Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

SalErlenmayeri

Zamieszcza historie od: 2 kwietnia 2015 - 8:18
Ostatnio: 20 lipca 2015 - 23:09
  • Historii na głównej: 8 z 17
  • Punktów za historie: 3699
  • Komentarzy: 50
  • Punktów za komentarze: 297
 

#66078

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Idę ja sobie do pewnej kobiety załatwić z nią drobny biznes, a ona od progu wita mnie radośnie tymi słowy:
- Dobrze, że pani przyszła teraz a nie później, bo miałam właśnie zacząć palić buty.

Hmm.

Powoli dociera do mojego skołowanego mózgu, że ona dosłownie i na serio ma zamiar napalić w piecu starymi butami. Narobi smrodu na całą dzielnicę i to toksycznego smrodu.

Jak by tu ją odwieść od tego zamiaru... W końcu mrozu nie ma, kobieta jest nieźle sytuowana i raczej nieszczęsne obuwie nie stanowi resztki opału na czarną godzinę...
O śmietniku przezornie nie wspominam. Od wejścia jakże wspaniałej ustawy śmieciowej w życie śmietniki stały się drażliwym tematem. Ale przypominam sobie, że po drodze mijałam kontener na odzież używaną. Zaczynam więc opowiadać, jakim to pożądanym surowcem wtórnym są stare buty. I to jeszcze zbierane przez organizację dobroczynną, niechże da upust swojej szlachetności!

-Paaaani, ja tam chodzić nie będę. Daj Pani spokój, spalę i już. Porządek się zrobi.

Niestety, piekielna porządnicka po prostu otwarła przede mną drzwi wyjściowe nie dając mi szansy na wynegocjowanie choćby pary laczków.

Ludzie. Jak czasem żartowałam, przebijając się z koleżanką przez wyżerający oczy i duszący dym, że chyba palą tam zużytymi prezerwatywami, krowimi kopytami i starymi papciami, to nie sądziłam, że jestem aż tak blisko prawdy. Chyba Straż Miejska zostanie zaproszona... na dymka.

atmosfera

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (313)

#67517

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Normalnie cyklista roku.

Pedałuje sobie młodzian na rowerze. Kierownicę dzierży lewą ręką. Między ramieniem a uchem trzyma telefon, przez który gada namiętnie. Prawą ręką prowadzi... drugi rower. Po chodniku lawiruje z fantazją pomiędzy pieszymi. A są nimi pasażerowie spieszący się na tramwaje i autobusy w najruchliwszym chyba punkcie przesiadkowym miasta.

No miszcz miszczuf jak nic.

Miejski zgiełk

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 270 (406)
zarchiwizowany

#67496

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Od razu zaznaczam: choć zdarzenie pozostawiło mnie z paskudymi wrażeniami, dla sprawczyni mam wyłącznie głębokie współczucie.

W życiu wykonywałam różne prace, ale od kilkunastu lat dodatkowo zajmuję się sprzedażą bezpośrednią kosmetyków. Lubię dawać mądre rady i sprawiać, że ludzie pięknie wyglądają i czują się komfortowo w swojej skórze. A że przy okazji parę groszy wpadnie...

Tak więc staram się latami utrzymywać grono wiernych klientek. Jedna z nich była dość ciężkich w obcowaniu. Ludzie mieli ją za "lekko stukniętą", głównie że względu na szybką, niewyraźną i jąkającą się mowę (coś jak Korwin - Mikke po amfetaminie). Ja nie narzekałam, bo przynajmniej w kwestii kosmetyków miała ustalony, dobry gust (nie cierpię niezdecydowanych marud). Zaczęła ostatnio kupować coś mniej, tłumacząc się kłopotami zdrowotnymi i wydatkami na jakiś proces sądowy. Tematu nie drążyłam, ale jak zrozumiałam, uważała się za ofiarę błędu lekarza, którego pozwała.

Ostatnio spotkałam ją zupełnie przez przypadek na przystanku i spontanicznie zaproponowałam wizytę w centrum sprzedaży " moich" kosmetyków. Mogłaby sobie wypróbować nowości itp. Po drodze. Ały czas narzekała na krzywdę. Pozwany lekarz rzekomo wszedł w spisek z wieloma osobami, np prawnikami a także właścicielem domu. Tenże pod pozorem remontu coś jej podłożył i teraz ją zatruwa. Czuje się coraz gorzej. Alarm mi zawył ale zacisnęłam zęby i kontynuowała podróż.

