Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ursueal

Zamieszcza historie od: 3 września 2016 - 3:27
Ostatnio: 15 lutego 2024 - 20:18
  • Historii na głównej: 74 z 83
  • Punktów za historie: 16368
  • Komentarzy: 296
  • Punktów za komentarze: 2348
 

#88028

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od miesięcy poluję na książkę, której nie ma nigdzie. Wydawca nie przekazał egzemplarzy obowiązkowych (to podobno była norma na początku lat dziewięćdziesiątych), allegro, antykwariaty, biblioteki uniwersyteckie o tym tytule nie słyszały.

Wydawnictwo od dawna nie istnieje, nakład był malutki. Sama dowiedziałam się o istnieniu tej pozycji, kiedy przypadkiem znalazłam urwaną okładkę i kilkanaście kartek – i od tamtej pory poświęciłam bardzo dużo czasu i pieniędzy, żeby ją gdzieś znaleźć.

Udało mi się po obdzwonieniu kilkuset miejsc, które nie miały katalogów w internecie – jest, znalazł się egzemplarz w bibliotece wiejskiej na kompletnym zadupiu. Zadzwoniłam tam (mogą śmiało iść w zawody z sekretariatami sądów, jeśli chodzi o nieodbieranie) i zapytałam o możliwość zrobienia mi, za opłatą, skanów albo ksera i przesłania ich do mnie, bo tego po prostu nigdzie bliżej nie ma – nie robią w pandemii takich rzeczy.

Zapytałam o wypożyczenie międzybiblioteczne – nie robią w pandemii takich rzeczy. Jeśli tak bardzo potrzebuję, to mogę skorzystać na miejscu. Czyli 400 kilometrów ode mnie. Mówię, jaka jest sytuacja – nie, nie ma mowy, jak musi, to ma przyjechać.

Tak rozmawiałam po Wielkanocy.

Po majówce odżałowałam jeden dzień z urlopu, czyli wczoraj, wsiadłam przed świtem w samochód (bo to takie serce cywilizacji, że nawet PKS tam już nie istnieje) i pojechałam. Wcześniej jeszcze upewniłam się, czy pracują – tak, pracują, można wejść i korzystać z książek. Trudno, jak mus, to mus, jadę.

Dojechałam na miejsce i nie wiem, jakim cudem nie zrobiłam krzywdy tej babie na miejscu. Naprawdę nie wiem. Rozmawiałam z tą samą kobietą, co za pierwszym razem – nikt inny tam nie pracuje, już sprawdziłam. Przypomniałam się, że ja to ja, że dzwoniłam i pytałam o tę książkę i że chciałabym ją dostać do ręki, to sobie zrobię zdjęcia.

Usłyszałam, że we wtorek – czyli tego samego dnia, kiedy zapowiedziałam, że przyjadę - tę książkę „wycofano” – czyli ona wycofała – ze zbiorów, bo nikt się nią nie interesował przez dekady. „Co za przypadek, że akurat dzisiaj pani przychodzi i o nią pyta.” Mówię jej, że przecież dzwoniłam w kwietniu, dzwoniłam we wtorek i pytałam, czy są otwarci – ona nie pamięta, przecież nie nagrywa każdego telefonu. Szkoda, że ja też nie nagrywałam.

Na koniec jeszcze pożyczyła mi szerokiej drogi powrotnej. Z wrednym uśmieszkiem. Bo miastowej trzeba dowalić, żeby się nosem osr*ła.

To był taki poziom perfidii, że nawet moje standardy przekroczył.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 182 (190)

#87934

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Bardzo wcześnie rano na moich oczach facet potknął się i przewrócił - dość widowiskowo. Niestety, oprócz wątpliwej efektowności upadek miał też niewątpliwie nieprzyjemne skutki dla gościa, bo zanim doszłam do niego (dzieliło nas jakieś 50-60 metrów), nie podniósł się z chodnika, ale zdążył zrobić się różowofioletowy na twarzy i zaczął jęczeć z bólu. Oceniłam sytuację w trymiga - facet przytomny, trzeźwy, kontaktuje, noga puchnie od podudzia do kostki, gość ma czucie w stopie, ale próba poruszenia palcami albo całą stopą boli go tak, że kwiczy, ból zdecydowanie ocenia na 10. Dzwonię pod 112.

Pierwsze starcie - operatorka każe mi jednoznacznie określić, czy mam pewność, że facet złamał nogę. Mówię kobiecie, że nie mam rentgena w oczach, ale wszystko na to wskazuje, włącznie z tym, że w ciągu kilku minut kończyna napuchła tak, że nie jestem w stanie odsłonić stawów, bo dotyk i podciąganie spodni za bardzo faceta bolą (jako, że natura obdarzyła mnie wyjątkowo kapryśnym mięśniem brzuchatym i niejeden raz miałam ostrą przeczulicę urazową, to wiedziałam już po pierwszej próbie, żeby nie zmuszać go do tego tego na siłę).

Najwyraźniej odpowiedź pani nie zadowoliła, bo zapytała, czy jestem pewna, że ten facet potrzebuje przyjazdu karetki - zupełnie jakbym na sam koniec mówienia jej, że gość cierpi miała powiedzieć "wie pani co, jednak nie, poradzi sobie sam, dziękuję za przyjemną rozmowę, miłego dnia". Ale byłam pewna, więc zostałam przełączona do dyspozytorni pogotowia.

Odczekałam swoje i kolejnej kobiecie powtarzam to samo - facet się przewrócił, gwałtowny, znaczny, bolesny obrzęk nogi obejmujący kolano i kostkę, gość ewidentnie cierpi, przytomny, trzeźwy, nie daje się dotknąć z bólu.

Usłyszałam, że skoro nie ma otwartego złamania, to nie ma zagrożenia życia i karetka nie przyjedzie.

Tu już mi nerwy zaczęły puszczać, bo sterczałam przy facecie dobry kwadrans, nie było nawet 6 rano, zimno, a gość na pierwszy rzut oka potrzebuje kogoś, kto go bezpiecznie zawiezie na urazówkę. Warknęłam do telefonu, że jestem ciekawa, jak dyspozytorka wyobraża sobie inną pomoc w takiej sytuacji - mam wezwać taksówkę albo sama zawieźć faceta na SOR, albo IŚĆ I ZNALEŹĆ JAKIEGOŚ SĄSIADA...

