próbowałam tłumaczyć - jak grochem o ścianę. Dziewczę podało święty argument: "Moja mama zna się na tym i mówiła, że to należy do pani zadań, więc pytam... kiedy może Pani dowieźć te rzeczy..."
Ciśnienie trochę mi skoczyło, ale bardziej przez tłumiony śmiech i szczere zdziwienie, połączone z niedowierzaniem, jak człowiek może myśleć w ten sposób.

Gadała również, że najistotniejsze są worki do odkurzacza, bo nie ma ich już 2 tydzień. Z ciekawości chciałam się dowiedzieć, co oni z nimi zrobili - zjadali?, skoro mi jeden worek wystarczał na tydzień, a odkurzam praktycznie codziennie.

I tu tez facepalma zaliczyłam niemałego: dziewczyna odkurzała swój pokój i po każdym odkurzeniu pokoju, łazienki czy innego pomieszczenia wywalała worek z odkurzacza i zakładała nowy.

Wybuchnęłam śmiechem w słuchawkę. Niepohamowanym. Poważnie.
Nie umiałam tego wytłumić. Może i to niegrzeczne, ale jakoś mało mnie to interesowało, co o mnie pomyśli rozmówczyni.

Na sam koniec dodała, że wysyła mój numer swojej matuli i że z nią mogę sobie porozmawiać, a jej mam dać znać, kiedy przyjadę.

Cóż, matka dziewczęcia zadzwoniła. Z ryjem. Że nie spełniam warunków umowy. Że oszukuję. Że to skandal. - Jednym słowem masa biadolenia na temat prosty i dla mnie oczywisty.
Dobiegło do mych uszu gadanie o policji i złodziejach, gdy się rozłączać już chciałam.

Cóż.. Może faktycznie to ze mną jest coś nie tak? Może czasy się zmieniły? Powiedzcie mi.

Bo o ile mogę zrozumieć kupno żarówek do domu, worków do odkurzacza czy tabletek do zmywarki (choć tu mam pewne opory), to tego, że miałabym sponsorować lokatorom w mieszkaniu resztę środków piorąco-myjących, nijak nie potrafię ogarnąć.
Tym bardziej, że przy przekazywaniu kluczy napomknęliśmy, że środki zostawiamy, bo pewnie im się przydadzą na start.

Świat do reszty zwariował. A swoje dziecko od najmłodszych lat będę chyba uczyć zaradności, żebym nie musiała za nie załatwiać różnych spraw, gdy będzie już dawno po osiągnięciu pełnoletności.

Jedno trzeba przyznać - wyobraźni paniom nie brak. Sama bym nie wpadła w życiu na taki pomysł.

dom mieszkanie wynajem

Skomentuj (63) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 448 (460)

#77007

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeglądałam dziś bardzo odległe historie na piekielnych. I przypomniała mi się jedna historia, sprzed roku (około).

O tym, jak stałam się puszczalska i niegodna przyjaźni, zaufania i nawet skinienia na powitanie.

Oprócz prowadzenia działalności, zajmuje się Pole Dance.
Wiecie, wygibasy i gimnastyka na rurach. Obecnie z racji tego, że moje łono jest okupowane przez pasożyta nie ćwiczę i nie tańczę. Jednak przed zajściem w ciążę uprawiałam to często hobbystycznie i zawodowo.
Mam certyfikaty polskie, zagraniczne, szmery-bajery. Mam papierki, które uprawniają mnie do bycia samodzielnym instruktorem pole dance. Ogólnie całkiem spoko sprawa, na którą poświęciłam wiele czasu, pieniędzy, potu, łez i wysiłku.
Pozytywnym aspektem takiej roboty jest to, że da się na tym zarobić dobre pieniądze. No i jednak jest to 'rodzaj sportu', Wyrabia sylwetkę i mięśnie. A ruch zawsze się człowiekowi przyda. Szczególnie takiemu, który spędza dnie i noce na robieniu projektów i siedzeniu przy biurku.

Więc uczyłam, występowałam na wielu imprezach i dorabiałam.
Kiedyś poszłam (sama, bez męża. I dobrze, bo chyba by zabił, gdyby był świadkiem) na spotkanie ze znajomymi. Przyjaciele moi zaprosili swoich kolegów i koleżanki.

Siedzimy, opowiadamy, co tam, jak tam w pracy.
Pochwaliłam się , że w domu prowadzę zajęcia dla coraz większej ilości chętnych dziewczyn (mam specjalną salę ćwiczeń) - więc interes się kręci. Dwóch z towarzystwa, (nieznanych mi dobrze) zapytało, ile kosztuje nauka. Po usłyszeniu odpowiedzi, ile biorę mniej więcej za trening miny mieli dziwne.
Cóż, dla facetów może być to dziwne, żeby płacić za coś takiego. Nie wnikam.
Następnie temat zszedł na moje występy. Powiedziałam, że tańczyłam ostatnio dla pewnej sieci sklepów, dla restauracji, na imprezach firmowych ogółem.

Ludzie zaciekawieni, zaczęli zadawać pytania. Co ważne: ci znajomi-znajomych (dla mnie randomowi) chyba na początku nie wiedzieli, jak tańczę i jaki przyrząd mi w tym tańcu towarzyszy, bo zwyczajnie jakoś pominęliśmy rurę w opowieści, lub oni nie zarejestrowali tego faktu.