Na miejscu kobieta wyraziła obawę, czy od zapachu perfum nie zrobi jej się słabo, ale weszła. Narzekała co prawda na dziwne samopoczucie, falowanie podłogi, odrętwienie kończyn, zakupów jednak dokonała. Z z ulgą ją pożegnałam i pozostałam, by pozałatwiać swoje sprawy.

Za kilka minut - telefon. Babka oskarżyła mnie, że celowo ją tam zwabiłam. W centrum już było coś dziwnego a przy wyjściu jakiś facet tak podejrzanie spojrzał. Na pewno coś rozpylił, bo ona poczuła się jeszcze gorzej.

Czekała na mnie przed wejściem. Pytała, jak to tak można człowieka skrzywdzić. Ile mi zapłacili? Czy to lekarz? A może niejaka pani R., sprzedawczyni peruk? Ona też ma jakiś konszachty z nimi. Itd, itp. Byłam bezradna. Wiedziałam, że nie ma co się tłumaczyć. Życzyłam zdrowia i tylko zastanawiałam się, dlaczego jej rodzina jeszcze nie wysłała jej na prawdziwe leczenie. Przecież ich też prędzej, czy później oskarży o coś.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 69 (183)
zarchiwizowany

#67478

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pracuję na infolinii (między innymi).

Umówiłam się z pewną klientką, że do niej oddzwonię. O uzgodnionej godzinie wybrałam numer. Odebrało dziecko. Raczej w wieku wczesnoprzedszkolnym albo i młodsze - nie potrafiło złożyć zdania.

Dziecko zaczęło wołać mamę. Słyszałam, jak krzyczy coraz głośniej, krąży po domu i szuka. Nie rozłączyłam się, trochę z lenistwa a trochę z ciekawości, czy i kiedy ktoś dorosły podejdzie do telefonu. Po chwili do wzywania mamy przyłączyło się drugie dziecko... Po 4 minutach zakończyłam połączenie, ale wkrótce je ponowiłam. Znów nikogo dorosłego.

Niepokój ugasiłam podejrzeniem, że matka po prostu nie chciała ze mną rozmawiać, ale i tak jest dla mnie kandydatką na rodzicielkę roku. 4 minuty ignorowania wezwań dwojga małych dzieci... Jutro też zadzwonię!

call_center

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (34)
zarchiwizowany

#67398

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziadek, wnuczek, sklep.

Wnuczek chce ciastka. Te konkretne ciastka. Teraz, nie za chwilę. Chce je zjeść, zanim dojdą do kasy.

Dziadek zgadza się, żeby chłopak zjadł ciastka - i tak później za nie zapłaci.

Tylko że... Ciastka były na wagę!

Delikatesy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (40)

#67216

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak łatwo o piekielność w poczekalni lekarskiej - każdy wie. A to uprzejmie wypuszczona na minutę osoba zasiedzi się na pół godziny, to znowu pyskate emerytki nie przepuszczą kogoś poważnie chorego... Bywa dramatycznie, ale opiszę scenę ocierającą się o śmieszność. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie przytoczone słowa wypowiadane były z histeryczną przesadą - wtedy historia nabiera pełnego wyrazu.

W poczekalni mało miejsca, dużo pacjentów, ogólne marudzenie i napięta atmosfera. Gabinety mieszczą się na piętrze. W pewnej chwili słychać, jak po schodach gramoli się ktoś kaszlący, sapiący i smarkający na potęgę. W końcu wyłania się kobieta z kartoteką w ręku i pyta, czy to kolejka do doktor Jakiejśtam.

W tym momencie aż namacalnie czuć gęstniejącą wrogość. Kartoteki przynoszą bowiem tylko osoby nieumówione na wizytę. Pada więc chóralna odpowiedź:
-Tak, ale Pani poczeka do końca.

Na to pani Zasmarkana próbuje coś tłumaczyć. Nie dane jej jednak dojść do słowa. Zaczyna mówić, że jest bardzo chora, ale chór wykrzykuje:
- my też jesteśmy chorzy
- tu każdy czeka i Pani też będzie
- zwolniliśmy się z pracy... Mamy dzieci... Itd itp.

Zasmarkana jeszcze walczy. Że ona tylko po receptę. (-Jazgot) Że już nawet nie musi brać tej recepty, tylko kartę poda a receptę odbierze później, chociaż taka jest chora (Nie, bo jak wlezie, to nie wyjdzie). Większości zdań nie udało jej się nawet dokończyć. Zrozumiałam tylko, że przyszła po stałe leki, bo dodzwonić się nie mogła.

Wtedy zmieniła taktykę. Zaczęła wędrować od pacjenta do pacjenta, stawała każdemu nad głową i kaszlała ludziom prosto w twarz. Zapowiedziała, że im dłużej będzie musiała czekać, tym większą szansa zarażenia. Posypały się wyzwiska.