Wyplułam z siebie - jadowitym i ciężkim tonem - że to, co ona proponuje, czyli amatorski transport człowieka z oczywistym poważnym urazem nogi stoi w sprzeczności z podstawowymi założeniami traumatologii i nawet najgłupszy chirurg nie będzie miał wątpliwości, że facet potrzebuje profesjonalnego zabezpieczenia w drodze do szpitala, a nie kuśtykania do taksówki. Dodatkowo - może nie jestem drobną dziewuszką, ale gość na oko ważył o połowę więcej niż ja, czyli był zdecydowanie poza moją ligą udźwigową.

[Dyspozytorka] Pani jest opryskliwa i agresywna, proszę przestać odzywać się do mnie w taki sposób! Proszę nie rzucać słowami, których znaczenia nawet pani nie zna!
[Ja] A pani jest ewidentnie niekompetentna i opóźnia udzielenie poszkodowanemu pomocy, jeszcze dzisiaj zapis tej rozmowy trafi do każdej możliwej instytucji kontrolnej, dobrze, że to wszystko nagrywam!

Kobieta wyraźnie spuściła z tonu:
- Jest pandemia, karetki jeżdżą do naprawdę pilnych przypadków, ratować ludziom życie, a pani nawet nie wie, co dokładnie się stało...

[Ja] Wiem dość, żeby stwierdzić, że ten człowiek potrzebuje natychmiastowej pomocy fachowców. Może pani wysłać ratowników z deską ortopedyczną albo udowadniać mediom i przełożonym, że telepatycznie sprawdziła pani, że naprawdę nie było takiej potrzeby, a jeśli transport na własną rękę spowoduje jakieś komplikacje w leczeniu, to dodatkowo tłumaczyć się sądowi.

Stanęło na tym, że karetka jednak została wysłana - ale z olbrzymim fochem pouczono mnie o tym, że jeśli okaże się, że jest zbędna, to będę musiała zapłacić grzywnę.

W międzyczasie facet zdołał zadzwonić do żony i powiedzieć jej, że się przewrócił, że złamał nogę, że nie może wstać, że ja dzwonię po pogotowie i żeby do nas przyszła. Zanim pojawiła się ona albo kareta z dyskoteką, noga spuchła mu tak, że nogawka była napięta jak balon. Stwierdziłam, że nie ma na co czekać, wyłowiłam z torebki nożyczki do paznokci i wyjaśniłam gostkowi, że nie widzę innego wyjścia, że zostawienie nogi w za ciasnym ubraniu jest groźniejsze niż przypadkowe przesunięcie jej o kilka centymetrów, owszem, będzie go bardzo bolało, póki nie skończę, ale potem od razu poczuje ulgę - i zabrałam się za rozcinanie mu portek.

Byłam mniej więcej w połowie nogawki, kiedy pojawiła się jego żona i zaczęła piłować na mnie japę, że co ja wyrabiam, czy ja mam pojęcie, ile te spodnie kosztowały, po co ja mu niszczę ubrania - BĘDĘ ODDAWAĆ PIENIĄDZE. Gdyby ten mężczyzna jej błyskawicznie nie uspokoił, to nie wiem, czy nie skończyłoby się rękoczynami. Na szczęście przeszło jej zupełnie, kiedy zobaczyła stan jego nogi i nie protestowała, kiedy zabrałam się za rozcinanie sznurówek i niszczenie buta, żeby uwolnić stopę.

Na ratowników jeszcze trochę poczekaliśmy i dobrze, bo przynajmniej spadła mi adrenalina po kłótniach. Przyjechali, załadowali gościa na deskę, słowem nie zająknęli się, że wezwani niepotrzebnie, za to potwierdzili, że owszem, w takim stanie facet nie powinien być wożony taryfami, bo sprawa jest paskudna już na pierwszy rzut oka ("Wie pani, wytyczne chirurgów i innych lekarzy to niby są, ale jakbyśmy mieli jeździć do każdego przypadku z takich wytycznych, od ortopedów, pediatrów, nawet okulistów, to by nas musiało być kilka razy więcej w tym kraju, więc nas nie wysyłają, pani swoje wie, że trzeba profesjonalnego transportu i ma pani rację, ale nas po prostu jest za mało...") i zabrali delikwenta na urazówkę, a ja - wreszcie - poszłam w swoją stronę, myśląc o tym, że chce człowiek dobrze, próbuje pomóc, a musi straszyć sądem i mało w ryj nie dostanie, bo spodnie były drogie...

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 227 (237)

#87816

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czysty przypadek sprawił, że dzisiaj zetknęłam się z jedną z kadrowych w pracy i ta zapytała mnie, kiedy przyjdę podpisać korektę wniosku urlopowego. W ten sposób dowiedziałam się, że zgodziłam się zamienić na mój majówkowy urlop z jedną ze Świątecznych Matek.

Świąteczne Matki to taka firmowa grupka nowoczesnych mamusiek, które łączą macierzyństwo z karierą zawodową, bezczelnie i bezlitośnie wykorzystując każdą okazję, żeby łapać wolne w długie weekendy, okresy między świąteczne i podobne, bo one mają dzieci, więc reszta ma dostosować swoje plany do nich. Podstawowym narzędziem jest zazwyczaj jedno- lub dwudniowe L4 na dziecko "całkiem znienacka", którego przecież w piątek po Bożym Ciele ZUS i tak nie sprawdzi. W ten sposób od ładnych paru lat ludzie byli ściągani z urlopów albo musieli brać ostre nadgodziny, bo BHP, prawo i w końcu życie wymaga, żeby w firmie ktoś fizycznie był i nadzorował robotę.

Odkąd przez takie maniakalne łapanie wolnego przy każdej możliwej okazji, jedna ze Śniętych Madek została zdegradowana, pozostałe trochę się uspokoiły, ale w czasie pandemii hydrom zaczęły odrastać łby i próbowały przepychać np. cztery tygodnie badań laboratoryjnych w ramach pracy zdalnej (czyli ktoś inny będzie zbierał próbki, obsługiwał aparaturę i produkował raporty, a one sobie z domku zobaczą wyniczki w systemiku, które zresztą wklepie do niego ktoś inny, i napiszą, że się ciężko napracowały). I dzisiaj przebrała się miarka.

