Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ursueal

Zamieszcza historie od: 3 września 2016 - 3:27
Ostatnio: 15 lutego 2024 - 20:18
  • Historii na głównej: 74 z 83
  • Punktów za historie: 16368
  • Komentarzy: 296
  • Punktów za komentarze: 2348
 
[historia]
Ocena: 11 (Głosów: 21) | raportuj
8 września 2019 o 14:01

@livanir: Zakaz przynoszenia do szkoły komórek jest bardzo sensowny. W wielu szkołach nie wolno w ogóle przynosić żadnych drogich rzeczy - elektroniki, biżuterii, nawet kiedyś poszedł huczek po fejsie, że szkoła zabroniła przynosić lego, bo dzieciaki przychodziły z zestawami za kilkaset złotych i rodzice domagali się pieniędzy za zgubione albo połamane klocki.

[historia]
Ocena: 16 (Głosów: 34) | raportuj
8 września 2019 o 13:56

Napisane tak bardzo na odwal się toto, że nawet nie wiem, czy więcej w tym dziur fabularnych, czy nonsensu... Rany, jak widzę takie wypociny, to jestem za zniesieniem wolności wypowiedzi, bo nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. "Zegarek z opcją telefonu" - od razu przypomniały mi się te wszystkie "kanapy z funkcją spania" z ogłoszeń mieszkaniowych. I koledze do głowy nie przyszło, że skoro telefony są zabronione (i słusznie), to zegarek "z opcją telefonu" też nie jest mile widziany? Ale to takie typowe dla pewnego rodzaju ludzi: "zakaz wstępu dotyczy tylko wstępu, wjazdu na rolkach przecież nie zabronili". W moich czasach licealnych już był zakaz komórek w szkole i jakoś nikt nie cudował z tym, że zakazane są telefony komórkowe, a przecież on ma aparat telefoniczny i o nim zakaz nie mówi. Nastolatki w okresie buntu zrozumiały, że z pewnych powodów nie wolno im korzystać w szkole z bardzo atrakcyjnej nowinki technicznej - a tutaj dorosły człowiek nie rozumie? I się rozmnaża? I dziecko uczy, że jak nie kijem go, to pałką? I policja nawet przyjechała, bo ojciec ma prawnika i znajomości. Do szkoły po zegarek, z oficjalnym pismem. Na pewno wszystkie problemy rozwiązało to oficjalne pismo, nieważne, jakiej treści, ważne, że oficjalne.

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 5) | raportuj
28 sierpnia 2019 o 20:13

@digi51: Ja wiem, co można zrobić przy 40 godzinach - dostać zajoba. Sama przed maturą (nie celowałam w medycynę, nawet nie w uniwerek medyczny) siedziałam góra 12-15 godzin tygodniowo nad wszystkimi przedmiotami, tak średnio. Wiadomo, czasem chciało mi się bardziej i może było 20 godzin, czasem chciało mi się mniej. Jasne, chciałam zdać tak, żeby dostać się na te studia, które wybrałam, ale miałam też plan B i nawet C. Rodzicom powiedziałam, że jak zdam nie dość dobrze, to pójdę do pracy i świat się nie zawali, jeśli poprawię wynik rok później.

[historia]
Ocena: 2 (Głosów: 2) | raportuj
28 sierpnia 2019 o 20:05

@JestemK: Wieczorowa medycyna w Wawie to plus-minus 240000 zł czesnego, więc wydatek też spory (a jeszcze trzeba się dostać). Niektórych stać, są też tacy, którzy finansowali studia z kredytu. Ludzie są w stanie zrobić wiele, żeby dopiąć swego, a rzadko kiedy to "wiele" ogranicza się do rzeczy rozsądnych. A jeśli rodzina jest zamożna i miesięczne zarobki liczy się w kwotach pięciocyfrowych, to 2000 na prywatne lekcje nie robi już takiego wrażenia. Godzina ćwiczeń aktorskich przygotowujących do egzaminów na akademię teatralną za moich czasów kosztowała 180-200 zł i byli chętni na 4-5 godzin w tygodniu. Po zrobieniu odpowiedniej specjalizacji i odrobinie obrotności 240 tysięcy to wcale nie spora kwota i czas odrobku liczy się bardziej w miesiącach niż latach.