Padło pytanie, kosztuje taki występ, ile trwa, itp. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że to jest performance na jakieś max 30-45minut. Zdziwienie na twarzy, uwaga od jednej delikwentki pod nosem, że "mnie po*ebało, żeby zdzierać z ludzi tyle kasy dla paru wymachów nogami". Cóż. Według mnie- takie są stawki. Praca moja jest tyle warta, ile ktoś jest w stanie za nią zapłacić, więc jak organizator chce zapłacić sporo- to dla mnie super. Gotówka się zawsze przyda. Odparłam zdawkowo, żeby sama spróbowała takiego wysiłku i potem oceniała. Poza tańcem zresztą trzeba jeszcze zamontować rurę, bawić się w przykręcanie, trzeba ją przetransportować jakoś, a lekkie to to nie jest.

Rozmowa się rozwinęła, aż padło, żebym pokazała, co umiem i jak to wygląda. Spoko, mam nagrania na telefonie ( z treningów, z imprez okolicznościowych, które mój mężu czasem uwieczniał w pamięci telefonu :))- mogę pokazać. Jako, że nie mam się czego wstydzić(a przynajmniej tak na tamtą chwilę jeszcze uważałam), żadna tajemnica i żaden kłopot odpaliłam video.

No i to był błąd. Gdy zobaczyli, że to taniec na rurze od razu zostałam napiętnowana. Serio. Partnerki nieznajomych, dotąd ciche i skulone myszki, nagle jakby urosły. Nie patyczkowały się: nazwały mnie tanią szmatą, co się puszcza w burdelu. Że kto to widział pracować jako striptizerka, że to hańba, że jak mogę w ogóle patrzeć porządnym ludziom w oczy.
Cóż. Wmurowało mnie. Faceci również dodali swoje trzy grosze dotyczące mojego prowadzenia się, 'uprawiania seksu za pieniądze, kur*ienia się na melinach ze starymi dziadami, co mi wciskają banknoty w miejsce tam, gdzie nie dochodzi światło.' Zostałam okrzyknięta złem całego świata i masą epitetów niewartych już stukania w klawisze.

Smutne. Ja wiem, że ludziom taniec na rurze kojarzy się głównie z klubami go-go. Starałam się tłumaczyć, wyjaśnić- nie.
Jestem natrętną dzi*ką i tyle. I mam wyjść, bo mnie sami wywalą. Tu interweniowała moja grupka ludzi. Ale już mi się nie chciało tego słuchać, więc ubrałam się, pożegnałam i wyszłam. Podobno 2-3min później wszyscy rozeszli się do domów.
I w sumie mogłabym zrozumieć... ale... Nie rozbierałam się na filmiku. Nie było nagości, nie było striptizu, nie było nawet wyzywających, rozkraczonych figur. Był przyzwoity strój. Gimnastyka, wirowanie, gwiazdy itp. Jak jednak widać, to nie ma żadnego znaczenia.
I najlepsze teraz:

Po kilku godzinach dostałam parę smsów. Mój mąż także. Oraz znajomi.

Do mnie napisano, że świat nie potrzebuje ku*wiszonów jak ja i obym doznała uszczerbku na zdrowiu, żeby nie móc się więcej puszczać. A najlepiej to w ogóle powinnam zdechnąć.
A mój ślubny dostał pełne wyrazy współczucia, że przyszło mu mieć za żonę panienkę lekkich obyczajów. I że gdyby czegoś potrzebował, wsparcia, pocieszenia, to służą pomocą.
Do przyjaciół za to doszedł sms z postawionym ultimatum. Albo ja. Albo oni. Bo to straszne i uwłaczające zadawać się z takim 'marginesem' jak ja.
Skąd mieli numery? Od przyjaciół. Wcisnęli im opowiastkę o tym, że chcą przeprosić za swoje zachowanie, bo im głupio. Moja ekipa numery podała, bo wiadomo, każdy czasem ma gorszy dzień, gorszy tydzień, zły humor, lub powie coś zanim pomyśli.

I jak tu żyć?

pole dance znajomi rozmowa taniec na rurze

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 248 (368)

#77010

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Coś związanego z poprzednimi moimi historiami.
Napisałam tam, że pasożyt, który zagnieździł się w moim łonie rośnie itd.
Dostałam 4 wiadomości prywatne w stylu "Uszanuj uczucia matek, które kochają i chcą dzieci, a ich mieć nie mogą. Nazywanie tak kochanego stworzenia jakim jest dziecko to obraza dla wszystkich rodziców"- blblabla, w skrócie oczywiście, bo wiadomość miała kilkadziesiąt linijek chyba z podobnymi tekstami. W podobnym guście.
Dostałam też wiadomości, że ja jestem piekielna, straszna, zła matka, nazywając moje "PIMPI_RIMBI/ BEJBI/ DZIDZIUSIACZKA" takimi ksywkami jak pasożyt, diabelskie nasienie, mały gówniarz, "siurek", "zygotka" itp

Ludzie, serio?! To tak razi w oczy? Bo nie widzę powodu, żebym miała zmieniać przyzwyczajenia. Moje dziecko to pasożyt. To wredny Siurek, co mi spać nie daje i przymusza do wstawania 50 razy w nocy do toalety, wysysa mi witaminy itd.
Może mam nie po kolei w łepetynie?
Bo dla mnie to zwykły żart, śmieszek , a nie oznaka, że dziecka nie chciałam i nie kocham. :)

Aż się chce nawiązać do memów i napisać:
"Krzycz na swoje dzieci w sklepach/ przedszkolach/ domach, bo są niegrzeczne- nikt nie reaguje.
Nazwij swoje dziecko (płód) pasożytem i wszystkim odpie*dala"

Nie generalizuje. Są ludzie normalni, którzy rozumieją żart.

Skomentuj (117) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 392 (540)

#76867

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Co jest z ludźmi nie tak?!
Historia o kobiecie w autobusie. I nie będzie to walka o siedzenie.
Jako, że na bazarek jechałam, a tam zawsze korki, trzeba czekać na wyjazd z oblodzonego parkingu jakieś 2h, postanowiłam pojechać autobusem.