Kadrowa delikatnie mnie obśmiała, że zawsze narzekałam na to, że wpadają mi nadgodziny i ściąganie z urlopów, bo Śnięte robią wały, a jednak zlitowałam się i odstąpiłam urlop w majówkę mimo zarzekań, że jak będą mnie chcieli ściągnąć do pracy, to będą mnie musieli szukać przez Jackowskiego. Teraz w majówkę wolne będzie mieć Jaśnie Pani Matka, mimo że dostała zakaz wpisywania jakichkolwiek długich weekendów w kalendarzach urlopowych. A wolna majówka to już w ogóle w naszym dziale coś w rodzaju Świętego Graala, kolejka dłuższa niż karetek przed Czerniakowskim. Dlatego kadrowa się śmiała...

Moja rozdziawiona gęba i czysty szok w oczach błyskawicznie uświadomiły jej, że jeżeli ktokolwiek się zgodził na zamianę, to na pewno nie byłam to ja. I ruszyła maszyna po torach...

Po kilkugodzinnym śledztwie okazało się, że jedyną osobą, która wiedziała coś pewnego o mojej zgodzie na zmianę urlopu była główna beneficjentka. A wiedziała, bo ją wymyśliła, kiedy dotarło do niej, że tym razem szefostwo nie da się wziąć na płacz "ja już obiecałam mężowi, dzieciom, rodzicom, psu i sąsiadom, że pojedziemy". Powiedziała w kadrach, że dałam się ubłagać, wzruszyły mnie wirtualne łzy dziecka zawiedzionego, że nie pojedzie z mamusią do cioć i babć i serce mi zmiękło.

Wybrała mnie z bardzo małej grupki tych, którzy mieli wtedy klepnięte wolne, bo akurat mnie w tamtym tygodniu nie było w pracy, więc nie mogłam jej od razu wsypać, a ponieważ zazwyczaj brałam awaryjne zmiany, nocki itd., to jakiś tam walor prawdopodobieństwa ta intryga miała. Miałam "przy okazji" podpisać korektę kalendarza urlopowego, bo do podrobienia mojej parafki Jaśnie Pani Matka się nie posunęła, słusznie podejrzewając, że za coś takiego przeciągnęłabym ją za wszerz przez wszystkie kible przed sprzątaniem.

Nie wiem, jak chciała to rozegrać, żeby wyszło na jej, ale chyba nie miała żadnego pomysłu, co robić dalej. Jej tłumaczenie całej sytuacji: "Ty nie rozumiesz, ja PRZYZWYCZAIŁAM RODZINĘ, że wtedy spędzam z nimi czas! Jakbyś sama miała rodzinę, to byś wiedziała, jak to jest!".

Szefostwo ma rodzinę, ale też nie rozumie, jak to jest, bo zdaje się, że za taką akcję Świąteczna Matka zobaczy wreszcie wypowiedzenie. Przynajmniej będzie mieć dużo czasu dla rodziny.

Skomentuj (69) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 251 (257)

#87691

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Musiałam wczoraj spotkać się z kuzynem (niestety, niektórych spraw przez internety i telefony się po prostu nie da załatwić) i przy okazji zaznajomiłam się z najnowszą „przygodą” zawodową kuzynki, która uczy rosyjskiego w szkole.

Ja rozumiem, że język Achmatowej ma w tym kraju dość niewesołą prasę. Ale żeby nazywać rusycystkę swojego syna (którego trzeba za uszy przeciągać z klasy do klasy i to nie tylko z rosyjskiego) „ruską ku*wą” podczas lekcji zdalnych, to to już nie jest efekt antyrosyjskiej propagandy, ale, podejrzewam, zwyczajnego prymitywizmu. Facet, upomniany przez własne dziecko, że kuzynka to słyszy, odparł tylko „i ch*j”.

A ponieważ bardzo nieszczęśliwie nałożyły się na siebie dwa fakty – rosyjski jest przez uczniów uważany za dopust boży, bo to drugi język obcy i matury nie trzeba z niego zdawać oraz to, że kuzynka jest nauczycielem wymagającym raczej więcej niż mniej, co na pewno popularności jej nie przysparza – to reszta klasy natychmiast zaczęła sprawdzać, jak daleko można się posunąć, skoro facetka od ruska już wie, kim jest.

Kuzynka zgłosiła znieważenie do dyrekcji szkoły, bo dyrekcja ma obowiązek z urzędu bronić nauczycieli. Dyrekcja odpowiedziała w tonie „sorry, taki mamy klimat i co zrobisz, jak nic nie zrobisz, dorosła jesteś, radź sobie”. Zakładając, po mojemu jak najbardziej słusznie, że jeśli odpuści, to już na zawsze zostanie w tej szkole „ruską ku*wą” kuzynka oddała sprawę do prokuratury.

Prokuratura, co zobaczyłam na własne oczy na piśmie, postanowiła nie stawiać wygadanemu panu rusofobowi żadnych zarzutów, ponieważ, po przeprowadzeniu postępowania „w sprawie, a nie przeciwko”, czyli porozmawianiu z kuzynką (ta, jako pokrzywdzona, kazała sobie pokazać, co zrobiono „w sprawie” i zorientowała się, że poza porozmawianiem z nią podczas przyjmowania zawiadomienia prokuratura jedynie wydrukowała drugie zawiadomienie - że nic nie zrobi) doszła do wniosku, że kuzynka w żaden sposób nie udowodniła ani nawet nie uprawdopodobniła, że poczuła się znieważona.

Serio. „XYZ nie udowodniła ani nie uprawdopodobniła wystąpienia u niej subiektywnego poczucia zniewagi.” Ja już różne rzeczy w polskich pismach prawniczych widziałam, ale to jest perełką w mojej kolekcji.

[Ja] I co zrobiłaś?
[Kuzynka] Zapytałam babę, czy gdybym ją tu i teraz nazwała leniwą ziobrowską szmatą, to też musiałaby udowodnić, że poczuła się obrażona, zanim by mnie o coś oskarżyła.
[Ja] Serio?
[Kuzynka] Rozdarła się, że mam sobie nie pozwalać, że ona mnie zniszczy i coś tam jeszcze bredziła, widać jej godność jest oczywistsza niż moja. Adwokat będzie z nimi rozmawiać, jak skończy pisać zażalenie na odmowę, ja nie mam cierpliwości.

