Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Spaniel25

Zamieszcza historie od: 8 maja 2011 - 4:05
Ostatnio: 9 lipca 2019 - 22:41
  • Historii na głównej: 7 z 23
  • Punktów za historie: 2785
  • Komentarzy: 12
  • Punktów za komentarze: 64
 

#82417

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W tym momencie wydaje mi, że mam jakąś obsesję, a może oczekuję higieny w miejscu pracy, aż nadto… Ale od początku…

Od dawna dbam o włosy, aż nazbyt przesadnie. Zawsze świeże, pachnące, bez grama łupieżu, bo działam zachowawczo. Ale o co chodzi?

4 dni temu wybrałam się do fryzjera w mej mieście, w której aktualnie przebywam. Niby nic, ale musiałam zrezygnować z mojego zaufanego salonu, ponieważ wszystkie panie, jakoś się złożyło, że poszły na macierzyński i pozostała tylko jedna fryzjerka. Okej, spróbujmy czegoś innego.

Generalnie salon okej, wysokie oceny w google, profesjonalna pani fryzjerka, usługa wykonana tak, jak powinna, cena trochę za wysoka, jak na obecne warunki, ale da się przeżyć. Ale, ale… Wtedy nie byłoby tej historii.

Otóż moją uwagę przykuło po myciu zawijanie włosów w ręcznik. Nie standardowo w jednorazowy, ale te grube ręczniki, wielokrotnego użytku. Natomiast wtedy pomyślałam, że w porządku, może dobrze je krochmalą, lub inne rzeczy z nimi robią, co by były nieskazitelnie czyste.
O ja naiwna…

Po 2 dniach skóra głowy zaczęła schodzić płatami, więc nic, wybieram się do salonu, aby wyjaśnić i zasięgnąć porady, co się dzieje. Czy już włosy wypadają, i amen, kaplica, czy dermatolog wystarczy.

To, co usłyszałam od fryzjerki, ścięło z nóg. A były to dokładnie zdania:

- PANIKUJE PANI. OT, ZWYKŁY ŁUPIEŻ PANI „GDZIEŚ” ZŁAPAŁA. NO MOŻE TROCHĘ MOCNIEJSZY. PIĘĆ MYĆ NIZORALEM I PRZEJDZIE.
- Przepraszam, ale to może te ręczniki, może coś z nimi nie tak?
- HAHA, PROSZĘ PANI. JAK PANI IDZIE DO KOSMETYCZKI, I APLIKUJĄ PANI TEN SAM KREM CO WSZYSTKIM, A PO DWÓCH DNIACH WYSKAKUJE PANI PRYSZCZ, TO TEŻ TAK PRZYCHODZI SIĘ PANI AWANTUROWAĆ??

Zabrakło mi komentarza.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 113 (159)

#80668

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z cyklu: dziwne wymagania co do predyspozycji zawodowych.

Rekrutacja na stanowisko osoby zajmującej się telefoniczną obsługą klientów mieszkających za granicą, w dziedzinie ubezpieczeń i kredytów.

PRACA WYŁĄCZNIE PRZEZ TELEFON.

Wymagania na to stanowisko:

- prowadzenie zdrowego trybu życia - w ankiecie personalnej należało wypisać wszystkie formy aktywności, jakie tylko się uprawia, a gdyby miało się jakieś osiągnięcia w danej dziedzinie, również ich wypisanie;

- brak nałogu nikotynowego - ponieważ j.w., a także brak historii nadużywania innych substancji psychoaktywnych;

- posiadanie własnej rodziny - wymóg konieczny! - czyli posiadanie gospodarstwa domowego składającego się przynajmniej z 2 osób (w tym 1 dziecko) - wg tego, pracodawca będzie miał pewność, że potencjalny pracownik będzie chciał zachować stabilność, jak i zapewni firmie stabilność swoją niechęcią do jakichkolwiek zmian odnośnie miejsca pracy;

- dyspozycyjność 6 dni w tygodniu, pomiędzy 8 a 20.

Oceńcie sami.

*EDIT: Ponieważ wynikła mała burza w komentarzach, postanawiam wyjaśnić kilka kwestii.

