Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

SaszaGrigoriewna

Zamieszcza historie od: 15 grudnia 2010 - 22:31
Ostatnio: 20 grudnia 2018 - 20:19
O sobie:

Belferka półgębkiem, ale za to na cały etat. Kocia mama.

  • Historii na głównej: 11 z 13
  • Punktów za historie: 5793
  • Komentarzy: 253
  • Punktów za komentarze: 1847
 

#83721

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję w bodajże najchłonniejszej branży na polskim rynku, więc ofert jest sporo. Przyszło mi szukać nowego projektu dla siebie, więc zaczął się mój rajd po rozmowach. Całe szczęście, większość beznadziejnych przypadków da się odsiać już na etapie rekruterów/headhunterów - ale co najmniej jeden "smaczek" mi się nawinął.

Skontaktowała się ze mną przez pewien portal pani headhunterka, porozmawiałyśmy, ona wychwalała, a ja słuchałam. Ostatecznie wróciła do mnie z propozycją spotkania z Panem Managerem (PM) w biurze firmy. Godzina dograna, więc jedziemy z tematem; plusem było to, że bez wybrzydzania PM zgodził się na termin mocno wczesnoporanny, więc nie miałam szczególnie złych przeczuć.

PM przyszedł na spotkanie w ciuchach, w których na pewno co najmniej jedną noc spał na kanapie, a i wcześniej nie były to ciuchy czyste. U jednej ręki miał obgryzione paznokcie, a u drugiej - długie i obrzydliwie brudne. W czasie rozmowy często mi przerywał i oddawał się dywagacjom na temat tego, co też miałabym na myśli, gdyby dał mi skończyć. Kiedy odmówiłam odpowiedzi na jedno z pytań, ponieważ wciąż obowiązuje mnie umowa poufności z moim dawnym pracodawcą, obraził się.

Kiedy tylko dotarłam do biura, napisałam krótkiego, acz uprzejmego maila, że dziękuję za poświęcony czas, ale nie jestem zainteresowana.

Potem czyta się na Znanym Portalu, że Millenialsi są roszczeniowi, a firmy wychodzą z siebie, żeby im dogodzić. Wydaje mi się, że jeśli rekrutuje się managera średnio-wyższego szczebla, to wypadałoby chociaż się przed spotkaniem umyć - pierwsze wrażenie osoby, z którą ma się spotkanie jest ważniejsze niż Owocowe Czwartki i piękne, wielkie poduszki w Chill Roomie.

rekrutacje

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 131 (151)

#77081

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, czemu nie należy denerwować już wystarczająco wkurzonych ludzi.

W zeszłym tygodniu w Warszawie miał miejsce czarny czwartek - nie dość, że padło metro w obie strony, to jeszcze pogoda (delikatnie mówiąc) nie była najlepsza.
Ze względu na to, że zderzyłam się z zamkniętymi drzwiami peronu metra w drodze z pracy, musiałam wybrać inny środek transportu. Ja i jakieś 200 osób, które dokładnie w tym samym momencie postanowiło dostać się z Mordoru od Śródmieścia.

Tramwaj, jak już się pojawił, natychmiast wypełnił się po brzegi. Wraz z nami podróżował wyjątkowo śmierdzący żul, wokół którego utworzyła się pusta strefa wysokiego skażenia. Co ważne, z przystanku mogło nie być widać, że na siedzeniu siedzi menel, było za to widać, że jest sporo wolnego miejsca.
Po drodze znalazło się kilku piekielnych, którzy żądali przesunięcia się, jednak po propozycji wpuszczenia ich tam - rezygnowali.

Ale nie Piekielna Babcia(PB) i jej świta. PB, patrząc mi prosto w oczy (nie mam pojęcia, czemu kopnął mnie ten zaszczyt), wykrzyczała, stojąc na przystanku:

[PB]: Czemu tam nie przechodzicie?! My tutaj stoimy. Ruszyć d*py, my chcemy wejść!
[Ja]: Ależ nie ma problemu, zaraz panią przepuścimy.
[PB]: Stoją tak i nie wpuszczą do tramwaju. Ja wchodzę, przesunąć się!

Jak babcię swoją kocham, nie wiem, jak to się stało, ale ludzie, jak na zawołanie, utworzyli wąski korytarz między wejściem a panem żulem. Poskładały się nogi, brzuchy i tyłki wciągnęły, a niemożliwe stało się wykonalne.
PB taranem wpadła do środka, rzucając jeszcze pod nosem obelgami. Z niemałym rozbawieniem patrzyliśmy wszyscy, jak panie dopadają miejsca docelowego, masa ludzka zwiera się z powrotem, a one rozumieją nagle swój błąd. Błąd, którego nie da się w żaden sposób naprawić, chyba że wysiadając.

