Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Public_Enema

Zamieszcza historie od: 21 września 2015 - 8:56
Ostatnio: 9 lipca 2016 - 17:10
  • Historii na głównej: 7 z 9
  • Punktów za historie: 3617
  • Komentarzy: 64
  • Punktów za komentarze: 223
 

#69356

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak dziecięca trauma zrobiła ze mnie piekielnego pacjenta.

Jak większość dzieci, od małego bałem się dentysty. Jakoś zawsze rodzicom udawało się mnie przekonać do wizyty, ale pewnego dnia trafiłem na Piekielną Dentystkę, która skutecznie wzbudziła we mnie wręcz paniczny lęk przed gabinetem.

Miałem wówczas lat około siedmiu. Niestety, łańcuch DNA oprócz ocząt szarych i ciemnych włosów sprezentował mi również nader słabe zęby, więc już od dziecka zmagałem się z dziurami.

Zaczęło się niewinnie, od wiercenia w jednej z takich czarnych dziur. Przed zabiegiem pani poinformowała mnie z anielskim uśmiechem, że jeśli zacznie mnie boleć, mam krzyczeć, to przestanie. Trochę mnie to uspokoiło, rozwieram paszczę, staram się opanować chęć odgryzienia jej paluchów.

Zaczęła wiercić. Byłem opanowany, starałem się wytrzymać dyskomfort jak najdłużej, ale w końcu zaczęło bardzo boleć. Zgodnie z poleceniem zaczynam krzyczeć, na to Piekielna Dentystka uśmiechając się diabolicznie:

- Pośpiewaj sobie, pośpiewaj!

Po przerwie na wyplucie wody/krwi/śliny i czego tam jeszcze, nie chciałem otworzyć ust, jednak Piekielna zapewniała mnie, że tym razem na pewno posłucha, że zostało już tylko troszeczkę, a że dzieckiem ufnym byłem, w końcu dałem się przekonać.

Jak pewnie się domyślacie, sytuacja się powtórzyła. Dentystka wierciła i wierciła, zdawało mi się, że nigdy nie skończy. Wytoczyłem się z gabinetu z obłędem w oczach, zaryczany i zmęczony wrzaskiem. Tego dnia nabawiłem się potężnej odontofobii, której nie mogłem się pozbyć przez wiele lat.

Zacząłem obsesyjnie dbać o zęby, włączając w pielęgnację przeróżne specyfiki i środki; pasty rekomendowane przez 99 dentystów na stu, gdzie ostatni zmarł olśniony blaskiem swego uzębienia w lustrze, nici dentystyczne udrażniające przepływ energii Qi, szczoteczki odtwarzające wagnerowską Walkirię podczas szorowania i inne cuda. Jednocześnie wzbraniałem się przed odwiedzinami u kochanej pani dentystki, jak tylko mogłem. Zawsze wymyślałem jakiś sposób, żeby uniknąć kaźni.

Niestety, sielanka moja wiecznie nie trwała, i po trzynastu latach (tak. Trzynastu.) jeden z zębów zaczął potwornie rwać. Zwijałem się z bólu, pożerałem tonami tabletki przeciwbólowe, aż wreszcie podjąłem męską decyzję- idę do dentysty.

Wybrałem prywatną przychodnię pani zachwalanej pod niebiosa za profesjonalizm i podejście do pacjenta (swoją drogą - pogłoski ani trochę nieprzesadzone).

Na fotelu dygotałem jak w febrze. Pani zajrzała, pokręciła głową - ząb do wyrwania. Szóstka.

Nie muszę chyba mówić, jak bardzo ch*jowe jest wyrywanie zębów, zwłaszcza tych z tyłu? Skubany siedział w swoim grajdole mocno, pani musiała rozorać mi pół dziąsła, żeby znaleźć pewny chwyt.

Najgorsze jest jednak to, że przez te lata pod zębem niezauważenie rosła sobie narośl ropna. Kto wie, co to oznacza, tego pewnie przeszedł zimny dreszcz. Kto nie wie, tego informuję - draństwo sprawia, że znieczulenie nie działa.

Ząb był rwany praktycznie na żywca.