Jestem dumną posiadaczką długich, kręconych włosów. Sięgają mi one (gdy są niedotykane prostownicą) do górnej części pośladków. Normalnie na co dzień noszę je zaplecione w koszyczek/dobierane/koczki dwa, dziś jednak miałam rozpuszczone. Błąd. Wielki błąd.

Wsiadłam do autobusu, dziecię nie dokazuje, 4 przystanki do przejechania. Stoję, nikomu nie wadzę. Obok mnie staje kobieta. Schludnie, dobrze ubrana, wypachniona. No zadbana kobitka w wieku 38-45 lat na oko, w jasnorudej czuprynie do ramion.

Uśmiecha się do mnie. Zagaduje mnie o włosy.
Że cudowne. Że piękne. No cóż... miło się zrobiło. Nie powiem. Podziękowałam grzecznie, odwzajemniłam wyszczerz zębów. Babeczka kontynuuje, zadaje pytania, jakiej farby używam, jak o nie dbam, czy może dotknąć. (Rozbawiło mnie to trochę. Ale ego mile połechtane- nie powiem, że nie) Ale może. I mówię, że używam naturalnych odżywek trochę, sprawdzonych kosmetyków no i nie farbuję przede wszystkim. Nigdy nie farbowałam. (Bo i po co? Jak siwizna póki co mnie nie bierze, a lubię swój ciemny brąz na głowie). Do tego ograniczam bardzo suszarki, nawet te z chłodniejszym strumieniem powietrza, wiążę kłaki swobodnie, bez uciskania, szarpania itp., nie uznaję prostownicy częściej niż raz na pół roku. Kobita się zdziwiła, zapytała o lokówkę. Mówię, że nie. Po co? Skoro mam kręcone naturalnie. Zrobiła dziwną minę i tyle. Uśmiechnęłam się jeszcze raz, zajęłam się telefonem.
I...

Nagle coś mnie smyrneło/pociągneło lekko. Otrzepałam się. Potem już coś mocniej za włos złapało (uczucie jakby się w zamek/guzik wkręciły). To chwytam włosy żeby je przeczesać rękoma, obracając się. A babsztyl mi kępkę włosów piłuje.
TAK, PIŁUJE! Pilnikiem do paznokci!
Odsunęłam się w mig, pytam, co wyprawia.
Co usłyszałam?
"Obyś się udusiła tym warkoczem w nocy i zdechła gówniaro rozwydrzona".

I pomknęła na koniec autobusu, a po chwili wysiadła.
Ktoś mi powie?
Co się kuźwa odwaliło?
Bo nie potrafię ogarnąć...

autobus komunikacja_miejska babsztyl

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 385 (405)

#76748

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wspominałam już, że jestem prawie przy końcówce ciąży - 7 miesiąc w toku. Dziś byłam na badaniu cukru (badanie polega na wypiciu dużej ilości glukozy, pobraniu krwi, odczekaniu pewnego czasu, ponownym pobraniu krwi- tak w skrócie). Źle te badania znoszę - ale to już nie pierwsze więc jakoś się na nogach trzymałam.

Po pobraniach wstąpiłam do aptek - po kosmetyki, po witaminy i masę leków dla mnie i bliskich. W jednej z odwiedzonych przeze mnie zrobiłam częściowe zakupy - typu wit. C (które kosztują jakieś 2 zł za opakowanie - zaopatrzyłam się w kilka blistrów), leki przeciwzapalne. Suma zakupów niewielka, naprawdę. Jednak większości nie udało mi się w pierwszym miejscu kupić, gdyż nie było na stanie parunastu rzeczy, które chciałam, które mam sprawdzone, a zamawiać też mi było nie na rękę, toteż zaszłam do drugiej apteki - takiej lepiej wyposażonej, jakieś 20m dalej.

Skórę mam niesamowicie wrażliwą, można rzec 'prawie atopową' - podrażnienia powodują mi nawet niektóre kremy dla dzieci, oliwki itd, więc zaopatruję się w kosmetyki sprawdzone, które może są nieco droższe, ale bardziej wydajne i dobre jakościowo. Podobnie mam z witaminami, suplementami - a że często jest tak, że w lekach pełno innego syfu, którego kupować i przyjmować nie chcę, to wybieram zaufane marki.

Powybierałam kremy, rzeczy do wyprawki szpitalnej, prezenty z uwagi na zbliżające się święta naszych seniorów. Siebie też zaopatrzyłam w witaminy, shoty magnezowe, potasy itp, - jako że badania nie za ładne wyszły pod tym kątem.
Wszystko kosztuje - wiadomo. Panie farmaceutki uwinęły się, nabiły, ja zapłaciłam. Wszystko ładnie, pięknie, prawda?

Zbieram się do wyjścia - łapie mnie ochroniarz. Znam faceta, miły, dobry, uśmiechnięty. Prosi mnie o okazanie toreb i torebki. Idziemy do "pokoiku" (bardziej wnęka z drzwiami na obszar apteki) - ludzie patrzą na mnie spode łba, cóż... Nie robię scen, to jego praca.
Po nas do pokoju wpada jego 'szef', zaczyna na mnie krzyczeć, że mam wszystko z kieszeni powykładać i toreb i oni dzwonią na policję. Ja nie wiem co jest grane. Okazuje wnętrze toreb: dwa słoiczki, dresy, dwa kocyki dla zwierząt z Pepco, w torebce mojej prywatnej 4 x wit. C ( z poprzedniej apteki), syrop prawoślazowy, echinasal i paracetamol.