Pan menel, jak na zawołanie, jeszcze dorzucił "dwójkę" w spodnie (przynajmniej taka zapanowała "atmosfera").

Pamiętajcie, karma zawsze wraca.

komunikacja_miejska

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 229 (267)

#53564

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Co ludzie potrafią wyczyniać na basenach?

1. "Halina, po co się myć? Na basen idziemy!"
Na każdych drzwiach widnieje informacja, że należy umyć się (w domyśle: mydłem, np. tym dostępnym w dozownikach obok natrysków) pod prysznicem przed wyjściem na basen. To samo obowiązuje po wyjściu z toalety - wiadomo.

Ale po co "marnować" wodę, skoro i tak zaraz wejdziemy do basenu?

2. "Cudze mydło, to może być moje mydło!"
Jest taka "zasada" na "moim" basenie, że zostawia się żele pod prysznic w jednym miejscu blisko natrysków. Chodzi głównie o to, by nie wchodzić mokrym do szatni, gdzie są szafki i nakłada się suche ubranie. Zawsze znajdą się jednak klientki, które chętnie pozwolą sobie umyć się na cudzy koszt. Niby nikt tam Diora nie przynosi, ale jakoś tak chyba jednak głupio...

3. Dzieci.
Temat-rzeka. Od kiedy pamiętam, jeżdżąc z tatą na basen, nigdy nie wchodziłam z nim do szatni - NIGDY! Musiałam sama sobie dać radę, ewentualnie poprosić o pomoc jakąś panią, która też będzie się przebierać. O ile dziewczynki w damskiej szatni to rzecz jasna norma, to już chłopcy powodują pewne zamieszanie.
Szczyt osiągnęła jednak mamusia, która postanowiła wprowadzić, na oko, 6-latka płci męskiej do damskiej przebieralni! Była oburzona i nerwowo zasłaniała dziecku oczy, kiedy przyszło jej przejść (przebiec?) przez strefę natrysków, gdzie - uwaga, uwaga! - były nagie kobiety! Wyobrażacie to sobie: nagie kobiety pod damskim prysznicem?!

4. Picie i jedzenie.
To dotyczy właściwie tylko pewnej grupy rodziców, którzy przychodzą z 2,3-latkami. Mimo zakazów takich praktyk wypisanych w kilku miejscach wielkimi literami, zawsze trafiają się tacy, którzy uważają, że ich dziecko jest wyjątkowe. Obrywa się zawsze bogu-ducha-winnemu ratownikowi, który "śmie" zwracać hrabiostwu uwagę i żądać powrotu z "piknikiem" do szatni.

5. Boje miłości.
Basen, na który chodzę to malutki obiekt składający się z basenu pływackiego, jakuzzi, przeciwprądów i jednej zjeżdżalni. Wiele osób przychodzi pływać (tak normalnie, od lewej do prawej, pilnując swoich torów), ale część lubi po prostu robić za boje. Ale nie takie zwykłe, tylko najlepiej z przyssaną partnerką w kusym stroju. Bawić się w basenowego zawalidrogę najlepiej na środku toru (na samym środku, w połowie długości). Oczywiście najlepiej pozostać głuchym na prośby o przeniesienie się ze swoją miłością np. do ciepłej wody jakuzzi...

6. Prawdziwa kobieta żadnego brudu się nie boi!
Szczególnie tego, który zostawia za sobą w szafce lub przebieralni. Skoro ona już wychodzi, to przecież nie będzie się tym przejmować, prawda?

Dlatego ja wybieram wczesne godziny poranne. Wtedy ewentualnie trafiam tylko na takich, którzy, jak ja, przychodzą faktycznie przepłynąć swoje 60 czy 80 basenów :)

basen

Skomentuj (57) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 400 (612)
zarchiwizowany

#48461

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, która kiedyś mogła się tutaj pojawić (było o niej głośno kilka lat temu), bo działa się w dużym mieście już-nie-wojewódzkim.