Spotkanie zakończyło się niewesołym – dla mnie, bo lubię ich odwiedzać – stwierdzeniem, że kuzynostwo ponownie zastanowiło się nad lepszym miejscem do życia i są w trakcie organizowania przeniesienia do Kanady, jak tylko sytuacja z pandemią się ustabilizuje, bo kuzynowi, jako lekarzowi, wyjeżdżać z zadżumionego kraju sumienie trochę nie pozwala (na szczęście tylko trochę, bo postukałam palcem w papier z prokuratury i powiedziałam, że ten kraj w ten sposób traktuje jego żonę).

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 162 (188)

#87442

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjaciel od dawna leczy się jedną substancją, więc jej wpływ na swój organizm zdążył już doskonale poznać - i to w bardzo wielu wymiarach. Z tego powodu od razu zauważył, że dobroczynne działanie leku gwałtownie osłabło bez widocznej przyczyny. Ponieważ w piśmiennictwie poświęconym temu lekowi nie udało mu się znaleźć przypadków lekooporności pojawiającej się nagle i z powietrza, a jego lekarz prowadzący, przyparty do muru, przyznał, że też się z tym nigdy nie spotkał (ale uznał, że zmiana substancji załatwi sprawę), ów przyjaciel dał mi napoczęte opakowanie "cobym popaczała".

Z 28 tabletek, czyli całego opakowania dostałam 16. Zbadałam 13 sztuk - w żadnej nie było śladu po substancji czynnej. Podejrzewam, że pozostałe 3 też jej nie zawierają. I to nie tak, że ona tam była i z powodu np. złych warunków przechowywania uległa rozpadowi - wtedy znalazłabym bardzo konkretne pozostałości. Od początku nie było tam nic poza skrobią z przyprawami.

Ktoś qrwa zablistrował placebo i pchnął do hurtowni farmaceutycznej to opakowanie jako pełnowartościowy lek. Hurtownia opchnęła to aptece, a apteka - pacjentowi. I jedynie czysty łut szczęścia sprawił, że kupił je człowiek, który zorientował się, że jego organizm schodzi z prochów mimo ich codziennego łykania jak Bóg i lekarz kazał, i się tym przejął, zamiast uznać, że po prostu ma gorszy moment albo pozwolić uśpić swoją czujność i zacząć brać coś innego, skoro pierwszy lek "przestał działać".

Na szczęście nie chodzi o substancję, w przypadku której pominięcie jednej, pięciu ani nawet 15 dawek prowadzi bezpośrednio do zgonu - ale rozregulowanie organizmu na kilka tygodni, bo tak najczęściej reagują pacjencji na nagłe i całkowite odstawienie, do rzeczy przyjemnych i dobrych dla zdrowia nie należy. Zostaje jeszcze kwestia pieniędzy (w końcu sprzedano chłam w cenie dobrej wódki) i zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości, bo to nie są landrynki, ale, do cholery ciężkiej, leki na receptę mają realnie pomagać chorym.

Producent twierdzi, że to niemożliwe, ale bardzo grzecznie podziękował za wysłanie im wyników analiz i numeru partii, choć mocno zszedł z grzeczności, kiedy stanowczo odmówiłam oddania badanych próbek. Ani do NIL-u, ani do inspektoratu farmaceutycznego od przedwczoraj nie udało mi się dodzwonić, więc zastanawiam się, komu najpierw w poniedziałek zepsuję tydzień na dzień dobry.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 224 (240)

#87379

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja kuzynka przez kilka lat pracowała na Bardzo Prowincjonalnej Uczelni. Lubiła tę pracę, a że ambicji bycia Wielkim Naukowcem nie miała, to była zadowolona z tego, że pensję przelewa jej PWSZ, a nie UJ, UAM albo inny U-Boot. Do czasu.

Z 2-3 lata temu została wezwana do swojego dziekana, który poinformował ją, że rektor kazał zlikwidować 3 etaty na wydziale i tak się składa, że kierownik jej zakładu idzie na zasłużoną emeryturę, jedna koleżanka-adiunkt po obecnym urlopie macierzyńskim planuje rozpocząć wychowawczy, druga koleżanka-adiunkt chce przejść po powrocie ze swojego czwartego już macierzyńskiego do innego zakładu, a moja kuzynka - jako jedyna pozostała pracownica tej komórki i przy okazji, ostatnia asystentka na wydziale - przysłuży się uczelni, poświęcając swój etat, bo on będzie jednym z tych trzech likwidowanych, a zakład zostanie rozwiązany, skoro pracowników fizycznie niet. Jeśli byłaby zainteresowana prowadzeniem zajęć, to mogą z nią podpisać zlecenie, ale ze wszystkimi prawami pracowniczymi (przede wszystkim dostępem do biblioteki) się wtedy żegna, to chyba jest dla niej oczywiste.

Dlaczego to właśnie etat kuzynki idzie pod nóż? "Bo pani pracuje najkrócej, nie opublikowała jeszcze książki i ma pani najmniejszy dorobek naukowy, dlatego pani jest tylko asystentem, a asystentów już nie potrzebujemy".

Tutaj kuzynka odezwała się - jak ją znam, to wcale nie nieśmiało - że przez ostatnie 3 lata ciągnęła pracę swoją, dwóch wiecznie zaporodówkowanych adiunktek i niemal wiecznie chorego kierownika zakładu, więc to chyba oczywiste, że robiąc zajęcia za 3 a w porywach 4 osoby, na pisanie książki i prowadzenie jakichś rozległych badań nie miała ani sił, ani czasu, sam doktorat kończyła na oparach adrenaliny.

Przypomniała też, że w zasadzie aktywność naukowa zakładu przez te lata w lwiej części należała do niej, bo kierownik z racji wieku i kulawego zdrowia, ograniczał się do udziału tylko w konferencjach organizowanych przez tę uczelnię i uniwersytet w Nieodległym Mieście, gdzie ma drugi etat, a po innych ośrodkach z referatami jeździła kuzynka. Kuzynka też napisała 3/4 afiliowanych przy zakładzie publikacji w ostatnich latach.

"Nooo tak, jak tak pani stawia sprawę, to proszę iść do sądu pracy, he he he. Mamy czerwiec, umowę ma pani do 30 września i tak, wiemy, że miała pani obiecany awans na adiunkta od przyszłego roku, ale na szczęście dla nas nie ma pani promesy na piśmie i proszę się cieszyć, że mówimy pani o tym wszystkim przed pani urlopem, bo moglibyśmy nie mówić i zwyczajnie nie rozpisać we wrześniu konkursu, życzymy miłego wypoczynku."