Co prawda nie czekałam do dr Jakiejśtam, ale zarazki mogły o tym nie wiedzieć. Na szczęście kobiecie znudziło się rozsiewanie broni biologicznej i po chwili milczenia zaczęła przemawiać tonem urażonej niewinności.
Zapytała, skąd tyle agresji, skoro jeszcze żadna z oczekujących osób nie siedzi przez nią ani sekundę dłużej. Komentarze:
-Bezczelna
-Z taką w ogóle nie ma co dyskutować. Nie słuchajcie jej!
-Och, zamknij się babo...

Zasmarkana oznajmiła więc, że po prostu wejdzie między pacjentami i tyle.
-Jakim rodzajem człowieka trzeba być!
-Chamstwo! Zgłupiała! Tak, ma wyraźne zaburzenia. Takie zachowanie odbiega od jakiejkolwiek normy!

W końcu jedną z najgłośniej ujadających pacjentek z wyraźną satysfakcją zawyrokowała:
-Pani jest chora psychicznie!

Na to Zasmarkana zrobiła jakąś koszmarną minę, przewróciła oczami, wywaliła zeza i jęzor a potem z również wyraźną satysfakcją przyznała:
- No jasne, że tak. Podobnie jak wy wszyscy. Przecież to jest kolejka do PSYCHIATRY!

Show został w tym momencie przerwany - gabinet w końcu (po prawie 30 minutach) opuścił pacjent. Zasmarkana zrobiła, jak zapowiedziała. Władowała się, powodując dalszą falę jazgotu. Wyszła po krótkiej chwili, z plikiem recept, a mnie zostawiając z bardzo mieszanymi uczuciami.

Po pierwsze, cała ta niepotrzebna w sumie awantura zniechęciła moją córkę do wizyt u psychologa (kiedyś pisałam o jej arachnofobii, a to tylko jeden z problemów). Choć psycholog to nie psychiatra, córka boi się być w ogóle kojarzona z tą przychodnią.
Po drugie, smutne, jak postrzegane są choroby psychiczne. To wciąż bardziej obelga, niż diagnoza. Tym bardziej, że nikt z uczestników zajścia nie robił na mnie wrażenia naprawdę chorego. To były raczej rzetelne histeryczki.
A po trzecie, omal nie pękłam ze śmiechu. Niestety, nie potrafię oddać tych min, tego tonu. W sumie wyszło niezłe piekiełko, ale nikt nie ucierpiał. Chyba, że pozarażali się jednak.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (352)

#66628

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzyło mi się jechać samochodem z mężem i dziećmi przez Poznań. W pewnym momencie córy zauważyły napis na jednej z kamienic, coś w rodzaju "stop eksmisjom lokatorów" i zaczęły o niego wypytywać. Mój skorwiniały mąż zareagował typową dla niego gadką o niepłaceniu rachunków, roszczeniowych postawach, zarazie lewactwa i idiotach smarujących po murach.

Tylko dlatego, że kierował pojazdem, mój ślubny nie został pacnięty w swój gar poniemiecki. Bo gdy tylko spojrzałam na nazwę ulicy, skojarzyłam historię sprzed kilku lat.

Pracowałam wówczas na infolinii pewnej firmy telekomunikacyjnej. Odebrałam raz telefon od pewnej kobiety, która chciała się dowiedzieć o możliwość wypowiedzenia umowy. Opisałam jej całą procedurę, wyliczyłam opłatę (potocznie zwaną karą), poinformowałam o możliwości przeniesienia lub scedowania usługi oraz zadałam standardowe pytanie o przyczynę rezygnacji. W odpowiedzi usłyszałam szloch. Pomyślałam, że może chodzi o śmierć abonenta, zaczęłam więc delikatnie informować o różnych specjalnych sytuacjach, kiedy to umowę można rozwiązać bez dodatkowych kosztów.

W kobietę chyba wstąpiła nadzieja na ludzkie traktowanie, bo zaczęła mi się zwierzać. Okazało się, że kamienica, w której mieszkała, została sprzedana wraz z lokatorami. Przymuszono ją do wyprowadzki, nie proponując nic w zamian. (Jeżeli kogoś interesuje, jak to się odbywało, wystarczy wyszukać dowolny artykuł o kamienicy przy ul. Piaskowej. Ja w owym czasie jednak tej sprawy nie znałam. Tak więc ta rozmowa była pierwszym z nią zetknięciem). Z płaczem kilkakrotnie powtarzała, że przecież płaciła zawsze na czas, nie rozumiała, jak można tak człowieka po prostu z domu wyrzucić. Znalazła jakiś tymczasowy kąt u rodziny ale pozostały jej różne umowy, w tym i z naszą firmą. Tu też była "wzorową" abonentką, wszystko popłacone nieraz nawet z wyprzedzeniem. Rozmowa była trudna, z gatunku rozwalających i na długo pozostała w mojej pamięci.