Pewni państwo, powiedzmy X, starali się o dziecko od 15 lat - rzecz jasna, absolutnie bezskutecznie. Zdecydowali się ostatecznie na adopcję niemowlęcia. Przeszli kursy, badania i zgodę otrzymali. Kiedy już-już mieli odbierać dwumiesięcznego (powiedzmy, bo imienia nie znam) Jasia, okazało się, że pani X jest w upragnionej ciąży. Ba! Pierwszą córę donosiła bez problemu, drugą, rok później, też. Dzięki temu, w domu państwa X było troje dzieci - najstarszy, adoptowany syn oraz dwie upragnione córki. Niestety, mimo że Jasiu był wyjątkowo ślicznym dzieckiem, był też typowym ADHD-owcem, który był nie tylko nadpobudliwy, ale także śmiał zaczepiać "święte" dziewczynki (podejrzewam, że raczej na zasadzie dziecięcych zabaw - jakieś ciągnięcie za warkocze, podkradanie zabawek itd.). Państwo X zaczęli zatem izolować Jasia od córek. Kiedy dziewczynki wyjeżdżały, chłopiec zostawał - i odwrotnie. Kiedy Jaś jadł, nikt przy nim nie siedział. Ogólnie, odsunięto go od rodziny. Chłopiec poszedł do szkoły, a kiedy miał zacząć drugą klasę, przeniesiono go do innej placówki, ponieważ do pierwszaków szła jego młodsza siostra, którą "na pewno będzie nękał na korytarzu". Co więcej, państwo X wymyślili, że chcieliby się Jasia pozbyć z domu, bo zdecydowanie im zawadza. Podobno starali się podejmować nawet próby odwrócenia adopcji sądownie, ale wymiar sprawiedliwości szybko sprowadził ich na ziemię. Oni jednak byli mądrzejsi i wymyślili, że oddadzą Jasia do rodziny zastępczej, którą ustanowią ich brata (jego lub jej, nie wiem) mieszkającego pod miastem. Pewnie uspokajał ich sumienie fakt, że wujek był nauczycielem w szkole, do której po wakacjach miał iść Jasiu (druga zmiana placówki w ciągu roku z małym ogonkiem).

Tak więc, wypchnęli syna na wieś - do wujka i jego leciwej matki. Dziecko zostawiane było na długie godziny po szkole w świetlicy, gdzie oczekiwało powrotu nowego opiekuna. Już pod koniec września chłopiec potrafił się zmoczyć na dźwięk głosu "wujaszka". Jaś zaczął przejawiać ogromne zainteresowanie śmiercią, miał obsesję na punkcie aniołów, o które ciągle wypytywał. Kto jednak doszukuje się drugiego dna takiej ciekawości u 9-latka?

Jasia znaleziono w listopadzie powieszonego w stodole należącej do wujka. Początkowo sugerowano, że nadpobudliwe dziecko miało wypadek - ot, przewróciło się i zadzierzgnęło niefortunnie, ale skutecznie. Jednak wyniki autopsji ciała były jednoznaczne - Jaś popełnił samobójstwo.

Pół roku później, kiedy matka "wujaszka" leżała już na łożu śmierci po rozległym zawale, wyznała księdzu, że wiedziała, że jej syn molestuje małego. Dzięki jej wyznaniu mężczyznę skazano.

Nie wiem, czy jakakolwiek pointa jest tu potrzebna.

(Pewne informacje mogą trochę mijać się z prawdą, ale to historia, którą to miasto żyje do dzisiaj i pewne fakty na pewno zostały podkoloryzowane. Moje "źródło" jest jednak na tyle zbliżone do sprawy, że wierzę na słowo.)

Miasto

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 420 (510)
zarchiwizowany

#41621

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ku przestrodze.

Jeśli ktoś z was wybiera się do Gdańska zwiedzać, to radzę zabrać ze sobą torbę/torebkę lub plecak, który założycie z przodu. Niestety, natychmiast, kiedy człowiek wyjmuje coś w miarę wartościowego na ulicy Starówki (szczególnie koło bazyliki), obok pojawia się znikąd małe Romskie dziecko. Wystarczy na chwilę odwrócić wzrok i już mamy po aparacie/telefonie/portfelu/kamerze itd., a maluch zapada się pod ziemię wraz ze sprzętem.

Ja się w porę zorientowałam, choć moja "obstawa" wyglądała tak niewinnie, że chciało się przytulić.

Przestrzegam tych, którzy nie rozeznają się, a chcieliby pozwiedzać w spokoju to piękne miasto.

Gdańsk

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 214 (248)

#39493

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chciałam się odnieść do historii Tycha o podręcznikach http://piekielni.pl/38945 - oczywiście z perspektywy nauczyciela (nic nieznaczącego, młodego stażem szczyla ;)).

W związku z wieczną nagonką na nauczycieli, stałam się właściwie uodporniona na przykre słowa, docinki czy nawet plucie w twarz za horrendalną kasę, którą podobno się w tym zawodzie zarabia (nauczyciel kontraktowy w mieście, z wychowawstwem i jakimiś tam dodatkami zarabia zawrotne 1500 zł na rękę - jest się o co bić, sami przyznacie). Jednak krew się we mnie gotuje, kiedy przychodzi do podręczników. I nie dziwię się rodzicom, którzy mają mord w oczach patrząc na listę podręczników, szkoda tylko, że obrywa się tym najmniej winnym, czyli nauczycielom. Nie twierdzę bynajmniej, że nie ma w tym zawodzie krętaczy i cwaniaków, ale to jednak nie wszyscy...