Męczące było to i dla mnie, i dla pani dentystki, która co chwilę musiała robić przerwy, żebym nie zszedł jej na fotelu z emocji i bólu. Zabieg udało się skończyć po niecałych dwóch godzinach. Narośl była niemal tak długa, jak ząb.

Zapłaciłem, podziękowałem i już miałem na drżących nogach wypełznąć z gabinetu, kiedy pani dentystka - tylko trochę mniej spocona i rozdygotana ode mnie - mnie zatrzymała.

- Pan poczeka, muszę chwilę odpocząć, zanim wejdzie następny...


Dobra strona tego wszystkiego jest taka, że znów zacząłem odwiedzać dentystkę.

Zła - tylko tę jedną, więc jeśli zaczyna mi coś dolegać tutaj, za każdym razem dymam do Polski.

Dziękuję pani Piekielnej!

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 274 (370)

#69261

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka lat temu trafiła mi się ciekawa historia z piekielnie moherowym tłumem w autobusie. Co ciekawe to ja wywołałem piekielną burzę i bez mała kierowałem nią do samego końca.

A było to tak...

Dnia pewnego, lutowego bodajże, gdy słonko powoli chyliło się ku swojej podusi, ja stałem na przystanku, ledwo trzymając się na nogach po piekielnie trudnych wykładach z geometrii zespolonej przestrzeni (nieważne co to dokładnie było - ważne że mózg wylewał mi się uszami). Trzymam się twardo, licząc minuty dzielące mnie od mojego domu i łóżka.
W końcu podjeżdża autobus.

No jakżeby inaczej - jest oczywiście wyładowany po brzegi. Udało mi się jakimś cudem znaleźć miejsce i klapnąć nań. Rozglądam się i o zgrozo! Autobus pełen moherowego bractwa! Przez chwilę myślałem, że pomyliłem autobusy, ale okazało się że jakiś chyba konwent mieli w Mieście Doznań z o.rydzykiem na czele. No nic. Będę cicho to może nie zauważą.

Sięgam po plecak i szukam książki żeby jakoś zabić te 28 minut dzielące mnie od mojej krainy szczęśliwości. I wtem mój wzrok pochwycił dziewczynę, młodszą ode mnie, w ciąży. Eh... jęknęły mi stawy w kolanach, kręgosłup zawył z bólu (siedzieliście kiedyś 6 godzin na wykładzie, wykreślając na rysunku punkty, których nie ma? - kręgosłup, kark boli strasznie - wiecie jak jest)
Tak więc mój organizm zaprotestował lecz jak przystało na dżentelmena (a przynajmniej wychowanego człowieka) ustąpiłem miejsca.

Dziewczyna podziękowała za uprzejmość i nagle zdębiała, pochyliła załamana, głowę w dół i buzia w ciup.
WUT? o co chodzi, przecież miejsce zwolniłem. Odwracam się i ZONK! Na moim miejscu siedzi jakiś koleś, młodszy ode mnie i chyba nawet od tej dziewczyny w ciąży. Szlag mnie trafił ale w miarę kulturalnie zwracam się do niego tymi oto słowy:
- Przepraszam ale ustąpiłem miejsca Tej Pani W CIĄŻY. - pokazując na ową dziewoję w błogosławionym stanie.
Coś tam powiedziała, że tylko 3 przystanki ma i da radę chwilę postać. Na co typ, który zajął miejsce stwierdził:
- Widzisz? Ja jadę dalej, a ona mówi że wytrzyma.

Krew we mnie zawrzała. Z natury jestem spokojny ale jakoś bardzo impulsywny i hmmm... łatwo się irytuję. W myślach smażyłem już go na ogniach piekielnych i rozciągałem na madejowym łożu. I nic by dalej nie nastąpiło gdyby typ nie kopnął mojego plecaka, wyciągając swoje ubłocone glany. po czym dodał:
- Weź go bo mi zawadza.

Bum. Nie było wybuchu, nie było wrzasku. Nastąpiła we mnie implozja i już wiedziałem co mam zrobić. Doskonale wiedziałem.