Kuzynka rzeczywiście oddała sprawę do sądu (wyroku w pierwszej instancji jeszcze nie ma i w sądzie nie ukrywają, że do końca przyszłego roku raczej nie będzie) i poszła uczyć do szkoły "niewyższej", bo sąd sądem, a żyć z czegoś trzeba i brak drugiej wypłaty w jej domu boleśnie by odczuto. W ten sposób wylądowała w dużym zespole podstawówka-liceum-technikum-zawodówka.

Ponieważ mamy pandemię i sezon jesiennogrypowy, w molochu kuzynki pojawiło się tsunami zwolnień lekarskich. Szkoła pewien czas temu miała olbrzymi i długotrwały problem ze znalezieniem nauczyciela, który pociągnąłby klasy rozszerzone z jednego przedmiotu i wściekli rodzice zmusili dyrekcję do pokrycia kosztów korepetytora dla klasy, a teraz - kiedy takiej fizyki nie ma kto prowadzić, bo wszyscy fizycy chorzy już od miesiąca - dyrekcja postanowiła się ratować przed powtórką z rozrywki i odgórnie przydzielać zastępstwa tym nielicznym pracownikom, którzy jeszcze nie zachorowali.

Kuzynka zadzwoniła do mnie koło południa i pół płacząc, pół śmiejąc się zapoznała mnie z nowymi "pracowniczymi planami lekcji" w swoim zespole ogólnokrzywdzącym:
- muzyki będzie uczyć jedna matematyczka, która za dziecka skończyła szkołę muzyczną I stopnia (nauczycieli muzyki w województwie kuzynki szuka kilkanaście placówek),
- rysunek projektowy dla technikum przejmie nauczycielka plastyki z podstawówki,
- informatyką zajmie się bibliotekarz szkolny,
- biologią podzielą się chemicy (i to jest w tym wszystkim jedyne sensowne), ale nie bardzo chcą, bo są zarobieni - szkoła ma półtora-etatowy wakat dla nauczycieli chemii jeszcze sprzed wakacji,
- kuzynka dowiedziała się dzisiaj rano od pana dyrektora, że jej została przydzielona rozszerzona fizyka w technikum i jutro zaczyna "swoje nowe zajęcia". Dlaczego akurat ona? Bo nikt inny nie chciał, a ona zrobiła dopiero pierwszy stopień awansu, więc niech nie marudzi, to tylko kilka tygodni zastępstw.

Moja kuzynka jest rusycystką.

Kiedy już się wyśmiałam i zapytałam, co planuje z tym fantem zrobić, odpowiedziała, że najpewniej da uczniom jakiś rosyjski podręcznik fizyki w pdfie i będzie powtarzać "perevesti, bystreje!".

szkoła

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 116 (136)

#87373

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjaciółka moja serdeczna ma koleżankę ze studiów (którą nawet kiedyś poznałam, ale mniejsza z tym). Ta koleżanka ma swój gabinet psychoterapii i specjalizuje się w korpoludkach, kasując za swoje usługi słuszne kwoty. Ponieważ pieniądze mają to do siebie, że im ma się ich więcej, tym więcej się chce, koleżanka podpisała z Dużą Firmą umowę na zapewnienie wsparcia psychologicznego dla pracowników pracujących od marca w domach (gdybym ja codziennie musiała rozmawiać przez kilka godzin z hinduskim backupem technicznym, to pewnie też bym wymagała terapii), bo się skarżyli, że im psyche siada.

I nie wiem, czy to efekt połączenia skrajnej głupoty i chciwości po obu stronach, czy miała ta koleżanka całkowite zaćmienie umysłu, czy cwana firma postanowiła ją oskubać na karach umownych... podpisana umowa okazała się dla koleżanki wybitnie niekorzystna, bo zakłada, że nie ma pracować wg systemu zapisów, ale ma zagwarantować sztywny czas dla każdego pracownika zleceniodawcy zgodnie z załączonym wykazem (prawie 700 luda) co tydzień i to w określonym okienku godzinowym - żeby ktoś nie dostał rozmowy z psychologiem o 2.45 w nocy.

Innymi słowy, koleżanka ma zapewnić gotowość do obsługi prawie 700 osób w systemie jeden-na-jednego, czyli w czasie przewidzianym dla jednej osoby nie może pracować z kimś innym, bo płacą jej za gotowość dla tej jednej konkretnej duszy w konkretnym czasie. Godzina terapeutyczna "z człowiekiem" to u niej 40 minut, więc musi wytrzasnąć certyfikowanych psychoterapeutów (bo przecież podpisała umowę jako gabinet psychoterapii prowadzonej przez specjalistów), którzy, pracując dla niej, będą obstawiać ponad 400 godzin zegarowych tygodniowo. Jak by nie liczył, minimum 10-11 osób musi zatrudnić, żeby załatwić ten jeden kontrakt, a gdzie inni, dotychczasowi klienci? Na domiar - dla niej - złego, umowę podpisała jako przedsiębiorca, więc problem tego, że wynagrodzenie z realizacji takiego zobowiązania w żaden sposób nie pokryje kosztów pracy kilkunastu osób jest wyłącznie jej problemem - ryzyko zawierania zobowiązań biznesowych w przepięknie patologicznym wydaniu.

Żeby było ciekawiej, kara umowne są dość drakońskie dla przeciętnego człowieka (i małej firmy), ale nawet jako laik prawny od razu zwątpiłam, żeby sąd uznał je za niewspółmiernie wysokie i postanowił je uchylić, bo wyglądają na dość wyważone, kiedy się spojrzy na wartość kontraktu. To po prostu baaardzo niekorzystna dla koleżanki umowa. Gdybym nie zobaczyła na własne oczy, to bym nie uwierzyła, że można się tak samozaorać, prowadząc własny biznes w dużym mieście, zatrudniając ludzi i uważając się za Poważną Panią Przedsiębiorczynię, niemniej jednak - bo to pierwszy zawarty przez kogoś głupi kontrakt?

Ale! Gdyby na tym się skończyło, nie miałabym czego opowiadać. Koleżance było nie w smak zrywanie kontraktu i płacenie za to (i pewnie mierzenie się antyreklamą, bo duży załatwiony odmownie klient to zapewne także duży ferment), więc postanowiła szybko powiększyć zasoby ludzkie. Szybko i, niestety, tanio...