Lista absurdów zatem:

1. To bzdura, że nauczyciele dostają coś za wybór podręczników. Zazwyczaj wielkim wyczynem jest wyrwanie od wydawnictwa kompletu dla nauczyciela i tzw. zaplecza metodycznego (scenariusze zajęć, dodatkowe ćwiczenia do skserowania, gotowe sprawdziany itd. - naprawdę wszystko warte grosze). Jest się naprawdę wielkim szczęściarzem, jeśli wybębni się kompletne publikacje. W tamtym roku dumna pani z wydawnictwa przyniosła mi piękne scenariusze lekcji do 1 klasy gimnazjum - zachwalała, że cudownie wydrukowane, że można sobie wpiąć do segregatora, że forma bardziej przejrzysta itd. Szkoda, że zapomnieli w moim egzemplarzu dodrukować połowy tego "cuda". No, po prostu, temat-rzeka. Dodam tylko, że katecheci w ogóle wszystko muszą sobie kupować z wydawnictw za własną kasę (łapę na tym trzyma wiadomo jaka instytucja ;)).

2. Co roku wydawnictwa drukują podręczniki, to sprawa oczywista. Tylko te same książki co roku mają inną zawartość - zmienia się numeracja stron lub kolejność zadań. Największym jednak sku...syństwem jest zmiana w ogóle treści zadań w podręcznikach do języków lub przerzucanie jakiejś partii materiału z części A do części B (często podr. do języków są tak dzielone). O ile w pierwszym wariancie jakoś da się to ogarnąć w toku lekcji, tak w przypadku drugim używanie jednocześnie w klasie tej samej książki drukowanej np. w 2011 i 2012 r. jest niemożliwe.

3. Nowa podstawa programowa. To jest dopiero "cud" i osiągnięcie Ministerstwa, ku dobrobytowi ludu miast i WSI. Oczywiście (dla mnie to jasne) wprowadzono NPP nie ze względu na poprawę poziomu edukacji, ale dlatego, że jakiś wujek-szwagier-siostra miał/a z tego ogromną kasę. Wydawnictwa rzuciły się jak sępy. WSiP zmienił bardzo dobry cykl podręczników (książka+2 zeszyty ćwiczeń/rok) do języka polskiego do SP na... kolejny cykl składający się z 4 zeszytopodręczników na rok! Nie da się tego odkupić (wcześniej dało się kupić sam podręcznik, mimo opłakanej jakości), bo dzieci w tym piszą, coś tam nawet wklejają. Podobnie jest z matematyką i przyrodą.

4. Marketing. Na to idzie ponad 40% ceny podręcznika (koszt wydrukowania przeciętnej książki to niewiele ponad 1 zł). Wydawnictwa urządzają nic niewnoszące konferencje, spotkania, najazdy przedstawicieli handlowych itd. Czasami na jakieś szkolenie się pójdzie, jeśli jest na miejscu, a człowiek akurat robi awans (zaświadczenie do teczki). Oczywiście na takim "szkoleniu" zawsze jest pełen bufet, mądry, dobrze ubrany pan, piękna sala i w ogóle full-wypas. Oprócz tego wydawnictwa masowo wysyłają "próbki" podręczników do szkół - zawsze kurierem i w wielkich pudłach (gdzie 3/4 miejsca w pudłach zajmują te "poduchy" plastikowe).

5. I na koniec: wiecie ile dostaje autor za napisanie programu oraz podręcznika, ćwiczeń i zaplecza dla nauczyciela (to musi iść w parze)? 5 tysięcy polskich złotych - oczywiście jest to jednorazowa kwota, dzielona na wszystkich autorów. Istny szał ciał.

Jest jeden naprawdę dobry zawód, przyszłościowy: właściciel wydawnictwa edukacyjnego. Tylko trzeba mieć znajomości w ministerstwie i wybitnie skur...syński charakter.

Ach ta piękna polska szkoła :)

Skomentuj (100) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 816 (924)

#30329

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Działo się to ładnych kilka lat temu.