- Po pierwsze - mówię do typa, powoli podnosząc głos tak żeby w końcówce słyszał mnie cały autobus. - nie jesteśmy na "ty" szczylu z mlekiem pod nosem. Jak widać rodzice Cię nie wychowali. Po drugie: wytrzesz mi mój plecak, który kopnąłeś mi swoimi ubłoconymi buciorami "bo ci zawadzał". - w tym momencie słyszało mnie już pół autobusu.- I po trzecie! Natychmiast zejdziesz z tego miejsca, które ustąpiłem ciężarnej kobiecie! - nie muszę dodawać, że w autobusie pełnym moherów słowa ustąpić + miejsce + ciężarna + kobieta - są wybitnie wybuchową mieszanką.
Po czym bez zastanowienia rzuciłem do tłumu - Proszę państwa! Temu młodemu człowiekowi potrzebny jest przyspieszony kurs wychowania! Proszę zatem mi w tym pomóc!

Dziewoja w ciąży pociąga mnie za rękaw - co pan robi? Przecież nie trzeba - mówi. Na co odpowiadam - spokojnie, naciesz oczy spektaklem. - dodałem z szelmowskim uśmiechem.
Chłopak już się zorientował że ma problemy, zaczął się pocićale miejsca nie ustąpił. I nagle się zaczęło.

TŁUM:
- Niewychowane toto!
- Brak szacunku u młodzieży!
- Dla starszych... DLA ŻYCIA!
- Puść tą panią na miejsce ale już! Ty niewychowany łachudro!
- I jeszcze brudzisz temu panu (mnie w sensie) rzeczy!
itp itd.
Po minucie autobus pomstował na kolesia, który na stojąco to przepraszając to wycierając mój plecak, kiwał głową na miejsce żeby pani w ciąży usiadła.

Słowny lincz jednak nie ustawał (mnie też nie udało się uspokoić tłumu), dzieciak wysiadł więc na pierwszym lepszym przystanku. Dziewczę w ciąży siedziało wygodnie i miało ubaw. Mohery uspokoiły się i zaczęły niańczyć moją sąsiadkę w ciąży, szczebiocząc coś tam pod nosami.

Na zajezdni (gdzie wysiadałem) podszedł do mnie kierowca i stwierdził, że czegoś takiego nie widział i że puści nagrania z monitoringu kolegom. Pogratulował akcji, stwierdzając że dawno się tak nie ubawił.
Ja na wpół przytomny, wlokłem się do domu rozkoszując się smakiem chłodnej zemsty na piekielnym szczylu. Choć i ja bez winy nie jestem. :D Ale co tam - w imię słusznej sprawy warto stać się na chwilę piekielnym egzekutorem sprawiedliwości z moherową armią.

Kto by pomyślał że kiedyś mi się do czegoś te moherki jednak przydadzą.
P.S. - jak widać można ukierunkować działania armii o.rydzyka w naprawdę zbożnym celu... tylko uspokoić ich, jest trudno :D

Poznań miasto doznań... akcja w "bimbie" - słow.poz.gwary Tramwaj

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 505 (727)

#69192

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/69096 przypomniała mi lata młodości, kiedy to rezydowałem sobie wraz z rodzicami w mieszkaniu służbowym...

No właśnie - służbowym. Mama była nauczycielką angielskiego i pracowała w pobliskim gimnazjum. Wiecie, gdzie ów przybytek się znajdował? Tak jest, dokładnie POD naszym mieszkaniem.

Pomijam fakt, że otwarcie okna latem wiązało się z koniecznością poznawania kolejnych wariantów słowa "pier*olić" dolatujących z boiska (jak i innych, mniej lub bardziej niecenzuralnych słów, przy których wiązanka szewca, który właśnie wbił sobie gwóźdź w palec, brzmi niczym śpiew skowronka). Pomijam też bazgranie po ścianach, zarówno szkolnych, jak i "naszych". Notoryczne włażenie po kratach w naszym oknie na dach (bo piłka wleciała) to też pikuś!

Ale...

Mieliśmy to nieszczęście, że schody do naszego mieszkania znajdowały się tuż obok wejścia na salę gimnastyczną, zaintrygowana młodzież wspinała się więc na górę, żeby zobaczyć, co tam jest. Przed naszym mieszkaniem było coś w rodzaju przedsionka, w którym stał na przykład worek na plastik oraz dziesięciokilowa siata z ziemniakami (mieszkanie było małe i liczył się każdy centymetr przestrzeni), oraz "wiatrołap"- oba zamykane tylko na klamkę. Nieraz zdarzało się, że gimbusy otwierały sobie z ciekawości drzwi, jedne, drugie, aż w końcu włazili nam do mieszkania.