Gdyby cokolwiek ode mnie w tej sprawie zależało... Niestety, mogłam jej poradzić tylko, aby wraz z rezygnacją przesłała opis sytuacji, w której się znalazła. Pamiętałam, że kiedyś pewnemu klientowi, któremu spaliła się siedziba firmy, skorygowano opłatę. Miałam szczerą nadzieję, że i ta historia zostanie potraktowana indywidualnie.

Zapisałam sobie nawet numer w systemie tej pani i po jakimś czasie sprawdziłam, co się dzieje. Rezygnacja wpłynęła, opłata została naliczona. Nie udało mi się jednak sprawdzić, czy klientka zastosowała się do mojej sugestii i poprosiła o indywidualne rozpatrzenie sprawy. Później przeniesiono mnie do innych obowiązków, ale śledziłam tą bulwersującą sprawę w gazetach i internecie. Z notatek w systemie wiem, że byłam pierwszą konsultantką, która nie zbyła tej klientki suchymi formułkami. Z kolei komentarze internautów zazwyczaj były takie, jak mojego męża: lokatorów oskarżano o niepłacenie czynszu i kłamstwa w mediach w celu wywołania współczucia albo nawet wyłudzenia jakichś pieniędzy.

A kto był piekielny? Na pewno firma - "czyściciele kamienic". Ale i mój pracodawca się nie popisał, a mężowi to już wygłosiłam odpowiednie kazanie i mam nadzieję, że pewne sprawy przestaną być dla niego proste i oczywiste.

Poznań ul. Piaskowa

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (468)

#66336

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O dobrych i złych glinach.

W sąsiedniej miejscowości wyremontowano ulicę. Chodnik pozostawiono tylko po jednej, zabudowanej stronie, a wzdłuż lasu ułożono ścieżkę rowerową. Pieszym nie wolno chodzić po ścieżce, rowerzystom natomiast zabrania się jeździć po ulicy i chodniku. Całość przebiega aż do granicy między miastami.

Moja znajoma (powiedzmy, Alicja), jako zapalona cyklistka, często tamtędy jeździ. Nie waha się przy tym dzwonić na policję, gdy ktoś ścieżkę blokuje. Mamusie z wózkami, emerytki z kijkami, źle zapakowane samochody - mandaty dla nich się sypią - i słusznie.

Pewnego razu Alicja zobaczyła na owej ścieżce jakieś zbiegowisko. Stał na niej w poprzek, uniemożliwiając przejazd, radiowóz, wokół którego awanturowało się kilku rowerzystów. Zeszła więc z roweru i zapytała, o co chodzi.

Chyba bym nie uwierzyła, gdybym o tym nie usłyszała z kilku źródeł.

Radiowóz specjalnie stanął na ścieżce rowerowej, aby jej użytkownicy zjeżdżali na szosę (alternatywą było wjechać w pokrzywy lub zawrócić). W ten sposób piekielni policjanci prowokowali wykroczenie, za które natychmiast wystawiali mandat.

Alicja, ze względu na swoje częste kontakty z "władzą" przepisy znała. Nie dała się więc wmanewrować, nie wdała się też w żadną pyskówkę - tylko zadzwoniła na policję.

Wezwała policję do policji.

Przyjechała znana jej już ekipa z naszego miasta. Ochrzanili nadgorliwców z radiowozu, anulowali wszystkie wystawione mandaty i przywrócili koleżance wiarę w mundur. Co więcej, wbrew powiedzeniu, że kruk krukowi oka nie wykole, nadali sprawie dalszy, oficjalny bieg. Nie obyło się bez konsekwencji, o czym Alicja z satysfakcją mi opowiedziała.

Podobno akcja na ścieżce rowerowej nie była pierwszym takim wyskokiem tych policjantów. Oni w tej całej historii byli bezsprzecznie piekielni, ale ja widzę tu pewne tło: musieli mieć do takich działań jakąś motywację, kto wie, czego przełożeni od nich wymagają.

policja

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 339 (471)
zarchiwizowany

#66300

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja siedemnastoletnia córka od 4 miesięcy nie mogła wyzdrowieć. Dokuczał jej katar, zatkane uszy, kaszel, w końcu pojawiły się duszności. Po bezskutecznej antybiotykoterapii dostała od lekarza rodzinnego receptę na leki przeciw astmie i skierowanie do alergologa.