Piotr miał ciężkie porażenie mózgowe. Kiedy przyszedł do szkoły średniej, zaczynając naukę indywidualną (na terenie szkoły, ale miał oddzielną salę), jeździł na wózku, nie potrafił utrzymać w buzi śliny (zapominał przełykać), w sytuacjach większego skupienia często oddawał pod siebie mocz i kał. Miał również problemy z artykułowaniem głosek - wszystkich, nie tylko tych logopedycznie trudnych. Ale dzieciak był niesamowicie inteligentny, pojętny, chętny do współpracy i niesłychanie sympatyczny. I świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co odstawiają jego rodzice.

Jego rodzice z minami skazańca wozili go do większego miasta powiatowego(WMP) na rehabilitację, która nic nie dawała. I właściwie o to chodziło opiekunom Piotra, bo im bardziej "wyglądał na upośledzonego", tym więcej dostawali na niego pieniędzy. Nauczyciele ciężką pracą starali się rehabilitować go podczas swoich zajęć* i szybko zaczęło to dawać efekty - w ciągu roku Piotr kontrolował już swoje odruchy fizjologiczne, nikomu nie robił krzywdy nagłymi ruchami rąk, wręcz z miesiąca na miesiąc jego dykcja się poprawiała. Nawet nie wiecie, ile szkołę kosztowało to serca i wysiłku, szczególnie, że rodzicom nie było to na rękę...

Rodzice nie kończyli bynajmniej na zaniechaniach w rehabilitacji. Kiedy dziecko na wózku zaczynało im przeszkadzać bardziej niż zwykle (raz w miesiącu minimum), Piotr był przez opiekunów podtruwany rtęcią z rozbitego termometru. NIKT w WMP nie wpadł na pomysł, żeby zainteresować policję faktem, że co 3 tygodnie ląduje u nich upośledzone, niepełnosprawne ruchowo dziecko. Szkoła wiedziała, ale miała związane ręce, bo GOPS nie widział w domu żadnej patologii.

Rodzice Piotra mieli możliwość posłania go do szkoły z internatem, gdzie miałby ciągłą opiekę rehabilitanta, basen, w pełni wyposażone sale gimnastyczne, nowy wózek i - co najważniejsze - miejsce w klasie integracyjnej! Jedynym "kosztem" byłoby przelewanie zapomogi z ZUSu na konto szkoły. Jaka była decyzja rodziców? (Mimo licznych rozmów np. z pedagogiem szkolnym i dyrekcją) Nie posłali, bo oni wolą pieniądze.

I "wisienka na torcie", przez którą mam łzy w oczach za każdym razem, kiedy sobie o tym przypominam: w czasie, kiedy Piotr był w domu, bo rodzice go "chwilowo tolerowali", miał za zadanie tłuc masło w słoiku (chodzi o to, że potrząsa się słoikiem wypełnionym śmietaną zebraną z mleka, aż do wytworzenia się masła). Matka wręczała mu ten słoik mówiąc: "Masz, rób, bo to jedyne, do czego się nadajesz".

*Wiadomo, że nie była to profesjonalna rehabilitacja, ale np. pani od wiedzy o kulturze ćwiczyła z Piotrem oddychanie i namawiała go do śpiewania, chemik i fizyk starali się, żeby wszystko, co mu przynoszą do pokazania, mógł potrzymać w dłoni, geograf ćwiczył z nim skupianie wzroku na mapie itd. itp. Wierzcie na słowo, że zarówno nauczyciele, jak i Piotr włożyli w tę małą rehabilitację ogromną pracę.

wielka tragedia małego człowieka

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 914 (968)

#25230

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia, mimo że będzie miała akcent lekko humorystyczny, jest historią, która o mało co nie skończyła się wielką tragedią. Sama też pointa jest śmiechem przez łzy.

Jak już pisałam, na pierwszym roku mieszkałam w akademiku - 3-piętrowym kolosie, na piętrze ostatnim. Na każdej kondygnacji było ok. 25 pokoi, prawie same "trójki", jedna kuchnia, 3 toalety damskie i tyleż męskich, 3 prysznice damskie i 3 męskie. Każdy z tych przybytków wątpliwych rozkoszy był oddzielnym pomieszczeniem. Koło kuchni znajdowały się prysznice.

Tyle tytułem orientacji w terenie. Teraz wypadałoby przedstawić głównego bohatera tej opowieści: Adasia. Adaś lubił wypić. Ba! Był nawet (aspirującym) alkoholikiem, co - nie wiadomo dlaczego - napawało go ogromną dumą. Jak to z "notorami" bywa, często nie kontrolował tego, co robi po pijaku. Nie mieszkał już wówczas w naszym DSie, ponieważ (podobno) został z niego usunięty w trybie karnym, ale pomieszkiwał na waleta z racji świetnych znajomości z portierkami.