Koleś wyskakuje do mnie z mordą (za przeproszeniem, ale nie znoszę jak ktoś na mnie krzyczy), że czemu to ukradłam i krzyczy, i wrzeszczy, i się pieni. Ja próbuję tłumaczyć, że to nie od nich, że paragon niech zobaczy - a ten wyczes dalej swoje, że tak nie można, że muszą wezwać policję. Do tego nakazuje okazanie kieszeni. Wszystkich, nawet tych w bluzie pod bluzą i pod swetrem (w końcu na dworze -5*) i zaczyna mnie obmacywać, głównie po wystającym brzuchu (może nie jakoś nachalnie, ale jednak... zdziwienie straszne z mojej strony. Nie wiem czy prawo takie w ogóle posiadał).

Mówię gościowi, żeby mnie zostawił i spuścił z tonu, bo mnie stresuje, ja po badaniu i że nie życzę sobie oczerniania mnie na oczach ludzi, bo drzwi do kanciapy nie raczył zamknąć, a że godziny szczytu to i ludzi sporo w aptece.

Buc sobie ubzdurał, że ukradłam witamin i leków za 20 zł. Tłumaczę mu, że nie widzę jednak sensu - bo zapłaciłam u nich 20x więcej, to na co mi kraść produktów za taka sumę i żeby się ogarnął i skończył biadolić. Nie skończył. Ale zerknął na paragon i rzecze coś w stylu: "A skąd ja mogę wiedzieć, że to z tamtej apteki? Poszłaś do domu, zostawiłaś i tu przyszłaś nakraść".

Tu mi ciśnienie skoczyło. Bo i gorąco - ubrana na cebulkę byłam, bo zima w końcu za oknami, głodna, dziecię w brzuchu dokazuje, a jakiś kretyn mnie osądza o kradzież.
Pokazuję mu opakowania produktów z ich apteki, że jest nalepka z nazwą przybytku, kodem, na tamtych nie ma owej naklejki, tylko cena, nic więcej. Pacan nie rozumie. Ochroniarz znajomy prosi i sugeruje, że może pomyłka jednak. Też mu się dostało, bo 'podważa autorytet szefa' a to jest straszna zbrodnia. :D
I musiałam czekać. Na policję. Ponad godzinę. I nawet wody nie mogłam się napić, bo skąd? Jak poprosiłam to buc mi odmówił. Pilnował mnie, jakbym co najmniej nakradła towaru za tysiące zł. Moją prośbę o picie zbył tym, że 'trzeba było nie kraść'. Czułam się upokorzona, bezsilna i zwyczajnie było mi przykro.

Policja przybyła. Nawet przeprosili mnie, powiedzieli, że gdyby znali zarys sytuacji przyjechaliby szybciej. Dodali otuchy, że to nie powinno tak być i czy nie potrzebuję czegoś. Miłe chłopaki.
Pani farmaceutka nawet mi wody przyniosła na koniec i pufę, zaproponowała zmierzenie ciśnienia i pomoc. Doceniam. Naprawdę.
Ale co z tego? Skoro ludzie, którzy byli tam, sąsiedzi, znajome twarze, pewnie swoje pomyśleli.

Także dziękuję szefowi ochrony apteki. Za stracony czas. Za nerwy. Za chęć puszczenia bełta. Za to, że jest na tyle super, że nie potrafi ogarnąć prostej rzeczy i z ciężarnej, osłabionej lekko kobiety zrobił pośmiewisko. Brawa. Order Niecodziennego Zaangażowania Ochrony się mu należy. I nawet przepraszam nie usłyszałam.
Apteka tania - ceny czasem o 40% niższe niż gdzieś indziej, więc szkoda by było ją zmieniać, ale niesmak pozostanie ogromny.

apteka ochrona policja usługi

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 295 (359)

#76497

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Hej!
Mam nadzieję, że spędziliście udane święta. Moje takie były, jednak są pewne przykre rzeczy, o których warto wspomnieć.
Uwaga, będzie długo.

Mam rodzinę na drugim końcu Polski. Dosłownie. Ja mieszkam przy wschodniej granicy, tatko mój 30 km od granicy Polsko-Niemieckiej. Dostałam wraz ze ślubnym zaproszenie na tegoroczne Święta, wiec dawaj pakować się i w drogę.
Niestety, nasze auto padło i powstać nie chciało, a moje oddaliło się kilka dni wcześniej z szwagierką, gdyż potrzebowała na gwałt samochodu. Złośliwość rzeczy martwych. Więc...

Sprawdzamy pociągi z małżonkiem. I jest świetne połączenie, pociągami dalekobieżnymi! Było tez kilka innych opcji- regionalnych itp., ale jednak zawierzyliśmy, że lepiej będzie poruszać się linią Express Intercity itp. Owszem, opcja droższa, ale bardziej pewna się wydawała, no i bez przesiadek w tę nieludzką, zimną pogodę.
Dobre sobie.

Tu muszę wtrącić: Jestem w szóstym miesiącu ciąży. Brzuchola może bardzo nie widać, ale jednak pewna miejscówka się przyda, bo nogi puchną i bolą. Bo ciśnienie mi wariuje. Do tego naiwnie sądziłam, że toaleta nie będzie wyglądać tak jak wyglądała (nie dość, że brud, syf i malaria to jeszcze mróz, bo przecież gdzieś palić muszą), a ja mam dość duże mdłości, które towarzyszą mi od początku ciąży.