Po kilku ostrzejszych dyskusjach z moim tatą (i naszym psem, który obcych nie lubi) dotarło do nich, że za trzecimi drzwiami ktoś mieszka, ale przecież i w przedsionku stały różne cuda- jak wspomniane wcześniej butelki i ziemniaki.

Zaczęło się od rozwlekania zawartości worka na plastik po całym terenie zielonym szkoły. Butelki stanowiły również wdzięczny materiał do np. tłuczenia się po głowach, rzucania w okna i wielu innych wyśmienitych rozrywek. Później ginęły ziemniaki- jakiś czas myśleliśmy, że gimbusy kradną je z czystej złośliwości, ewentualnie jako uzupełnienie ubogiej w skrobię diety, aż nie znaleźliśmy na masce naszego samochodu wielu małych i dużych wgnieceń... Zgadnijcie, co leżało dookoła?

Zarówno butelki, jak i ziemniaki wróciły do naszego małego mieszkania.
Co zrobił kwiat młodzieży, kiedy odebrano im amunicję?

Chwycił za kamienie...

gimbaza

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 247 (341)
zarchiwizowany

#69323

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Taki ostatnio wysyp opowieści o służbach zdrowia, to i ja pociągnę temat.

Historia rozgrywała się w lipcu tego roku. Brat narzeczonej- niech będzie: Rafał- miał zamiar zacząć studia, więc przez wakacje chciał trochę zarobić. Tak wyszło, że akurat szef potrzebował dodatkowych pracowników, i Rafał trafił na miesiąc do mojej firmy.

Jakoś w drugim tygodniu pracy szwagier w pośpiechu tak nieszczęśliwie chwycił jakiś pręt, że rozorał sobie skórę na dłoni. Rana wprawdzie należała raczej do tych powierzchownych, niestety pręt sterylny nie był i do środka dostało się trochę brudu. Odkaziliśmy ranę, założyliśmy bandaż i szwagier już chciał wracać do pracy, ale szef uparł się, żeby zawieźć go do szpitala, bo wszystkich drobinek nie udało się z rany usunąć i może wdać się zakażenie.

Zostałem oddelegowany do pomocy Rafałowi (on prawa jazdy nie posiada, a poza tym nie zna tutejszego narzecza). Do szpitala dojechaliśmy bez kłopotów, w środku pustki- tym lepiej dla nas, mniej czekania. Zaanonsowaliśmy nasze przybycie i już po chwili uprzejma pani zaprosiła szwagra do gabinetu, informując, że lekarz zaraz będzie.

Czekaliśmy piętnaście minut. Kiedy wreszcie "doktór" się objawił, wysłuchał tylko opisu zajścia, po czym znów wyszedł, bez słowa wyjaśnienia.

Po kolejnym kwadransie pokazała się pielęgniarka, zapewniając, że "pan XYZ zaraz wróci". Faktycznie- wrócił, ale tylko po długopis, i ponownie zniknął, niby sen jaki złoty.

Minęło dokładnie PÓŁTOREJ godziny, zanim wreszcie się Rafałem zajęto. W tym czasie jeszcze dwa razy zajrzała do nas pielęgniarka, obejrzała ranę, i wyszła, zapowiadając rychły powrót doktora.

Kiedy w końcu lekarz znalazł chwilę czasu, usadowił Rafała na fotelu, ubrał rękawiczki, po czym... ranę odkaził i zabandażował. Tak, zrobił dokładnie to samo, co my wcześniej. Za tę przyjemność zażyczył sobie- w przeliczeniu- ok. 200zł.


Do pracy wróciliśmy po dwóch i pół godziny. Dwie i pół godziny strwoniliśmy w szpitalu, czekając na głupią dezynfekcję... I tutaj pytanie do Was, pracowników służby zdrowia- czy takiego zabiegu naprawdę nie mogła przeprowadzić pielęgniarka?..

zagraniczna służba zdrowia

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 62 (158)

#69205

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wcześniej pisałem, całą familią gnieździliśmy się kiedyś nad gimnazjum w mieszkaniu służbowym. Rodzinka niemała - rodzice, ja, brat i dwie siostry. Starsza trójka w wieku okołogimnazjalnym, najmłodsza- lat dwa.