Pewnego zimowego wieczora postanowiłam skonsumować zdobyczne piwo za jakąś fuchę, której już teraz nie pomnę. Wyszłam więc z czteropakiem na korytarz, do popielniczki, z nadzieją, że spotkam kogoś, z kim będę mogła podzielić się piwkiem i pogadać przy fajce. Znalazłam, a jakże! Kolegę, który tego samego dnia się wprowadził, obcokrajowca (KZG - kolega zza granicy). Siedzimy, pijemy, aż tu nagle wokół nas zrobiła się impreza (kto mieszkał kiedyś w DSie wie, że to wcale nic dziwnego). Nam się czteropak skończył, a że nowi goście częstowali hojnie Harnasiem, to nie pogardziliśmy. Cała zabawa przeniosła się do kuchni, a w tak zwanym międzyczasie, pojawił się rzeczony Adaś - już mocno "doświadczony". Doprawił jeszcze 3 piwami i oświadczył nam (ach, jakże dziękuję teraz losowi, że Adam postanowił nam wówczas o tym powiedzieć!), że idzie spojrzeć, czy rowery stoją.

Po pół godzinie trochę zaczęliśmy się niepokoić, ale sprawa została olana. Po prawie godzinie postanowiliśmy kolegi poszukać. Szczęśliwie na drugim piętrze też była impreza i wszyscy zgodnie orzekli, że Adasia u nich nie było, ani nie schodził po schodach. Zaczęliśmy więc przetrząsać toalety i pokoje dziewcząt ewentualnie chętnych do przygarnięcia Adasia pod kołderkę. Niestety, kamień w wodę. Właściwie już zrezygnowaliśmy i wracaliśmy do kuchni, kiedy KZG zauważył, że przecież nikt pod męski prysznic nie szedł (wszyscy ostro katowali w kuchni), a światło się pali i do tego okno jest otwarte!

I tutaj zaczyna być (prawie) tragicznie.

KZG rzuca się do okna i dyskretnie za nie wygląda. Odwrócił się już blady jak ściana i oświadczył, że Adaś tutaj jest, siedzi na zewnętrznym parapecie. Dla tych, którzy jeszcze nie kumają: to był zewnętrzny parapet trzeciego wysokiego piętra, gdzie na dole było pełno śmieci, w tym metalowych niezidentyfikowanych części. Gdyby spadł - trup na miejscu, nie byłoby czego zbierać.
Nie wiem, czy wiecie, jak to jest wytrzeźwieć w 0,003 sek. Jak wiem, bo właśnie wtedy wszystkim nam procenty uleciały, jakbyśmy w ogóle nie pili. Trzeba było pijanego chłopa stamtąd ściągnąć i nie zabić go przy okazji. Nie wchodziło w rachubę otwarcie drugiego okna, tego za nim, bo na pewno by się zsunął. W następnej sekundzie zapadła decyzja i KZG szybkim ruchem objął Adasia pod pachami, wychylając się z okna i równie prędko wciągnął go przez okno z powrotem do środka w asyście drugiego sąsiada.

Byliśmy wtedy przerażeni, jak nigdy w życiu. A co na to Adaś? Adaś schował przyrodzenie, oswobodził się w uścisku wku...wionych wybawicieli i oświadczył:
- Puśćcie, kuria! Muszę rączki umyć! Prawdziwy mężczyzna zawsze myje rączki po szczaniu!

Tak, Adaś wyszedł za okno się wysikać. Nawet nie olał sobie butów balansując na zewnętrznym parapecie.

Akademik

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 611 (645)

#24399

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będą to właściwie dwie historie, które są ze sobą ściśle powiązane. Obie panie, które tutaj opiszę, mogą śmiało walczyć o miejsce na mało zaszczytnym podium dla Najgorszych Matek Roku, a może nawet i Wieku.

Na pierwszym roku studiów trafiłam do szpitala na Bielanach w Toruniu z podejrzeniem poronienia. Tak właśnie trafiłam na sale dla kobiet w zagrożonej ciąży (o, ironio!). Na sali, razem ze mną było 8 pań, część z wielkimi brzuchami. Panie, z racji koszmarnej nudy, jaką musi odczuwać każda osoba teoretycznie zdrowa, ale przykuta do łóżka z powodu dziecka, zajmowały się obgadywaniem każdej, która wyszła z sali. Po prostu cyrk. Ale dowiedzieć się można było wiele (czy ktoś chciał, czy nie), bo naprawdę nie było, co robić.

Mamusia nr 1.