Zaznaczam, że nie jestem księżniczką i nie muszę mieć obok siebie siedmiu cudów świata, czerwonego dywanu. Pracuję do teraz, nie krzyczę, żeby mi ustępować miejsca. Nie warczę na ludzi, że jestem w ciąży i mi się należy. A więc... Zaczynamy:
Podróż do tatka mego:
Pierwszy zgrzyt- sprawdzanie biletów. My mieliśmy zakupione przez internet i wydrukowane. Konduktor robi problemy, bo mu czytnik coś nie działa. Tak jakby to była moja wina, że on ma wadliwy sprzęt. Może jego też nie, ale uważam, że mamrotanie pod nosem i wyrzuty do pasażerów, bo woleli w taki sposób zakupić bilet jest nie na miejscu.

Drugi zgrzyt: O godzinie 4 w nocy do przedziału wpada jak burza konduktorka i mówi, ze za 15 min wysiadamy. Ja trochę zbita z tropu, ponieważ przesiadek miało już żadnych nie być. Mąż pyta o co chodzi: Ano bo komunikacja zastępcza będzie i dalej trzeba jechać innym pociągiem - regionalnym. Niby miał być podstawiony i czekać na nas. Gówno prawda. Wysadzili nas w jakiejś dziurze, gdzie nie było ani poczekalni, ani automatu z herbatą i kazali czekać na regio. Tu już się zdenerwowałam, bo kobieta nie dość, że nas okłamała to jeszcze pominęła fakt, że to nie jest zastępczy pociąg- tylko pociąg z późniejszej godziny. I co było zrobić? Wygwizdów totalny, trzeba było czekać do 5:20 na tym zimnie ( a wiadomo, że niewyspanie potęguje uczucie chłodu), bez możliwości nawet posadzenia gdziekolwiek tyłka, bo ławek brak.

Gdy przyjechał pociąg nagle miejsc trochę mało. Nam przypadło siedzieć przy rozwalonych drzwiach, od których wiało niemiłosiernie.
Ale dojechaliśmy. Obolali (bo przecież siedzenie na plastikowych siedzeniach to luksus), wyziębieni i zmęczeni.
Z ciekawości sprawdziłam, ile bym mniej zapłaciła, gdybym od początku wybrała taką opcję. Gdy zapytałam konduktorki, jak to jest z różnicą, gdzie się po nią zgłosić podniosła na mnie głos, że przecież dojechaliśmy. Nieważne ze 2h później i że zupełnie w odwrotnych warunkach niż te za które zapłaciliśmy. Powinniśmy się cieszyć, że było tak super...
I wiecie co? Widok brata, ojca tak mnie uszczęśliwił, że bym o tej nieudanej podróży zapomniała. Gdyby nie podróż powrotna...
Początek ok, wsiadamy, kilku minutowe opóźnienie, ale to wiadomo, się zdarza, odjeżdżamy. Chcę uderzać w kimę, bo na następny dzień do pracy (to był powód, dla którego wracaliśmy w ten dzień- moje ważne zlecenie).

Zimno, bo zimno, ale myślę sobie, że stacja początkowa pociąg musi się rozgrzać, przykrywam się dwoma kurtkami i zasypiam jakoś po 20 min. Budzę się po, mam wrażenie, dwóch godzinach, a tu jesteśmy jakieś 20 km od miejsca w którym usnęłam. Pociąg stoi. Mąż mówi, że opóźnienie ma być 30 min, bo coś się stało, awaria jakaś. Ja jeszcze się nie denerwuję, bo wzięłam poprawkę na puktualność naszego PKP i mam 2h w zapasie, żeby dotrzeć do pracy.

Ale... z 30 min zrobiło się 60, z 60 zrobiło się 90 min, z 90 min wzrosło opóźnienie do dwóch godzin itd. A my cały czas w jednym miejscu. Pociąg miał wyjechać z tej miejscowości o 00:35, a na zegarku 3;50 - my nadal stoimy tam jak ciecie. Ja drżę z zimna, wszyscy współpasażerowie też-pytamy konduktorkę co jest, bo chłodno- ano odłączyli od lokomotywy to będzie chwile zimno. Chwila trwała do 4 nad ranem. I to nie moje zdanie, a wszystkich pasażerów. Swoje oddechy można było zobaczyć- para buchała jakby się paliło papierosa. Nigdy wcześniej nie płakałam w takich sytuacjach, ale tu zmęczenie i bezsilność, mróz, niewyspanie i stres, że zawale robotę sprawiły, że łzy pociekły.

Mąż starał się mnie uspokoić, ale jednak wizja siedzenia w tym wagonie i zamarzania robiła swoje. Do tego sprawdzałam inne możliwości przesiadki- bo jedna nas czekała w dużym mieście i też nie było mi do śmiechu, gdy dotarło do mnie, że możliwe że trzeba będzie czekać na dworcu jeszcze 2h.

No nic, pociąg ruszył, konduktorka nie chciała nawet wydać nam poświadczenia (co by okazać w drugim pociągu, żeby nasz bilet był dalej ważny) o opóźnieniu. Na szczęście tuż przed dużym miastem zmieniła się obsługa i facet wystawił nam owe zaświadczenie, sprawdził jak najlepiej dostać się do naszej miejscowości. Aczkolwiek mnie to nie urządzało. W domu miałam być o godzinie 8 rano. W pracy na godzinę 10:30., podczas gdy w domu znaleźliśmy się dopiero o 16.

Tak, ten drugi pociąg też miał opóźnienie. Mniejsze, bo mniejsze, ale jednak- ba, znów nie mieliśmy gdzie usiąść, ponieważ miejscówki wykupione były przecież na zupełnie inny pociąg o wcześniejszej godzinie. A konduktor co chwile powtarzał, że do nas przyjdzie, a przyszedł po półtora godzinie.