Odezwała się do mojej przyjaciółki, a swojej koleżanki przecież, która już jednym palcem trzyma dyplom ukończenia podyplomówki terapeutycznej i pozytywnie zakończonego cyklu certyfikacji. Może pomogłaby starej znajomej w potrzebie i zatrudniła się u niej? Przyjaciółka na to, że spoko, co prawda jeden etat już ma, ale jeśli warunki będą dobre, to jakoś przemęczy bieganie z pracy do pracy przez okres wypowiedzenia, bo w końcu duży klient, ścisła specjalizacja, stały grafik, praca ze znajomą...

No właśnie, warunki. Skoro przyjaciółka jeszcze nie ma "minimalnych wymaganych kwalifikacji", to chyba rozumie, że pensji wziętego psychoterapeuty dostać nie może (ale udawać takiego przed klientem już tak, przecież to zupełnie insza inszość)? Tutaj przyjaciółkę, jak mówiła, delikatnie zatkało, a kiedy odzyskała głos zapytała co w zasadzie koleżanka ma do zaoferowania?
Okazało się, że oferta ma same ciasteczka:
-jeśli przyjaciółka (albo ktoś nagoniony przez nią) ma status studenta, to można podpisać umowę o praktyki studenckie,
-jeśli ma status bezrobotnego, to można się umówić na staż z urzędu pracy,
-jak jest na samozatrudnieniu, to może wystawić koleżance fakturę,
-jeśli już koniecznie musi pracować bezpośrednio dla koleżanki, to ona proponuje 2200 netto i umowę-zlecenie, bo to warunków umowy o pracę nie wypełnia, skoro będzie pracować z domu.

Przypominam - koleżanka szuka "najlepiej już pełnoprawnych" psychoterapeutów, ewentualnie takich, którzy czekają już tylko na otrzymanie dokumentów poświadczających uzyskaną certyfikację. Żeby pracowali dla niej na pełen etat przy ratowaniu jej z szamba za darmo albo - jeśli już koniecznie muszą zarabiać - za minimalną krajową plus napiwek.

Kiedy przyjaciółka powiedziała, że chyba jej się klepki poluzowały pod deklem i to jakoś bardzo mocno, to usłyszała, że kiedy koleżanka ZACZYNAŁA w zawodzie, to wolontariat brała z pocałowaniem ręki, żeby zdobyć BEZCENNE DOŚWIADCZENIE, a przyjaciółka chce ją wycyckać z pieniędzy, na które koleżanka latami harowała, taka z niej zła przyjaciółka jest.

Cóż, przynajmniej się wczoraj pośmiałyśmy, kiedy wpadłam do niej na piwo.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 147 (165)

#87296

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wylądowałam wczoraj na dywaniku u szefostwa i choć całą sprawę oplakatowano hasłami o dyskryminacji religijnej, wykluczeniu kulturowym i bezmyślnej podłości, to zdaje się, że tym razem poprawność polityczna ustąpi poprawności zdroworozsądkowej.

Wydaje mi się, że w wielu zakładach pracy istnieje zwyczaj zostawiania we wspólnej kuchni jakiegoś poczęstunku, kiedy obchodzi się imieniny/urodziny/awans/z jakiejś innej okazji. U mnie okazja nadarzyła się w weekend, więc wczoraj rano przytachałam do pracy wielgachną blachę babeczek i zostawiłam w socjalnym ku pospólnemu obżarstwu z kartką "Jedzcie ze mną cukier, bo jest powód, Ursueal". Kilka godzin później wszyscy pracownicy działu dostali wiadomość od jakiejś laski, którą kojarzę wyłącznie z kwartalnych nasiadówek (nie mój zespół, nawet na tym samym piętrze nie pracuje, więc nie wiem, co ona robiła w naszej kuchni), utrzymaną w tonie "bardzo mi się nudzi, więc się doj*bię". Cytuję wiernie:

"Kochani Koledzy, czy widzieliście talerz przepysznie wyglądających ciastek w kuchni na trzecim piętrze? Wspaniałe, prawda? Na pewno są wyśmienite! Niestety, nie mogłam się poczęstować, ponieważ z powodu BEZMYŚLNOŚCI osoby, która je tam zostawiła nie wiem, czy wolno mi je jeść. Z radością i ogromną wdzięcznością skosztowałabym tych muffinek, gdybym tylko wiedziała, czy przygotowano je w koszernej kuchni. A gdyby zjadł to ktoś, kto jest uczulony na jakiś składnik? To BARDZO PRZYKRE, że wciąż są wśród nas ludzie, którzy nie przejmują się specjalną sytuacją swoich kolegów z pracy. Zostawienie informacji nie boli! APELUJĘ O ELEMENTARNĄ PRZYZWOITOŚĆ I MYŚLENIE! Z ciepłymi pozdrowieniami, zatroskana koleżanka" - słowa wypisane wersalikami dodatkowo były czerwone. A co, trzeba się upewnić, że wszyscy zauważą.

Wykazałam się brakiem elementarnej przyzwoitości i odpisałam - również do wszystkich - bardzo prosto:
"Zatroskana koleżanko, piekłam pół nocy, więc odpowiadam krótko: JAK CI SIĘ COŚ NIE PODOBA, TO NIE ŻRYJ CUDZEGO. Nie pozdrawiam, Ursueal".

Zostało to przez Zatroskaną Koleżankę uznane za atak na tle religijnym i sprawa skończyła się u Wyższych Władz Firmowych, które same powiedziały zapłakanej zwolenniczce koszernej kuchni, że jeśli naprawdę jest ortodoksyjną Żydówką, jak zaczęła podkreślać, to niech do cholery wyjaśni, dlaczego w sobotę robiła sobie w pracy kawę z ekspresu, skoro był szabas, bo jej obecne lamenty i ogólny sposób postępowania nie sklejają się w spójną historyjkę, a linia obrony "chciałam tylko zwrócić uwagę na brak wrażliwości" nie spotkała się ze zrozumieniem ani szefów bezpośrednich, ani - później - wyższych niż bezpośrednich. No cóż, peszek.

Mnie zapytano tylko, czy musiałam używać niegrzecznych sformułowań, ale zadowolono się moją odpowiedzią, że przez taki mur absurdu miękkie pociski raczej się nie przebiją...

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 187 (195)

#87216

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Solidnie rozciągnęłam i wygięłam dzisiaj kręgosłup moralny i załatwiłam przyjacielowi L4, ale jakoś nie żałuję.