Pani, przyjęta w 6. miesiącu ciąży, pierworódka koło 30, ale wyglądająca na zadbaną i normalną. Rąbała jednak tyłki chyba najbardziej ze wszystkich, i to bezlitośnie. Z powodu krwawienia położne robiły jej KTG (badanie tętna płodu) 2 razy dziennie, bo zachodziła uzasadniona obawa, że dziecko zechce wyjść wcześniej na świat.
Partner tejże pani już nie wyglądał tak normalnie jak ona. Widać było, że facet lubi dać w palnik i to bynajmniej nie alkoholem z wyższej półki. Ale nic to, przecież nie nam oceniać innych. Fakt, że opiekował się ciężarną partnerką, jak tylko mógł, był wielkim plusem. Pani utrzymywała, że przyjechała, bo uderzyła się w brzuch.

Teraz uwaga. Dopiero któregoś dnia, kiedy była rotacja pań ciężarnych, zostałyśmy same na sali, mamusia nr 1 oznajmiła mi z dumą w głosie:
- Bo wiesz, ja tak naprawdę wcale się nie uderzyłam w ten brzuch. Po prostu mieliśmy imprezę i do picia był tylko czysty spirytus, to trzeba było brać, co jest. Lekarzowi nie powiedziałam, bo przecież by pomyślał, że patologia jakaś, nie?

Mamusia nr 2 (powiązana z Mamusią nr 1, ale to pod koniec).

Tytułem wstępu: jak pewnie część wie, w Toruniu jest miejsce zwane potocznie Czeczenią. Ten kawałek osiedla jest siedliskiem wszelkiej patologii - naprawdę, pełne spektrum. Nie wiem, jak teraz, ale jeszcze w latach 90 poprzedniego wieku i wówczas, kiedy byłam na studiach, nadal nawet policja miała opory, żeby się tam pojawiać, a samobójstwa z powodu psychozy alkoholowej - na porządku dziennym.

Do rzeczy jednak. Kiedy położyli mnie na salę, leżała już tam młoda dziewczyna, lat 16, z Czeczenii właśnie. Poroniła dziecko. Płakała w poduszkę, ale wydawała się bardzo sympatyczna, chociaż ewidentnie przerastała ją ta sytuacja. Chyba drugiego dnia mojego pobytu, wpada na salę uśmiechnięta od ucha do ucha i wypala:
- Ja mam takiego kochanego faceta! Powiedział mi, że mam się nie martwić, bo zrobimy sobie drugiego dzidziusia.

To jeszcze jednak nie koniec. Partner Mamusi nr 1 rozpoznał w niej prostytutkę, którą chóralnie zaliczali goście wieczoru kawalerskiego jego kolegi kilka miesięcy wcześniej. Dziewczyna musiała mieć wówczas 15 lat.

szpital

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 730 (768)

#18295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przypomniałam mi się dzisiaj historia z mojego pierwszego roku studiów. Piekielnymi będą panowie majstrzy akademiccy - jak się okazuje, gatunek prawie wymarły, ale niedobitki są wybitne!

Mieszkałam wtedy w akademiku w pokoju 3-osobowym. Tak się złożyło, że właściwie mieszkałyśmy we dwie, bo trzecia współlokatorka (zarazem ta najbardziej ogarnięta i zahartowana w "ogniu bitwy" ze wszelkimi insektami) wyjechała na wymianę.

Do przydługiego wstępu muszę dodać, że było to ostatnie piętro akademika, a "piętro" wyżej, tj. na strychu, mieszkały sobie gołębie, a raczej - większa część starówkowej populacji tych obesrańców.

Pewnego dnia zauważyłyśmy, że w naszym pokoju zaczynają się mnożyć insekty podobne do karaluchów (i tak będę je dla uproszczenia dalej nazywać), tylko że te akurat umiały latać. I spadać na głowę z sufitu w środku nocy też umiały!
Już nie pamiętam dokładnie wczesnej walki z robalami, ale pojawiała się u nas w pokoju m.in. ta zielona płytka na robale domowe oraz spraye typu rapid czy coś w tym guście. Jak nietrudno się domyślić, karaluchy niewiele sobie z tego robiły :) Ba! Nawet miały przyrost naturalny godny XIX-wiecznych Chin! Tak więc one się mnożyły, a my zielone z powstrzymywanych wymiotów zabijałyśmy robale i sprzątałyśmy trupy. Naszą frustrację potęgował fakt, że NIKT z naszych sąsiadów nie miał brązowych przyjaciół u siebie - tylko wlatywały od nas do nich przez otwarte okna.