[historia]
Ocena: 17 (Głosów: 19) | raportuj
26 sierpnia 2019 o 21:31

@Habiel: Żeby potrzebować 10 godzin korków z dwóch przedmiotów w tygodniu przez cały rok, trzeba być być trepem i celowo nie robić niczego we własnym zakresie. 50 wbiło mnie w glebę. Podejrzewam, że przy 15 mogłabym próbować przerabiać program z chemii do poziomu inżyniera i do końca liceum pewnie zdążyłabym zrobić z chłopakiem całkiem znośny projekt dyplomowy, pewnie nawet lepszy od mojego. Raz miałam uczennicę, która dopiero w klasie maturalnej zdecydowała się pisać rozszerzoną chemię i przy 4 godzinach lekcji w tygodniu zdała bez problemów na ponad 80% (chyba 86). Obstawiam, że dokładała drugie 4 albo 5 własnej pracy, była zresztą bardzo pojętna. Wtedy uważałam, że pracujemy dość intensywnie, zarówno ja, jak i ona odetchnęłyśmy z ulgą po maturze. Porozmawiałam o tym "projekciku" korków z sąsiadką, która uczy w liceum i dowiedziałam się, że to wcale nie jest jakieś niespotykane zjawisko - w jej szkole rodzice pytają od samego początku, ile godzin dodatkowych lekcje potrzeba, żeby dzieciak "dobrze zdał maturę" i wciskają go na zajęcia od 6 do 21. A potem mamy zawałowców przed dwudziestką.

[historia]
Ocena: 6 (Głosów: 10) | raportuj
25 sierpnia 2019 o 11:44

@Lapis: Uwaga, hicior! Jak się kończy o 15, to się nie zauważa, że trzeba wrócić do domu! Po prostu we wszystkich szkołach słychać "Hold my hand, Harry" i nauczyciele teleportują się do swoich domów, żeby w zadowoleniu z życia na koszt mas uciskanych kontemplować popołudnie dłużej niż normalni, ciężko pracujący ludzie. Inna opcja jest taka, że o 15 droga powrotna ma 2 kilometry, ale o 18.30 rozciąga się do 5, na złość wszystkim nienauczycielom, żeby na pewno zauważyli, że muszą wrócić do domu z pracy. Drukarka jest akurat idealnym przykładem patologii ekonomicznej w polskich szkołach (i nie tylko szkołach). W korpo jest jedna na piętro, kolejkuje drukowanie, bardzo często jeszcze sama posortuje wydruki, żeby nie trzeba było długo szukać swoich. A jak papier się skończy, to z magazynku materiałów biurowych weźmie się ryzę do uzupełnienia. Koszt machiny i papieru korporacja radośnie wrzuca w koszty prowadzenia działalności biznesowej. Jak się skończy papier, to się wyśle office managera, żeby zamówił albo kupił własnoręcznie, jak się skończy toner, to się wezwie serwisanta i wymieni. Wyobraź sobie sytuację, w której na próbnej maturze wszystkie zadania zostają podyktowane, bo szkoła nie kseruje arkuszy dla uczniów. A to bardzo realne, bo szkoła nie ma działalności biznesowej, żeby wrzucić cokolwiek w jej koszty, drukarek jest mało (są szkoły, gdzie jest jedna na całą placówkę), najczęściej są stare (wg badań ponad 70% polskich placówek edukacyjnych - czyli nie tylko szkół, skala problemu jest zatem jeszcze większa - ma zużyty elektroniczny sprzęt biurowy, działający długo po okresie wsparcia producenckiego - ergo ten sprzęt jest potencjalną bramą do ataków cyfrowych), a roczny budżet na wszystkie zużywalne materiały (biurowe, chemię czyszczącą i całą resztę) w niektórych placówkach (co przyjęłam do wiadomości z czystą zgrozą) wynosi 500 zł. Tak, 500 zł i więcej nie będzie, bo koszt utrzymania szkoły spoczywa na samorządzie, a w Polsce gminy bankrutują i przestają istnieć, więc tym bardziej nie mają pieniędzy na oświatę. Godzina pracy pracowni chemicznej w technikum, licząc wyłącznie zużyte materiały, gaz i elektryczność, to ponad 40 zł. W takiej np. zawodówce gastronomicznej na pewno jest o wiele droższa (pamiętam artykuł o tym, że pączki cukiernik w szkole robi raz, bo są drogie, a ciasto drożdżowe robi do porzygu, bo jest bardzo tanie dla szkoły). Kiedy koszt druku podniesie się za bardzo, korporacja zwyczajnie podniesie ceny swoich usług. Co ma zrobić szkoła, ogłosić niepodległość i narzucić podatki za przebywanie na jej terenie? Dlatego są składki na papier do ksero, są też składki na papier toaletowy! Kondycja finansowa polskiej oświaty jest niezwykle nędzna i żaden urlop dla poratowania zdrowia nie usunie poczucia wstydu, kiedy wydziela się uczniom papier toaletowy na listki, bo jest towarem bardziej deficytowym niż za komuny. Żeby nie było, dokładnie taka sama sytuacja jest w polskich szpitalach i na polskich uczelniach. Widziałam na własne oczy, że w 2016 roku jedyny komputer "do pracy naukowej, dydaktycznej i organizacyjnej" w zakładzie miał Windowsa 95 i nawet nie można było przejść na Linuxa, bo hardware nie pozwalał. To, że w szpitalu pacjent musi mieć własną srajtaśmę, mydło i leki(sic!) jest dla mnie szczytem upokorzenia tego pacjenta przez państwo. Tymczasem rodzice, trzymając się ściśle litery prawa, domagają się od szkół zaopatrzenia w materiały na plastykę, technikę, strój na wf i inne przybory szkolne. Nie wiem, czy zapadły już prawomocne wyroki, ale wiem, że same postępowania sądowe trwają i placówki oświatowe czują na karku nerwowy dreszcz, bo jeśli sądy uznają, że konieczność zapewnienia bezpłatnej edukacji przez gminę rozciąga się także na ten obszar, to, począwszy od przedszkola, każda kartka z bloku rysunkowego, każdy ołówek, każda farbka będzie musiała zostać sfinansowana przez szkołę. Bardzo prawdopodobne, że tak będzie, ponieważ zajęcia artystyczne są w obowiązkowej podstawie programowej i dziecko