I tak stała sobie ciężarna z mężem, zapłakana, wymęczona po 14h podróży w temperaturze 2*C, ignorowana przez obsługę PKP z ciążącą wizją zwolnienia w pracy i tego, że można było jednak pobyczyć się jeszcze u tatka, bo do pracy i tak nie dotarłam (Gdybym nie musiała jechać na to spotkanie wracalibyśmy dopiero po Sylwestrze).

I wiecie co jest najśmieszniejsze?
Gdy poszłam już w swoim mieście do informacji, zapytać o zwrot kosztów częściowych chociaż, to grube babsko w okienku walnęło tekstem "Ale co Pani chce? Jaki zwrot? Dojechała przecież Pani, wiec co się czepia?".
Wszystko mi opadło. Ktoś wie, czy można się starać o zwrot- posiadam potwierdzenie opóźnień, bilety a nawet zdjęcie wagonów, gdzie przyszło nam spędzać podróż?

Zachciało mi się, ku*wa podróży IC, EXC w I klasie.
I dorobiłam się poważniejszego zapalenia pęcherza w gratisie i gorączki. W nagrodę za bycie naiwną.

I naprawdę ja jestem w stanie wiele zrozumieć święta są, mało ludzi pracuje, niektórzy rzucają się pod pociąg, gdzieś indziej szaleją wichury, ale chamstwa pry tym wszystkim i migania się od odpowiedzialności nie zniosę. Szczególnie, że zapłaciłam niemałe pieniądze za te bilety.

PKP Intercity dworzec podróż

Skomentuj (45) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 387 (429)
zarchiwizowany

#76512

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wyszłam z mężem na zakupy, coby trochę skompletować i jemu i sobie garderobę. Poszliśmy do centrum handlowego. Tu muszę zaznaczyć, ze na zakupy wolę sie ubrać na luzie- w dres itp. A do tego jeszcze 6miesiąc ciąży to czas, gdy nie chce mi się wciskać w sukienki, rajstopy i buty na obcasie. Do tego się nie maluję zbyt często. Wychodzę z założenia, że póki moja cera jest gładka jak u niemowlaka, a uroda niczego sobie, nie muszę nić poprawiać i faszerować skóry chemikaliami i innymi rzeczami. Szczególnie na małe wyjścia. W końcu to tylko runda po sklepach.
A głupia ja, jednak mogłam się wypachnić, odpi****ielić jak szczur na otwarcie kanału i dopiero śmigać między wieszakami.
Mój ślubny lubi elegancko się ubierać- krawat, koszula, płaszczyk- cóż, jego wybór, a ja wiernie go wspieram dobierając mu (jak to się teraz mówi?) outfity.
W jednym sklepie pracownice jakoś tak dziwnie na mnie popatrzyły. No nic, może im nie przypasowałam. Przechadzam się między wieszakami, tu coś oglądam, tu pytam o zdanie swojego faceta, tu rozmyślam nad tym, jak brzucho się zmieści w nowym płaszczyku, gdy nagle pracownica zabiera mi z rąk wieszak z owym płaszczykiem i wiesza z powrotem na "półkę". Moje pytające spojrzenie i uniesione brwi chyba uznała za jakieś pytanie, bo odpowiedziała: "I tak za to nie zapłacisz, więc Ci się nie należy."
Musiałam zabawnie wyglądać z otwartą buzią, pełną niezrozumienia sytuacji i zdziwienia.
Zapytałam jakoś po chwili, o co chodzi, bo nie do końca rozumiem, wtedy podeszła druga pracownica i jak gdyby nic zaczęły rozmawiać o mnie, o moim sposobie prowadzenia się, że "takie nastoletnie ku*wy powinni sterylizować, bo porządnych facetów wrabiają i żerują na nich i na ich portfelach" (tak to leciało, naprawdę!)
Tu już żyłka mi pulsować zaczęła, bo nastolatką przestałam być już dawno. Mam 28 lat. Owszem, wyglądam młodo ale to nie daje im prawa tego, by nazywać mnie tak jak nazwały.
Cóż... wiem, mogłam im nagadać, mogłam zawołać męża i mu się poskarżyć, ale wolałam szybko dokończyć zakupy. Tym bardziej, że mąż powybierał na drugim końcu sklepu dość spoko ubrania. Powiedziałam tylko złośliwie, że jak facet płaci to ja skorzystam i odeszłam dalej wybierać fatałaszki.
Tylko, jak wyjaśnić fakt, że próbowały do mojego mężczyzny się później wdzięczyć, odwieszać po nim ubrania i zadawać niewinne pytania o pracę, gusta i to, co planuje na święta. Cóż, próbowały nawet negować moje wybory, które podsuwałam mu pod rękę, komentując, że to niemodne, że niewyjściowe, że zupełnie pozbawione smaku. Na szczęście mój facet jak widać bardziej liczył się ze zdaniem "nastoletniej, zaciążonej galerianki" niż pań "profesionalistek" z odzysku, a ich słowa zbył uprzejmym "Na razie dziękujemy" .