Z mieszkaniem naszym wiąże się cała masa mniej lub bardziej piekielnych historii. Dzisiaj opiszę tę najgorszą.

Zdarzyło się tak, że na dachu gimnazjum (w tym i naszym) były przeprowadzane jakieś prace naprawcze, no i dobrze, bo sufit nam przeciekał od kiedy pamiętam. Hałas był - wiadomo, ale znosiliśmy go dzielnie. Panowie wreszcie prace zakończyli i znów mogliśmy cieszyć się względnym spokojem.

Była zima, kaloryfery poodkręcane, na zewnątrz skrzyły się hałdy śniegu. A my zaczęliśmy chorować.

Wieczorem łapał nas ból głowy. Nie jakoś strasznie uciążliwy, zwaliliśmy winę na zatoki, a że rano dolegliwości ustępowały, nikt z nas się specjalnie nie przejmował. Tylko najmłodsza M. przed zaśnięciem długo płakała.

Cała nasza starsza trójka mieszkała w jednym, dużym pokoju. Pewnego wieczora (S)iostra wracając z łazienki głośno trzasnęła drzwiami. Nie odrywając się od książki, opieprzyłem ją z góry na dół, bo przecież wie, jak ciężko jest uśpić M. Wobec braku odpowiedzi podniosłem poirytowany wzrok na siostrę... akurat, żeby zobaczyć, jak osuwa się po drzwiach na podłogę. Wszyscy w panice, prowadzimy ją do łóżka, tata już miał dzwonić po pogotowie, ale S poczuła się lepiej i wytłumaczyła, że zakręciło jej się w głowie, bo zbyt gwałtownie wstała. Poza tym znów boli ją głowa i chce się spokojnie przespać.
Alarm odwołany.

Kilka następnych dni minęło bez niespodzianek. Aż wieczoru pewnego, umyty i pachnący, rozmawiałem w kuchni z tatą. Głowa jak zwykle mnie pobolewała, ale nagle poczułem się naprawdę źle. Przeprosiłem rodziciela i poszedłem do toalety w celu wiadomym. Lepiej się nie poczułem, więc stwierdziłem, że jednak pójdę do łóżka. I tu następuje czarna plama w mojej pamięci...

Następna rzecz, jaką pamiętam, to podmuch lodowatego wicherku wpadającego przez otwarte drzwi wejściowe, krzyki, bieganinę. Potem znów pustka.

Ocknąłem się w moim łóżku, płatki śniegu spadały mi na twarz, wiatr hulał po pokoju. W dziwnym półśnie rejestrowałem jakieś obce osoby w domu, potem była karetka...

Obudziłem się w szpitalu, obok mamy i najmłodszej M. Diagnoza - zatrucie tlenkiem węgla. Podtruwał nas piec gazowy w łazience. Według słów pana z Pogotowia Gazowego, gdybyśmy zdążyli zasnąć przed moim "atakiem", nie dożylibyśmy do rana.

W szpitalu spędziliśmy - ja, mama i M.- około miesiąca. W tym czasie reszta rodziny musiała radzić sobie bez ogrzewania i ciepłej wody. W środku zimy.

Najlepsze jednak dopiero przed nami!

Okazało się, że przyczyną niewłaściwego działania pieca był niedrożny komin. A co go zatkało?

Ano gruz, którego panom robotnikom nie chciało się nosić do specjalnego pojemnika.

Skomentuj (46) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 704 (742)
zarchiwizowany

#69213

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia sprzed dziesięciu minut, a ja dalej nie wierzę, że to się stało.

Moja praca wiąże się z dość częstymi wyjazdami za granicę. Aktualnie jestem w Wiedniu, po południu miałem trochę czasu, więc postanowiłem przeznaczyć go na zwiedzanie tego pięknego miasta.

W pewnym momencie spotkałem tybetańskiego mnicha. Od dawna interesuję się buddyzmem i "okolicami", ukłoniłem mu się, on się odkłonił. Po angielsku umiał, więc zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że miał do sprzedania malę (sznur modlitewny). Skusiłem się.


Ja: Ile to będzie kosztować?

Mnich: Pięć euro.