Pewnego dnia postanowiłyśmy poszukać jakiegoś gniazda czy czegoś w tym guście (google w ogóle nie wiedziało o istnieniu latających karaluchów, które wyglądałyby tak, jak te nasze) i unicestwić paskudztwo raz na zawsze. Nasze poszukiwania dały tylko jeden efekt: zlokalizowałyśmy, że one wychodzą z dziury w suficie, gdzie zamontowana była lampa (później wchodziły do tego kubka-osłonki na przewody i stamtąd robiły sobie nocne eskapady na nasze twarze, jedzenie oraz inne dobra ruchome i nieruchome). Zapadła decyzja: zgłaszamy sprawę na portiernię i niech wzywają kogoś do zalepienia dziury w suficie, bo powariujemy.

Po pełnym napięcia tygodniu oczekiwania, panowie postanowili się pojawić. O ile pamiętam, była to środa, 7:30 rano - moja współlokatorka akurat jadła śniadanie, a ja jeszcze przymykałam oczka pod kołdrą rozkoszując się taką możliwością (ech, te wykłady od 11:00!). Rozlega się pukanie do drzwi - panowie nie chcieli w ogóle słyszeć o tym, że E. dokończy śniadanie, czy ja jednak się ubiorę... Panowie weszli, coś tam pogadali i stwierdzili, że zabiorą się za robotę. A trzeba przyznać, że styl wypowiedzi mieli dość hmmm... oryginalny (wątpię, żeby dowiedzieli się wcześniej, że idą do jedynego na tym piętrze pokoju samych filolożek-to-be, chociaż każda z nas była innej, że tak powiem, maści, ale to szczegół).
- Panie Franciszku, może by pan poszedł po drabinę?
- Po*bało pana, panie Stanisławie? Sam se panie biegnij po tych piętrach [nie mieliśmy windy, mimo trzech wysokich pięter].
Jak boziedidi, oni naprawdę tak się do siebie zwracali! Pan Franciszek polazł więc po drabinę, a pan Stanisław raczył nas nadal swoją obecnością. Wypytywał o nasze robale i bardzo obrazowo przedstawiał swoją reakcję na sytuację, gdyby mu taki robal spadł w nocy na twarz! Jakby ktoś nie pamiętał, to E. nadal konsumowała.

Wrócił pan Franciszek wraz z drabiną i silikonem w pistolecie (czy jak to się tam nazywa). Zabrali się za robotę (dochodziła już 8:00). Pan Stanisław, jako chyba jakiś boss, wszedł do wspomnianą drabinę z miną prawdziwego fachowca.
- Panie Franciszku, proszę mi podać ten silikon, bo dziura faktycznie jest.
- Ależ oczywiście, panie Stanisławie.
Ale pan Stanisław natrafił na przeszkody: końcówka była zapchana zaschniętym silikonem. Pan fachowiec nie omieszkał swego świętego oburzenia wyrazić:
- Panie Franciszku, ku*wa, znowu ten zj*bany silikon jest zapchany. Ta cholerna uczelnia o nic nie potrafi zadbać, do ch*ja!
- Ano, nie potrafi, panie Stanisławie!

Panowie zakleili więc dziurę silikonem wyciskanym bezpośrednio ze zbiorniczka na goły palec :), przy tym malowniczo wyrażali wciąż swoje obrzydzenie dla trupów karaluchów, które zobaczyli. Pozostała jednak wciąż sprawa robali, które siedziały w tym kubku-osłonce od lampy. Panowie ewidentnie nie mieli ochoty tego usunąć, mimo naszych próśb. Wreszcie pan Franciszek wykazał gest i wytrząsnął żyjące robale do zwykłej foliówki, po czym rzucił je kłębiące się pod nos E. Chyba nie muszę mówić, że mało wówczas znowu nie spotkałyśmy się ze śniadaniem E...

Niestety robale ciągle z nami mieszkały... I wciąż się rozmnażały. Wówczas darowałyśmy sobie panów Franciszka i Stanisława, a do akcji wkroczył facet mojej współlokatorki. Wyprosił nas grzecznie z naszego pokoju i zrobił z karaluchami porządek. Okazało się, że w osłonce zamieszkała królowa owych robali, a panowie fachowcy musieli ją widzieć podczas zaklejania dziury. Ja tego paskudztwa z koroną nie widziałam, ale podobno cholerstwo było całkiem spore. Facet E. nie uszczęśliwiał nas tym widokiem - zabił i wyrzucił zwłoki tak, żebyśmy nie miały już z nimi żadnego kontaktu. Robale zniknęły już po kilku dniach :)

Wierzcie mi, że to był zdecydowanie happy end :) A ja jeszcze pakując się przy wyprowadzce stamtąd, znalazłam chitynowego trupa a na dnie mojej szafki - brrrr...

DS :)

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 648 (762)