Tylko miny babki miały dość śmieszne, gdy po rundce między wieszakami podeszliśmy do kasy z naręczem ubrań i po skasowaniu fatałaszków na sumę blisko pięciocyfrowej usłyszały z moich ust (gdy ślubny kartę chciał wyciągać): "No grzeczny byłeś w tym roku, zasłużyłeś, więc żona zapłaci". Po wpisnaiu PINU, odebraniu paragonu zapytałam kobiet, czym im nie wstyd wyzywać normalnych ludzi od ladacznic, a później startować do cudzych, wieloletnich mężów.
Nic nie odpowiedziały. Tylko jakoś tak straciły rezon, gdy zapytałam je o nazwiska i kontakt do ich przełożonych.
Ale w sumie...
Odjęły mi 8 lat w metryce, co mnie pokrzepia. Szczególnie, gdy patrzyłam na ich facjaty, pełne wszelakich zmarszczek, wyprysków i złuszczającego się, tandetnego makijażu.
No i mam śliczne dwa płaszczyki, jakie chciałam i masę nowej ślicznej bielizny :D
Pozdrawiam miłe panie z jednego sklepu gorzowskiego centrum handlowego :) Obyście zawsze stały na straży moralności i stanu portfela cudzych mężów :)

Galeria Askana

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 6 (50)
zarchiwizowany

#72421

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miałam wolnego trochę i naczytałam się trochę piekielnych.
Zawiść Polaków mnie dobija.
Wystarczy, że ktoś napisze w historii, że np. ma lepszą pracę, pracuję w dość dziwnym i elitarnym zawodzie, albo tak jak ja, że kwota 1800 zł nie robi dla niego żadnej różnicy w budżecie domowym i już pod spodem pojawiają się dziesiątki komentarzy dotyczące tego, że człowiek jest nowobogacki, rozpieszczony i że powinien pominąć te zdanie itd. Tak samo, jak wtedy gdy pisałam, że mój mąż jest niepodważalnym specjalistą w swojej dziedzinie.
Czy tylko mi się wydaje, że niektórzy ludzie są wręcz przesiąknięci na wylot zazdrością i przekonaniem o tym, że takiemu człowiekowi trzeba dowalić, bo ma zbyt łatwo?
kurczę, jak ja widzę, że komuś się dobrze wiedzie, gratuluję, zyczę szczęścia w przyszłości i oby dobra passa nie mijała...
Poważnie... Jesteśmy na portalu, gdzie piszemy o "piekielnych rzeczach" codziennego życia, a i tu wiele osób przegina i stara się umniejszyć innych ludzi.
Już. Wyżaliłam się.
Możecie odsyłać do archiwum.


EDIT.
Pojawią się w komentarzach słowa, że nie mówiłabym tak, mając 2000 zł miesięcznie. Nie, nie bylam nigdy zawistna. Nawet jak musiałam za te 1300zł wynąjąc sobie pokój, zakupić sprzęt do nauki czy pracy, studiować odpłatnie, coś zjeść i w coś się ubrać... Mimo tego, że nie mogłam nić mieć swojego, wszystko na raty, a rzadko mogłam sobie pozwolić na jakiś luksus, nie życzyłam ludziom, którzy mieli więcej ode mnie źle. Nigdy.:)

piekielni na piekielnych

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 135 (243)

#70678

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Lubię zakupy. Szczególnie lubię chodzić po tzw. secondhandach.
Wynalazłam sobie w tutejszym mieście taką przyjemną sieć owych sklepów i przynajmniej dwa razy w tygodniu odwiedzam odpowiednie przybytki - gdzie taniej. I zazwyczaj wracam z naręczem wielkich reklamówek. Kupuję dużo. Wręcz hurtowo, bo przecież kolejny sweterek w kolorze miętowym zawsze się przyda :)

W lumpeksie zamiast koszyków są torby Ikei - takie niebieskie, chyba każdy wie, o które chodzi. Jak wspomniałam, nabywam tam dość sporo ubrań - o ile w torbie takiej są dwie bluzki i para dżinsów, to jest znośnie. Kiedy dochodzą kolejne rzeczy - już tak kolorowo nie jest i zwyczajnie nie chce mi się tego dźwigać, więc kładę torbę na ziemie, z której często się wysypują ubrania. Nie zostawiam jej na drugim końcu sklepu. Ot stoi przy mnie, gdy ja wertuję wieszaki w poszukiwaniu łaszków.

Co jest zatem piekielne?
Ludzie, ludziska...

Powszechnie wiadomo, że wyżej wymienione sklepy są oblegane przez kobiecinki w wieku 50-70 lat. I to one mnie tak denerwują.
To się dzieje nagminnie. Oglądam śliczny sweterek, a tu nagle któraś z pań zaczyna mi wyjmować rzeczy z tej wielkiej ikea'owskiej torby. Pół biedy, gdy po zwróceniu przeze mnie uwagi, przestaje. Ale nie zawsze jest tak milusio...

Sytuacja pierwsza:

Kobiecinka wielka jak szafa podchodzi wysuwa mi torbę spod nóg. Myślę sobie: "ok, może chce obejrzeć buty, koło których stał mój "dobytek". Ale nie, ta perfidnie bierze i wyciąga po kolei i część odkłada na podłogę (o zgrozo! Kremowy prochowiec na podłogę!), a część zaiwania do swojej torby.
J(ja) B(babsko)

J: Przepraszam to są rzeczy, które będę kupować. Wybrałam je i proszę mi oddać to, co Pani zabrała.
B: A co Ty tam wiesz (????). Nie zapłaciłaś jeszcze za nie, więc będą moje.
J: Pani jest bezczelna - i wyrywam jej swoją torbę, zbieram z ziemi rzeczy i już mam przejść na koniec sklepu.
B: Oddawaj to, jeszcze nie przejrzałam. Zresztą po co Ci tyle łachów? Pieniądze tracisz.
J: Moja sprawa, na co wydaje swoje pieniądze - spakowałam się i odeszłam na bok, ale zdążyłam wyłapać jeszcze mamrotanie pod nosem i słowa:
B: Głupie to takie. Pieniądze marnuje, a ja biedna...