Przyjaciel po kilku zakrętach zawodowych trafił do podstawówki. Dzisiaj po południu zadzwonił do mnie i podzielił się relacją z tego tygodnia, bo w tym tygodniu przyszedł nowy uczeń. Od razu zaznaczam, że relata refero, ale przez lata znajomości ani razu nie miałam powodu, żeby zakwestionować przyjaciela wiarygodność.

W poniedziałek dwunastolatek(!) powiedział mu w czasie lekcji, cytuję, "j*b się, p*zdo", kiedy przyjaciel kazał pacholęciu siedzieć w ławce, a nie biegać po sali. Rodzice wezwani do szkoły obrali taktykę obronną "w domu tak nie mówi, więc niech pan nie przerzuca na nas swojego problemu, jego zachowanie w szkole to zmartwienie szkoły".
We wtorek i środę bezczelność (o ile to wciąż odpowiednie określenie) narastała i zainfekowała kilku innych młodocianych, którzy zaczęli wyzywać personel dydaktyczny, administracyjny i techniczny. Młodsze wiekiem, stażem i zahartowaniem w bojach nauczycielki podobno wychodziły z płaczem.

Tutaj chciałabym oddać honory i przekazać wyrazy współczucia sprzątaczce, która, słysząc od w-zasadzie-już-nie-dziecka "ruszaj się, gruba śmieciaro" nie zatłukła gnoja miotłą, tylko wzruszyła ramionami i powiedziała, że gorsze rzeczy w tej pracy przeżyła.

Na szczęście, jak relacjonował przyjaciel, połowa rodziców z grupy wezwanej w trybie natychmiastowym wykazała się zrozumieniem sprawy, jednak druga połowa rozłożyła ręce "bo panie, w domu jeszcze gorzej!", a trzecia połowa, w której rej wiodła parka z początku opowieści, skupiła się na głośnym dowodzeniu, że to przecież nie wina ich dzieci, tylko szkoły, że na takie coś pozwala(sic!), więc o co w zasadzie ma się do nich pretensje. Przyjaciel przyszedł do pracy o godzinie 7 rano i wyszedł z niej po 18, bo tak długo ciągnęła się przepychanka "ale moje dziecko ma prawo do wolności wypowiedzi i swoich poglądów".

W czwartek przyjaciel znowu został zwyzywany od "frajerów, poj*ebów, miękkich fiutów i ciot" przez wiadomego ucznia. Na szczęście wcześniej inne dziecko z klasy uprzedziło go, że niebożątko przechwalało się w szatni, że jak ktoś je w tej szkole choćby złapie za ramię z kadry, to rodzice tego kogoś przeciągną przez wszystkie możliwe sądy. Przyjaciel wie, że w konflikcie "małoletni-dorosły" w sprawie o pobicie dorosły jest na pozycji wyjściowo przegranej, więc zacisnął zęby i zgłosił dyrekcji, że oddaje sprawę do prokuratury, bo w końcu znieważenie funkcjonariusza publicznego.

Dzisiaj od rana dyrekcja prośbami, płaczem i groźbami próbowała go przekonać, żeby tego nie robił. Pomysłów na poprawę sytuacji dyrekcja nie ma, ale za to wie, że najwyraźniej przyjaciel - cytuję - "nie nadaje się do tego zawodu", skoro jest, ponownie cytuję, "taki przewrażliwiony". Po takim dictum przyjaciel tylko umocnił się w postanowieniu, że zniewagę zgłosi. Dyrekcja rozpłakała się, że w ogóle nie myśli o dobru szkoły i kazała mu pakować manatki - od nowego roku, bo nie ma nikogo na jego miejsce.

Facet pracuje w tej szkole od 5 lat. Dzieciak jest tam tydzień, a to jego dziewiąta(!) podstawówka i nie powtarzał żadnej klasy.

Ktoś mógłby zapytać, gdzie szkolny pedagog. Nie ma, bo szkoła zatrudnia psychologa, więc przepisy pozwalają nie zatrudniać pedagoga. Pani psycholog w lipcu urodziła dziecko, a na ogłoszenie o tym, że szkoła zatrudni kogoś na zastępstwo na rok nikt nie odpowiedział (byłabym zdziwiona, gdyby było inaczej), więc psychologa też nie ma.

Uznałam, że wolę sięgnąć po znajomości i załatwić kumplowi zwolnienie lekarskie niż odwiedzać go w areszcie, bo choć - w porównaniu choćby ze mną - jest ucieleśnieniem cnoty cierpliwości, to nawet jemu niedługo ta cierpliwość się skończy i jak przywali bachorowi, to ino roz, zdecydowanie nie za niewinność, ale przecież dzieci bić nie wolno. Szkodliwość społeczną oceniłam na jakby nieporównywalnie mniejszą.

Szkoda tylko, że zabawę w chorobę trzeba będzie ciągnąć do końca wakacji, bo dyrekcja nie zgodzi się na odejście za porozumieniem stron (przyjaciel mówi, że wciąż brakuje im ponad 15% minimalnego stanu kadrowego, bo nikt tam nie chce iść do pracy), a odejść ze szkoły może tylko 31 sierpnia. Cóż, pożyjemy, ponarzekamy na zdrowie, poczekamy, bo w cudowną przemianę wewnętrzną młodocianej patolni i jej rodziców nie uwierzę, póki nie zobaczę.

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (159)

#87127

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba zacznę brać pieniądze za pokazywanie studentom, jak nie dać się zrobić na szaro i orżnąć na kasę uczelniom, bo popyt coś przyjemnie rośnie.

Odezwała się do mnie siostrzenica, która trafiła na covidowo-personalny problem z zaliczeniem zajęć na uczelni, bo skoro ostatnio walczę z deformacjami systemu nauczania na podyplomówce, to może pokażę jej światełko w tunelu?

Dziewczynie przesunęli m.in. wszystkie laboratoria na wrzesień, bo przez internet się ich nie zrobi, więc teraz trwa "odrabianie zajęć po polskiemu", czyli - jak mówi młoda - burdel na kółkach i pożar w burdelu w jednym. Ktoś, kto projektował nadrabianie tych laborek musiał mieć mocno nasrane pod deklem, bo dla jednego przedmiotu zaplanował akcję "od wtorku do piątku po 7 godzin dziennie", żeby nadgonić do wymaganych 40 w semestrze, bo w papierach ma się zgadzać, co z tego, że tak skutecznie uczyć się i uczyć innych po prostu się nie da.