No dobra. Wyciągam pieniądze z portfela. Zrobiłem to dość nieostrożnie, tak, że drugi banknot lekko się z niego wysunął.

W tym momencie mnich złapał eurasy, które mu podawałem, wyciągnął papierek wystający z mojego portfela, rzucił mi malę i dał nogę, wołając, że się za mnie pomodli.



Po paru minutach zebrałem szczękę z ziemi i poszedłem w swoją stronę, nękany jednym, podstawowym pytaniem- WTF?!

wiedeń

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (65)

#69188

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja (już wkrótce) teściowa pracuje w filii pewnej niemieckiej firmy w Polsce, gdzie zajmuje się m.in. organizowaniem transportu towaru (wszystkich gabarytów) w przeróżne zakątki Niemiec. Zdarzyło się, że musiała wysłać coś do Monachium. Paczuszka "maleńka"- 2x2m.

Wszystko zostało pozałatwiane, teściowa o sprawie zapomniała, do momentu kiedy zadzwonił do niej klient czekający na tę właśnie paczuszkę. Bo jeszcze nie doszła.

Teściowa - konsternacja, bo transport wyszedł ładnych kilka dni wcześniej, ale nic, dzwoni do firmy dostawczej. Okazało się, że paczka utknęła gdzieś w Norymberdze. Telefon do Norymbergi - ni ma, przesyłka się zgubiła (przypominam - dwa na dwa!). Telefon do klienta z wyjaśnieniem sprawy. I czekanie.

Po dwóch dniach - jest! Paczka się znalazła w magazynie. Pani po drugiej stronie linii nawet przeprosiła za całą sytuację i zapewniła, że jeszcze tego samego dnia załadują i wyślą ciężarówkę do Monachium.

Minęło parę dni, wszystko zdążyło się uspokoić, aż tu nagle dzwoni telefon - tak, ten sam, pechowy klient, grzecznie pyta, gdzie jest paczka, bo miała dojść tydzień temu, a nie ma...

Teściowa zadzwoniła do Norymbergi. Okazało się, że tym razem zaginęła ciężarówka.

Ktoś przyuważył ją na parkingu i zwinął razem z całą zawartością.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 574 (602)

#68923

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia sprzed paru lat, kiedy jeszcze mieszkałem w Mieście Doznań.

Nigdy nie miałem szczęścia do mieszkań - zawsze coś było nie tak albo z samym lokalem, albo z właścicielem, albo z sąsiadami. Dziś o tym ostatnim w wydaniu zaiste ekstremalnym, bo chociaż mieszkanie było naprawdę super, opuściliśmy je po pół roku.

Mimo, że cała nasza trójka (ja, dziewczyna i kolega) byliśmy studentami, to pomijając "parapetówkę" (niezbyt huczną zresztą), prowadziliśmy żywot dość spokojny. W dzień nie hałasowaliśmy, w nocy spaliśmy, gości mieliśmy cywilizowanych. Aż tu pewnego dnia, kiedy wychodziłem na zajęcia, zaczepił mnie stróż osiedlowy i oznajmił, że były na nas skargi od sąsiada. Zdziwiłem się, ale nic, może się panu pomyliło, w końcu mieszkamy tu od niedawna.

Niestety, parę dni później sytuacja się powtórzyła. I znowu. I znowu. W końcu stróżowie przestali nam powtarzać narzekania sąsiada, bo - jak sami zaznaczyli - za każdym razem szli pod nasze okna i niczego nie słyszeli.

Piekielny Sąsiad widać zauważył, że do panów pilnujących osiedla nie ma po co chodzić, więc sięgnął po broń większego kalibru - Policję.

Od tej pory się zaczęło. Nie było miesiąca, w którym przynajmniej raz dzielnicowi nie pukaliby do naszych drzwi.
Policjanci po którejś interwencji, kiedy dzika, dwudziestoosobowa impreza okazywała się trójką nastolatków oglądających spokojnie film - przestali traktować Piekielnego poważnie, więc zdarzało nam się wspólnie z niego ponabijać.

Czasem jednak nie było zabawnie. Piekielny wzywał stróżów prawa o najdziwniejszych godzinach (zazwyczaj nocnych), więc zdarzało się, że o drugiej budził nas dzwonek do drzwi (miny policjantów kiedy otwierałem zaspany, w szlafroku - bezcenne).