1. Gospodarstwo domowe - chodziło o własne gospodarstwo domowe, ale nie jakiegoś dziadka/wujka/piąta-woda-po-kisielu - pytanie było sprecyzowane - ile osób, i czy jeżeli owe gospodarstwo liczy dwie osoby, czy jedną z nich jest dziecko w wieku do lat 16. Jeżeli tak, to punkt dla potencjalnego pracownika - j.w.
2. Dyspozycyjność - wiadomo, teoretycznie jest to praca zmianowa, od 8 do 16, lub 12-20. Natomiast, zostało mi też wyjaśnione, że jeżeli klient się kontaktuje i mówi, że może rozmawiać tylko po 18, mimo, że pracujesz do 16-tej, masz obowiązek zostać i z tym klientem odbyć rozmowę, niezależnie od tego, o której sobie zażyczy.
3. Wynagrodzenie - jest to około 4000 zł brutto. Natomiast wydaje mi się, że to ani dużo, ani mało, biorąc pod uwagę dwa czynniki - praca w Warszawie, i praca, która wymaga na co dzień biegłości mówienia w przynajmniej dwóch językach obcych (rozmowa z klientem to jedno, rozmowa z zagranicznymi bankami czy ubezpieczycielami - zupełnie inna bajka).

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 100 (118)

#80605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam wczoraj z ciekawości na rozmowie o pracę w jednej z nowych, jak sami o sobie piszą, "prężnie rozwijającej się firmie w branży IT".

Taka sytuacja:

Ja: Czyli rozumiem, że wynagrodzenie to podstawa plus prowizja? I rozumiem, że jest szkolenie wstępne?

Rekruter: Szkolenia nie ma, jest okres próbny, który trwa 2 miesiące. Podstawy nie ma, jest tylko prowizja. Zresztą ludzie u nas się uczą przez te 2 miesiące, my ich uczymy, jak mają pracować w tej branży, jesteśmy ich nauczycielami, więc czemu mielibyśmy im jeszcze za to płacić?

No cóż. Wyszłam w połowie spotkania.

Życzę firmie powodzenia. :-)

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 141 (145)

#78152

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W związku ze zmianą pracy, mam dostarczyć zaświadczenie o niekaralności, więc zamiast bawić się w listy polecone i całą pocztą, postanowiłam, że przejadę się do Krajowego Rejestru Karnego i załatwię wszystko na miejscu. Placówka przy Czerniakowskiej w stolicy, ważne dla tej historii jest to, że jest to budynek przyłączony do budynku sądu.

Dodatkowo dodam, iż wcześniej dzwoniłam, aby dopytać jak wygląda procedura wydania takiego dokumentu, a że przeszłość swoje odcisnęła, to chciałam się dowiedzieć, czy nadal u nich figuruje. Bardzo miła Pani wytłumaczyła mi, że wszystkiego dowiem się na miejscu w pokoju 41.

Okej, historia właściwa.

Już przy wejściu, zastałam karteczkę "KRK", a pod nim kartkę ze strzałką i informacją: "do budynku sądu". Okej, więc nawet nie weszłam, tylko skierowałam się od razu do tego przybytku.
Dialog między mną[J], a panem z ochrony [PO1]:

[J] - Dzień dobry, ja do pokoju 41 w KRK.
[PO1] - Proszę Pani, tu jest sąd, wejście jest od frontu!
[J] - No tak, byłam tam, ale jest wywieszona kartka z informacją, że do KRK to trzeba się kierować do budynku sądu.
[PO1] - Bzdura, nie ma żadnej kartki, proszę tam iść.

No okej, wracam do feralnego wejścia i jako, że gdy tylko przestąpiłam próg, zobaczyłam tylko kilkanaście okienek i zero informacji, postanowiłam zapytać się pana ochroniarza[PO2], co i jak.

[Ja] - Dzień dobry!
[PO2] - Czego?! - był to Pan starszy, który siedział sobie przy wejściu i rozwiązywał zawzięcie krzyżówkę. Pomyślałam, okej, może gorszy dzień, będę najbardziej miła, jak tylko się da.
[Ja] - Ja do pokoju 41, gdyby mi mógł Pan powiedzieć, gdzie to jest...
[PO2] - Nie ma żadnego pokoju 41 tutaj! Pani to do sądu chce, a tu nie tutaj.
[J] - Proszę Pana, wyraźnie mi powiedziano, że pokój 41 w KRK. Byłam w budynku sądu i odesłano mnie tutaj, bo tu jest KRK.
[PO2] - Tu nie ma żadnego KRK, tylko jest MINISTERSTWO SPRAWIEDLIWOŚCI!** Do budynku sądu niech Pani idzie, tu nic Pani nie załatwi, bo nie ma żadnego KRK! Tylko MINISTERSTWO, rozumie Pani?!

No, żesz k**wa... Rozumiem, ale sytuacja patowa, wracam do budynku sądu, już pewna, że będzie się działo.