Ja też miałam te zajęcia na studiach i już wtedy mówiliśmy na nie "droga krzyżowa", bo zanim się zaliczyło, parę razy trzeba było upaść, rozedrzeć szaty i umrzeć ze zgryzoty - mając cały semestr na opanowanie materiału. Podobno od początku istnienia warunków na wydziale przynajmniej 40% każdego roku powtarzało ten przedmiot. Siostrzenica twierdzi, że u niej wygląda to identycznie, pomijając patologie postlockdownowe, a właśnie o nie cała sprawa wzięła i się złośliwie wywaliła.

Zaliczenie laborek u siostrzenicy miało wyglądać tak, że studenci w piątek o - dajmy na to - 18 kończą zajęcia, mają godzinę na uzupełnienie, wydrukowanie i przyniesienie sprawozdań dziennych i semestralnych, a o 19 zaczyna się kolokwium, w poniedziałek wieczorem są wyniki i we wtorek rano egzamin. Generalnie, żeby się w tym roku wyrobić z zaliczeniem, wszyscy musieliby przyjść w piątek z gotowymi sprawozdaniami z jeszcze niedobytych zajęć i już wykuci z tych zajęć do kolokwium, które będą pisać po całym dniu obciążającej pracy. No powodzenia.

Studenci zwrócili uwagę prowadzącej na samym początku (czyli we wtorek rano), że to, co im przedstawia jako rozwiązanie sprawy weryfikacji efektów ich pracy, to się kupy dupy nie trzyma i co to ma być. Siostrzenica mówi, że prowadząca tylko się na nich wydarła, że ona miała inne plany na wrzesień niż siedzenie cały czas na wydziale, że tak ma być, bo nikt nie będzie się z nimi bawić do października i i tak mają szczęście, bo w normalnym trybie zaliczaliby każde sprawozdanie oddzielnie co tydzień i studenci mogliby WRESZCIE wykazać się odrobiną zrozumienia, że uczelnia naprawdę idzie im na rękę, że mają wszystko skumulowane w jednym miejscu i czasie, a nie jedno spotkanie o 6 i drugie o 20.

Siostrzenica po pierwszym wywrzeszczanym zdaniu zorientowała się, że pola do dyskusji za bardzo z panią doktor nie ma, więc z kolegami poszła do kierownika przedmiotu, który ich wysłał na bambus, a konkretnie do prodziekana ds. dydaktycznych, który jest na urlopie do końca miesiąca, bo może. Prowadząca następnego dnia obsobaczyła ich jak parszywe psy w cygańskim taborze, bo jak to tak, skarżyć się na nią, że podnosi głos i jest niemiła. W tym momencie siostrzenica zadzwoniła do mnie, czy znam jakiś myk, żeby całą tę sytuację ucywilizować. Podumałam, zapytałam, ile kosztuje powtarzanie tego przedmiotu - BARDZO dużo - zapytałam, czy są jakiekolwiek szanse na dojście do porozumienia - NIE MA - poczytałam sylabusy, komunikaty, regulaminy, doradziłam, co wykombinowałam, powiedziałam, żeby szukali kompromisu, a jeśli do piątku nie znajdą, to mają wszyscy trzymać wspólny front i kazałam za wszelką cenę nie tracić nerwów.

W piątek kuzynka z kolegami zajęcia zaczęli od wyciągnięcia telefonów, powiadomienia pani doktor, że nagrywają rozmowę z nią, po jej proteście, że nie wyraża zgody odparli, że skoro za organizację tych laborek płaci podatnik, czyli oni i przedmiot jest kursowy, nie autorski, jest sytuacja konfliktowa i łamie się ich prawa jako studentów, to mają święte prawo, przeszli błyskawicznie do tego, czy podtrzymuje warunki zaliczenia, o których już powiedzieli jej, że są sprzeczne z sylabusem przedmiotu i regulaminem studiów. Na pytanie "jak państwo to sobie inaczej wyobrażają" grupa odpowiedziała, że to nie im płacą za organizowanie zajęć i uczelnia miała czas od marca, żeby to wymyślić, oni do czegoś takiego nie podejdą, bo to jawne działanie wbrew ich prawu do nauki i zdobywania zaliczeń. Po kilku minutach rozmowy telefonicznej prowadzącej z bliżej niezidentyfikowanym kimś pojawił się temat zarządzeń, które zmieniały sposoby organizacji zajęć i zaliczeń na całej uczelni, więc jest legalnie. To grupa zbiła ripostą, że w zarządzeniu mowa o "dostosowaniu do możliwości organizacyjnych jednostki" i "współpracy z przedstawicielami samorządu studentów", a w regulaminie studiów, który nie został uchylony jest wyraźnie napisane, że kalendarz zaliczeń i egzaminów musi być zaaprobowany przez studentów, więc oni jako grupa chcą zobaczyć harmonogram wydziałowy z pozytywną opinią wydziałowej rady SS, bo bez tego próba przeprowadzenia zaliczenia o 19 po całym dniu tych zajęć łamie regulamin studiów, prowadząca, namawiając ich do podejścia do niego, nakłania ich do ignorowania łamania ich praw, a na koniec moja siostrzenica dowaliła "i mamy to WIELOKROTNIE nagrane na żywo".

Ponoć pani doktor zrobiła się fioletowa na twarzy, wyszła i nie wróciła, więc grupa zrobiła listę obecności, zostawili ją na biurku, zrobili zdjęcia, że zostawili, drugą listę, wraz z dopiskiem, że całe zajście miało miejsce zostawili za potwierdzeniem w sekretariacie zakładu, który laborki prowadzi i poszli robić sobie weekend.

Dzisiaj rano moją siostrzenicę i jej kolegów wezwano w trybie pilnym na wydział. Siostrzenica odparła, że dzisiaj, zgodnie z grafikiem, nie ma nic do roboty w budynku uczelni, więc jeśli uczelnia czegoś od niej chce innego niż zajęcia i zaliczenia, to ona będzie dostępna w czwartek do południa, ewentualnie może przyjść jutro na 15 minut przed egzaminem. Koledzy odpowiedzieli podobnie. Podobno kobietę w słuchawce zatkało ze zdumienia.

Niecierpliwie czekam na czwartek.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 179 (199)