Z czasem było coraz gorzej. Mundurowi byli naszymi najczęstszymi gośćmi. Sam nie wiem, ile razy byliśmy wzywani na komendę, żeby złożyć wyjaśnienia. Apogeum stanowił miesiąc, kiedy policja zawitała u nas 13 (!) razy.

Aż w końcu przyszło do całej naszej trójki zawiadomienie, że Piekielny złożył sprawę w sądzie internetowym i wygrał, więc mamy mu zapłacić tyle i tyle zadośćuczynienia. My - wielkie wtf na twarzach. No nic, piszemy odwołanie.

Skończyło się sprawą w sądzie (prawdziwym, nie internetowym). Piekielny trzymał swój poziom; wtrącał się w nasze wyjaśnienia, przerywał nam - w założeniu ironicznym - śmiechem, a raz nawet podbiegł do sędziny, niemal wyrywając jej z rąk zeznania policjantów, którzy nas tak często odwiedzali, bo nie mógł uwierzyć, że zeznali na naszą korzyść.

Najlepsze w tym wszystkim było to, że według Piekielnego cały sierpień byliśmy nie do zniesienia. Sęk w tym, że cała nasza trójka wakacje spędzała za granicą...

Jako, że sprawa trochę wlokła się w czasie, całe osiedle zdążyło się dowiedzieć, że Public_Enema i Pan X mają na pieńku. Okazało się, że nie my pierwsi mamy problemy z Piekielnym - osoby, które wcześniej zajmowały nasze mieszkanie, długo w nim nie wytrzymały, Piekielny wykurzył również naszych sąsiadów z naprzeciwka i zapracowanego chłopaka mieszkającego poniżej, który w domu bywał tylko wtedy, gdy potrzebował snu.

Z nami też mu się udało. Chociaż sprawę wygraliśmy, byliśmy tak zmęczeni brakiem spokoju, że niedługo potem spakowaliśmy manatki i przenieśliśmy się gdzie indziej.

I wiecie, co? Ani razu nie było u nas policji.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 401 (449)

#68963

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W ramach wprowadzenia; od jakiegoś czasu mieszkam za granicą. Mam samochód, od lat ubezpieczany w tym samym towarzystwie z cyferką, gdzie za tę przyjemność płaciłem około 700zł.

Historia właściwa zaczyna się jakiś miesiąc temu, kiedy to ubezpieczyciel zadzwonił do mnie z ofertą przedłużenia polisy, proponując składkę... 1200zł.

(J)a (w lekkim szoku): Ale zawsze płaciłem siedemset...?

(D)oradca (absolutnie pewien swego): Ubezpieczenia niestety podrożały, teraz wszędzie trzeba płacić trochę więcej.

(J): No ale pięćset złotych?

(D): To dlatego, że pan mieszka za granicą.

(J): ?

(D): Takie są u nas zasady, proszę pana.

Powiedziałem, że muszę się jeszcze nad tym zastanowić i pożegnałem pana Doradcę.

Tak się składa, że od pewnego czasu jestem związany z innym, "uskrzydlonym" towarzystwem, które ubezpieczało moją narzeczoną na czas wojaży zagranicznych. Warunki zawsze mieli bardzo korzystne, postanowiłem więc zadzwonić.

Bez zbędnego rozpisywania się - zaproponowano mi składkę w wysokości pięciuset złotych. PIĘCIUSET. I nikomu, o dziwo, nie przeszkadzał fakt mojego pobytu za granicą...

Zadzwoniłem jeszcze, tak, jak obiecałem, do "starego" ubezpieczyciela.

(D): Dzień dobry, to jak, zastanowił się pan?

(J): Tak. Wie pan co, jednak zrezygnuję z dalszej współpracy.

(D): (chwila ciszy) Ale dlaczego?

(J): Ubezpieczyłem się u konkurencji.

(D): (znów cisza) A można wiedzieć, ile pan płaci?

(J) (z ogromną satysfakcją): 500zł.

(D): Rozumiem... To my się jeszcze z panem skontaktujemy.

Skontaktowali się godzinę później. Moja składka miałaby wynosić 480zł. Tak, nawet, kiedy mieszkam za granicą.

A ja, głupi, odmówiłem.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 506 (548)

1