[J] - Dzień dobry ponownie, odesłano mnie tutaj, bo Pan mówił, że KRK jest od frontu, ale Pan mnie odesłał tutaj, mówiąc, że tam żadnego KRK nie ma, tylko jest Ministerstwo.
[PO1] (patrzy na mnie jak na debila) - Jak to możliwe? Mówiłem Pani, wejść od frontu.
[J] - A myśli Pan, że gdzie ja byłam? Jest jedno wejście i tam mi PO powiedział, że żadnego KRK nie mają i muszę iść do budynku sądu.
[PO1] - trochę się facet wkurzył, zakasał rękawy i w akompaniamencie własnego lamentu, jaka to ja jestem nieogarnięta, poszedł ze mną do drzwi frontowych na konfrontację z PO2.
I taki dialog nastał*:

[J] - Dzień dobry ponownie, proszę mi powiedzieć, gdzie jest tu pokój 41..
[PO2] - Nie ma tu żadnego pokoju 41, tu jest ministerstwo, miała Pani iść do budynku sądu! (nie podnosząc wzroku znad krzyżówki).
[PO1] - Panie, tu jest KRK, co Pan pierdzieli?
[PO2] (wreszcie podnosi wzrok i jakby ożywa) - Dzień dobry! A tak, Pani o pokój 41 pytała? Do końca i ostatni pokój po lewej.
[J] - Cholera! Nie mógł Pan tak od razu?! (puściły mi nerwy).
[PO2] - Bo Pani weszła i pytała o pokój 41, a skąd ja mam wiedzieć, że o ten w KRK pani chodziło?

Padłam, po prostu padłam. Do tej pory zbieram szczękę z podłogi. Cała zabawa zajęła mi pół godziny. Wydanie dokumentu - 2 minuty.
Naprawdę, ale to naprawdę nie rozumiem, absurdu całej tej sytuacji.

*W międzyczasie zwróciłam też uwagę pana na ową feralną kartkę na drzwiach, co skwitował tym, że może kiedyś tak było, ale od przynajmniej paru miesięcy to nie obowiązuje. Aha, dobrze wiedzieć.

**Faktycznie, przy wejściu frontowym na drzwiach jest tylko wydrukowana kartka z napisem Krajowy Rejestr Karny, natomiast do budynku jest przymocowana wielka czerwono-biała tabliczka z napisem Ministerstwo Sprawiedliwości, którego już dawno tam nie ma.

KRK Stolica

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 215 (231)

#75987

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia http://piekielni.pl/75872 przypomniała mi o moim wychowawcy. Było to w latach 2007-2010, więc całkiem dawno, ale jednak. Ale akurat to ja okazałam się piekielna. Chyba.

Dodam, że z wielkim entuzjazmem dostałam się do klasy humanistycznej w najlepszym liceum w mieście. Cóż więcej chcieć?

Otóż, problem zaczął się już na początku września, gdy okazało się, że wychowawcą naszej klasy jest matematyk. Świeżo po studiach, bardzo wymagający, ale nie dla wszystkich.

Już w połowie listopada 1 klasy liceum zaprosił mnie i moich rodziców na poważną rozmowę. Otóż, wg niego "nie nadaję się do liceum, mam cały czas 1 i 2 z matematyki i ON radzi, aby przeniosła się do technikum. Albo zawodówki." Zdumienie w moich oczach i rodziców, bo nigdy problemów z nauką nie miała, no cóż, nie do opisania.

Ale okej, 3 lata minęły, ja jakoś na 2 z matematyki leciałam przez całe liceum. Pan wychowawca ciągle porównywał mnie do swoich 5-kowych, czy tam 6-tkowych uczennic, niby jako przykład.

Nie to, że się nie uczyłam. Całe 3 lata zapierdzielałam na korepetycje. I tak ciągle było źle. 2 i przypadkowe 3 leciały jak trzeba. A wychowawca ciągle zachęcał do zmienienia liceum na technikum lub zawodówkę.

I nareszcie czas matur. Bałam się tego, bo pierwszy rocznik, matura obowiązkowa, etc. Jakoś poszło.

Nadszedł dzień wystawiania wyników matur. Wszystkie panny, które zdawały matematykę na poziomie podstawowym, zdały na jakieś 30-40%, mimo, że u niego miały ciągle same 5 i 6.
Nadeszła moja kolej, spojrzenie na mój wynik, spojrzenie Wychowawcy wręcz godne obrzydzenia, już myślę "oho, poniżej 30, jestem w dupie", a On łaskawie mi to oddaje, a tam piękny, jak nic, wynik 100%. Popatrzyłam na wychowawcę, powiedziałam "dziękuję" i wyszłam.