Sytuacja druga:

Od progu cały czas mijałam się z pewną kobieciną. Ja na męskie koszule, coby ślubnemu wybrać jakąś, bo koszul nigdy nie za wiele dla faceta - kobieta za mną. Ja na sweterki - kobiecina za mną, na koszulki - to samo. W końcu wygrzebałam dosyć ładną narciarską kurtkę, ale ciężkie to dość, więc co będę kupować - jak będzie za małe/za duże/ za krótkie- i taszczyć ją do domu przez pół miasta - no to hop do przymierzalni.

Torbę z obranymi ciuszkami zostawiłam obok kabiny, bo nie można z nią wchodzić. Patrzę, mierzę kurtkę, oglądam... Meh, jednak za krótka. Wychodzę... I torby nie ma. Rozglądam się, może komuś przejście utrudniała, ale nie ma... Zaczęłam zerkać po ludziach, może się komuś pomyliło, obeszłam alejki. I jest, widzę zwisające krawaty, co dla mojego wybrałam.

Podchodzę, wytaczam Pani (tak to ta, która od wejścia do lokalu mi w kark dmuchała) o co chodzi. A kobiecina nic. Głucha jak pień... Dziw bierze, bo wcześniej energicznie rozmawiała przez telefon. No ogłuchła przez tę godzinę czy jak? Powtarzam raz, drugi. Sięgam po torbę... Na co kobieta w krzyk! Że okradać ją chcę. Na co podchodzi jedna z przemiłych pań kasjerek i rzecze do kobitki:
- No proszę, znów Pani wydziwia, a myślałam, że po ostatnim cyrku, jaki Pani urządziła, więcej Pani nie zobaczę.
Babsko się chyba zmieszało, bo uciekło, zrzucając moją torbę z ramienia na podłogę, swoją również, w której zobaczyłam też ubrania, które ja wybrałam...

Sytuacja trzecia:

Jako, że zima, a ja zmarzluch to ubieram się na cebulkę. Wchodząc do sklepu, w którym mam zamiar spędzić troszkę dłużej, zdejmuję kurtkę. A mam głupie przyzwyczajenie, że noszę w niej i portfel i klucze i telefon, gdyż nie przepadam za szukaniem później tych rzecz w torebce przez bite pół godziny. No i dzisiaj: Weszłam do lumpeksu, kurtkę zdjęłam (taka z lepszych), przewiesiłam przez rękę i chodzę, szukam, patrzę... Dobre pół godziny. W końcu przystanęłam przy jakiś t-shirtach, nie zawadzałam nikomu, obok taki stolik, to zabrałam się za składanie ubrań i wyjmowanie wieszaków, bo zastoju w kolejce robić nie chciałam i Pań za ladą nie męczyć.

Swoją kurtkę odłożyłam 50cm ode mnie, obok innych koszy z jakimiś czapkami i rękawiczkami. A rzeczy nabyte przekładałam obok. Kiedy już się z tym uporałam, patrzę kurtki mojej brak. Sprawdzam jeszcze raz w wielkich dwóch torbach - nie ma... Noż kur... W koszykach obok też ni widu, ni słuchu. Klucze, gotówka, karty - i to także ślubnego oraz dokumenty! Ja już panika. Do pań przy kasie biegiem, ale... ale...
Jakaś kobita kłóci się przy kasie z kasjerką.
K(asjerka);(P)iekielna Baba

K: Ale to nie jest rzecz z naszego sklepu.
P: Jak to nie? od Was Wzięłam sobie z wieszaka.
Ja się już denerwuję, bo tu czas leci, nawet nie popatrzyłam, co Piekielna trzyma w łapie.
K: Nie, nie jest oznakowana ani metkowana. (Sięga po kurtkę). Proszę Pani tu nawet grzechoczą pieniądze.
P: Pewnie ktoś zrobić prezent chciał dla potrzebujących, hihi, niech Pani skasuje.
Na te słowa jak nie łypnę na ową "rzecz" Tak! Moja kurtka!
J: Proszę Pani, to moja kurtka. Nie wzięła jej Pani z wieszaka.
P: Nie kłam. Wybrałam i kupię to.
J: Ale tam są pieniądze.
P: Zachciało się gówniarze gotówki (mam 25 lat :O). Proszę skasować.
We mnie się zagotowało. Wyrwałam tę kurtkę kasjerce. Wyjmuję portfel i do Piekielnej.
J: O! Darczyńca również się nazywa Oliwia... o i ma taką samą datę urodzenia!
Piekielna już czerwona na twarzy. Nazwała mnie "niewychowaną kłamczuchą", z nie wiem jakich przyczyn i wyszła...

Nie wspomnę już o przepychankach, bijatykach pod wejściem w dzień przecen, bo "ja byłem pierwszy, nie bo ja, a właśnie że ja" są nagminne. Podobnie jak niecenzuralne słowa, kuksańce pod żebra itp. Hitem również była kobieta, która podeszła tylko obejrzeć sweterek, który wybrałam
- A bo ja szukałam takiego. Ale za małe na Ciebie to będzie. Ten kolor Ci nie pasuje dziecko. Poza tym ciężarnej nie przystoi w takich kolorach chodzić (kobiecie w ciąży nie przystoi kolor turkusowy?:O ). No dziecko, jak Ty w tym będziesz wyglądać? Jak kupa...

No rozbroiła mnie.
Skąd tacy chciwi ludzie się biorą to ja nie mam pojęcia.

PS. Przypomniało mi się jeszcze jak jedna kobieta wykłócała się przez bite 30 min, że co to za sklep, jak tak można, że bezczelność, że zdzierstwo, że zero poszanowania dla klienta który kupuje.
O co chodziło?
Że w płaszczyku za złotówkę nie było paska :D

Podlasie Odzież Używana

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 303 (351)

1