Jeszcze tego samego dnia próbowałam zapisać ją do renomowanego specjalisty w pobliskim sporym mieście. Terminy - sierpień, wrzesień. Postanowiłam zaryzykować i skorzystać z przychodni w moim Piekiełkowie. Po zaledwie 3 tygodniach wchodzimy do doktora Piekielnego.

Jegomość nie bawił się w uprzejmości. Od początku posługiwał się tonem kojarzonym raczej z mundurem (coś jak krzyżówka kaprala i złego gliny). Zapytał o dotychczas przyjmowane leki i bez ŻADNYCH badań wyznaczył datę spirometrii oraz testów na alergeny.

Wyznaczył, oznajmił, obwieścił. Córka otwarła tylko usta, zdążyła powiedzieć "ale..." a doktor jak nie wrzasnął: Cicho bądź! Ja się nie pytam! Jak mówię, tak ty przychodzisz! Albo idziecie do innego lekarza!

Moja pierwsza myśl: Jasne, że idziemy, buraku jeden. Druga: idziemy, ale dokąd? Tak więc potulnie przyjęłyśmy nowy termin (choć kolidował z umówioną wcześniej wizytą u innego lekarza) i kolejną porcję wrzasków.

Piekielnik, cały czas tym samym tonem, żądał całkowitego podporządkowania się zaleceniom, posłusznej współpracy i ogólnie bycia wzorowym pacjentem (a jak nie, to won). Cóż, miałam tylko nadzieję, że za tą chamską fasadą kryje się rzetelny lekarz.

Ustaliliśmy przy tym, że córka może przychodzić w przyszłości sama. Tak więc przebieg drugiej wizyty (zwracam uwagę, że na pierwszej nawet jej nie osłuchał) znam już tylko z jej opowieści.

Hoży doktor nie przeprowadził testów, tylko samą spirometrię. Popatrzył w wyniki, pochrząkał i oznajmił:
Bardzo ładnie. Jest duża poprawa!

Aaaaach, będzie wesoło, bo w tym roku jesteśmy już na niego skazane. I to podwójnie - mamy też iść do laryngologa. Którym jest on sam.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -13 (37)
zarchiwizowany

#66265

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z nieoczekiwaną pointą.

Moja posesja rozciąga się pomiędzy dwiema ulicami. Od tyłu znajduje się brama wjazdowa, do której nie jest przypisany żaden adres. Od przodu wchodzi się przez niepozorną furteczkę. Choć wejście to jest regularnie uczęszczane, bywa niezauważane przez parkujących kierowców.

Ciągłe zastawianie mi furtki doprowadzało mnie do coraz większego szału. Akurat tędy często przejeżdżały wózki - zarówno dziecięce jak i inwalidzkie. Czasem musiałam deptać sobie po rabatce kwiatowej, żeby wejść do domu. Listonosz nie doręczał listów (ani do domu ani nawet do skrzynki nie mógł dotrzeć) a zaproszeni znajomi krążyli bezradnie (nie wszyscy mieli komórki). Chodziłam po sąsiadach, szukając właścicieli tych aut, zostawiałam karteczki za kierownicą, czasem bazgrałam szminka po szybach i ogólnie zaczęłam uchodzić za nieco nawiedzoną.

Ponieważ problem nie mijał, pewnego pięknego popołudnia, stanąwszy przed wyjątkowo wypasioną furą, postanowiłam zadzwonić na Policję.

Panowie przyjechali z nieco sceptycznym nastawienien, ale gdy tylko zobaczyli "zawalidrogę", od razu zapał w nich wstąpił. Zadzwonili do jednego z sąsiadów. Drzwi otwarła ciężko spłoszona przedstawicielka młodszego pokolenia. Okazało się, że sprawca gości u jej brata. Delikwent przyszedł z miną, jakby mu za przeproszeniem kot w papcie narobił, ze skruchą wysłuchał pouczenia, samochód przestawił.

Po tej interwencji sytuacja uległa znacznej poprawie. I na tym można by skończyć, ale...

Od historii minęły ze 2 lata. Przy jakiejś towarzysko - alkoholowej okazji zebrało nam się z sąsiadami na wspominki. Dopiero wtedy dowiedziałam się, skąd te nieszczególne miny na widok policjantów. Otóż właściciel samochodu... miał w nim hmmm... środki zmieniające świadomość, które zostały też przez całe towarzystwo użyte. Dodatkowy smaczek: był on rzecznikiem prasowym bardzo znanej firmy.

Do twarzy mi z rogami?

nie parking

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (154)