Nie miało dla mnie sensu wyzywanie, mówienie jakiś sarkazmów, czy nic takiego. Miałam nadzieję, że ON sam zrozumie, że czasem najbardziej niedoceniani ludzie, to Ci z największą wiedzą.

Ps. Wiem, że 100% z matematyki podstawowej to żaden wynik, ale na owe czasy był dla mnie naprawdę największym wyczynem :)

Liceum

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 217 (269)

#75456

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę o NFZet kochanym, naszym polskim, a i moim najgorszym koszmarem.

Gwoli wprowadzenia - ugryzł mnie pies. Mój własny, podczas zabawy, nieszczęśliwie zahaczył swoim kłem o moje udo. Wiadomo pies szczepiony, krew się polała, ale temat na 3 dni olałam, no bo co się może stać...?

A owszem stało się, wdało się zakażenie, od 2 tygodni lekarze chirurdzy wymieniali mi sączki w rani, aby powstały ropień odsączyć. Tony antybiotyków, etc. Po prostu tragedia. Wreszcie trafiłam na jakiegoś ogarniętego lekarza, który najpierw zapytał, czy był robiony posiew na bakterie?
Ja na niego oczy, jak 5 złotych, w ogóle o czym on mówi, ale dobra, zrobimy usg w takim razie, żeby zobaczyć co się dzieje.

Przyjechałam do wojewódzkiego szpitala zespolonego w Koninie, święcie przekonana, że jadę na owe USG. Powitała mnie babka, gdzieś pod 60tkę, a co się stało?
Fakt widzi mnie pierwszy raz u niej, więc tłumaczę sytuację, i że powinnam mieć KONIECZNIE USG zrobione.
Ona do mnie: A czy ja pani wyglądam na radiologa? Nie będę nic robić, sama ocenię.
Pierwsze światełko. Coś jest nie halo, skoro, nic nie przyswaja do siebie, ale okej, proszę się położyć i pokazać ranę.
I tak zrobiłam.

Pani bez pytania, bez niczego, szybkie spojrzenie i wyrok: ja tą ranę muszę powiększyć i z drugiej strony zrobić kontr-nacięcie,jakieś 5 cm. Ja na nią oczy, już poważnie wystraszona, ale, że co, że kroimy, bez pytania o wywiad, o badania, o cokolwiek? Pani doktor Mengele, bo tak ją zaczęłam nazywać, mówi do mnie:
- No przecież widzę, co się dzieje. Pani P., proszę mi dać znieczulenie!
I tu następuję kulminacyjny moment:
Pani G. odciąga panią Mengele na bok, (ja tego nie słyszałam, na szczęście mój ojciec tak): - Pani doktor, znieczulenia nie mamy, mam iść na operacyjny, po trochę?
P.M.: -A po co? Damy radę z solą. (roztwór soli fizjologicznej - placebo).

Pani doktor Mengele powiedziała mi, więc, że mogę poczuć się niekomfortowo, ale podaje znieczulenie, i będzie dobrze. I zaczęła: Darłam się niesamowicie, wbiegła mój ojciec, że co one w ogóle wyprawiają?! Pani zawołała, tylko ochronę, żeby go wyprowadzili, ona ma tu pilny zabieg i proszę się nie wtrącać.
Ja półprzytomna z bólu, po nacięciach, myślałam, że to koniec, ale to był dopiero początek. Całej historii, nie zrelacjonuje, bo co chwilę mdlałam z bólu i za każdym ocknięciem, słyszałam, coraz ciekawsze urywki Pani Doktor Mengele: Pani G., pani oszalała?
P.M. - Proszę Mi podać narzędzia!
P.G. - Nie mamy, wszystkie są w sterylizacji...
Mengele: - Pani ma mniejsze palce..
Mengele - ...niech pani palcem tam upycha...
I tym podobne...

Ostatnie, co pamiętam, to moje błaganie o śmierć, i zapytanie Pani doktor Mengele, czy po takim zabiegu mogę dostać coś przeciwbólowego. Pani doktor odpowiedziała, że proszę wrócić do domu i zaparzyć sobie melisy...

Po czym, po całym swoim zabiegu, ranę zakleiła ranę plastrem i wysłała do domu. Niestety, Pani doktor nie zrobiła podstawowego wywiadu, i jak się okazało, leki, które biorę powodują problemy z krzepnięciem krwi. Tak więc w ciągu 20-minutowego powrotu do domu, mało nie wykrwawiłam się w samochodzie. Trafiłam na SOR, oddział obserwacyjny i inne wymyślne rzeczy. Opowiedziałam całą historię.
Od tamtej pory Pani doktor Mengele, odpoczywa podobno na wakacjach, a do mnie nie zbliża się nawet w poradni, w której niestety nadal praktykuje.

Wszystko to, na oddziale chirurgii urazowej i ogólnej w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Koninie.

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 244 (348)

#12507

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O piekielnej sąsiadce mej przyjaciółki.
Gwoli wstępu powiem, iż jest to kobieta chyba niepoczytalna, gdyż ma ok. ponad 30 lat i córkę ok. 8-9 lat, a urządza takie burdy, jak niejedna "moherowa babcia". Ma takie napady po parapetówce, którą dajmy na to, że Ania, urządziła z okazji przeniesienia się na stałe do miasta X. (stąd też wie, owa sąsiadka, które to mieszkanie dokładnie)
Policja u mej właśnie wspomnianej przyjaciółki wita raz w miesiącu, gdyż ta pani ma manierę wzywania jej, gdy tylko jej się podoba. I chciałabym tu teraz przytoczyć absurdalne, ale prawdziwe historie, jakie miały miejsce w jej mieszkaniu (w 2 uczestniczyłam osobiście):

1. Czas sesji zimowej, więc nic tylko kawa, książki, kawa, książki i tak w kółko. Ok. 22.30 Ania słyszy dzwonek do drzwi. Półprzytomnie otwiera drzwi i kogo widzi? Oczywiście policję. Przyczyna? Zbyt głośno.
Oczywiście otwiera na oścież drzwi (25 m kw, warto nadmienić), pokazuje im stertę książek na podłodze i tak mówi: "Jeżeli za głośno czytam, to przepraszam CAŁY blok i wszystkich mieszkańców, ale inaczej nie potrafię.". Patrol powiedział tylko "powodzenia" i się zmył.

2. Było to, kiedy po ognisku, mocno zmęczeni, stwierdziliśmy, że warto pojechać do Ani, bo przecież jest najbliżej. Dojechaliśmy ok. 23, więc było słychać, jak wchodzimy (było nas 5 osób). Nadmuchaliśmy materac, wypiliśmy jeszcze po piwku na sen i do widzenia.
O 2-3 w nocy, nagle pukanie do drzwi. Niestety zostałam wydelegowana do otwarcia. Oczywiście kto? Policja, bo za głośno. Tłumaczę, że my śpimy tu już od 23.30, nikt nic na pewno nie krzyczał, a tym bardziej żadnej balangi nie urządzał. Niestety, tłumaczenia nic nie dały, bo spisali mnie na dobranoc.

3. Historia chyba najbardziej absurdalna, z maja. Siedzimy sobie z Anią i gadamy, wiadomo, jak to przyjaciółki. Nagle pukanie (22 nawet nie było). Jak już założyłyśmy, oczywiście policja i żeśmy się nie zdziwiły. Ania otwiera i słyszy: "Dostaliśmy zgłoszenie, że jakiś pies w tym mieszkaniu wściekle ujada i zakłóca spokój" (dodam, że dzień wcześniej dostała psa na przetrzymanie, bo rodzice wyjeżdżali za granicę. Rasa? Pudel średni). Ania patrzy na nich jak na marsjan, a to na mnie, zupełnie nie rozumiejąc o co chodzi. Nagle słyszy: "Możemy zobaczyć tego PSA?". "W porządku.". I rozlega się Max, Max! Nic. Zero odzewu. W końcu się przeszła, wzięła truchło z fotela (16-letnie) na ręce, podchodzi do policjantów i tak mówi: "Panowie, bez obrazy, ale ja szczekania tego psa nie słyszałam od przynajmniej 5ciu lat, bo już leciwy jest. Albo się panom mieszkania pomyliły, albo znów moja ulubiona sąsiadka, panów wezwała. Więc albo ją uraczycie mandatem, za niepotrzebne wzywanie policji, albo po prostu zapraszam innym razem.".
Myślę, że uraczyli, gdyż parę dni potem, Ani usłyszała od sąsiadki soczyste: "Suko! Przez Ciebie dostałam mandat!".
Najbardziej w tym wszystkim szkoda mi, że tylko jeden.

Ps. Po akcji z psem od miesiąca jest spokój i żadnej policji. Oby ten stan wszechrzeczy się utrzymał.:)

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 759 (809)

1