[historia]
Ocena: 11 (Głosów: 17) | raportuj
24 sierpnia 2019 o 1:21

@Lapis: Jak słyszę "roczny urlop dla poratowania zdrowia", to mnie krew zalewa... Jasne, nauczyciele na rocznym urlopie dla poratowania zdrowia opalają się cały czas w tropikach, przepijając do siebie drinkami z palemką, a smagli niewolnicy masują im stopy. Wszystko z nauczycielskich pensji. Po pierwsze, ten urlop mają nie tylko nauczyciele. Mają go też np. takie bardzo nieuprzywilejowane zawody, jak policjanci i górnicy. Dając go nauczycielom jako grupie zawodowej, ustawodawca zrównał szkodliwość ich pracy z takim oto górnikiem fedrującym na przodku i jakoś od dawna, mimo nowelizowania przepisów co świątek, piątek i niedzielę, nie zmienił zdania. CIEKAWE CZEMU. Zapewne z czystego lenistwa. Urlop dla poratowania zdrowia to największe świństwo, jakie można było nauczycielom zrobić, bo na dobrą sprawę odbiera im możliwości walki o rekompensatę za pracę w warunkach szczególnie uciążliwych i niebezpiecznych dla zdrowia. Kiedyś powszechne były problemy z płucami od pyłu kredowego (do dzisiaj zresztą po osłuchu można strzelać, czy pacjent pracował przy tablicy), dzisiaj zostały TYLKO takie przyjemności, jak ciągły hałas wielokrotnie przekraczający normy, niedoświetlenie pomieszczeń pracy (czyli kłania się wysiłkowe i cyfrowe zmęczenie oczu z kurzą ślepotą na horyzoncie) i konieczność długotrwałego wysiłku głosowego. Nauczyciel po 10 latach pracy ma krtań w podobnym stanie, co emerytowana sopranistka z bogatym dorobkiem scenicznym. Badałam, widziałam, nie chciałam uwierzyć, ale musiałam. A teraz surprise: urlop może być przyznany po tym, jak lekarz medycyny pracy wskazany przez szkołę rozpozna u nauczyciela chorobę gardła spowodowaną długotrwałym wysiłkiem głosowym. W przedszkolu jeszcze chore kolano, a co, ustawodawca miał gest. Pozostałe dwa, rzadkie bardzo, przypadki to skierowanie do sanatorium i rehabilitację. Na niedosłuch spowodowany wrzaskami uczniów - nie ma urlopu. Na wypalenie zawodowe i dystymię - które to schorzenia są plagą wśród nauczycieli - nie ma urlopu. Na depresję, bezsenność, nerwicę - zapadalność grupy zawodowej jak wyżej - nie ma urlopu. Na upośledzenie receptorów zmysłowych (powszechne w technikach chemicznych i farmaceutycznych) - też nie ma urlopu. Czyli najpierw trzeba zachorować, żeby ratować zdrowie na urlopie. Od L4 różni się to jedynie maksymalną długością i odrobinę większym wynagrodzeniem. Z tym, że na L4 można iść niemal od razu po przyjęciu do pracy, a na urlop dla poratowania zdrowia praktycznie dopiero po 7 latach nieprzerwanej pracy w szkole, bo te przerwy, które dopuszczono, to właśnie dziury na niepłatne wakacje. I niespodzianka numer 2: rok to nie standardowy, ale maksymalny czas tego urlopu. W orzeczeniu może być 45 dni. Albo 60. Albo 30. To nie nauczyciel decyduje, ile będzie na urlopie, ale szkoła i lekarz medycyny pracy. O tym, że lekarz medycyny pracy niemal nigdy nie jest jednocześnie laryngologiem albo ortopedą już nawet nie wspominam. Jak patrzę na to, w jakim stanie zdrowotnym są nauczyciele, a jako lekarz trochę się znam na ocenie stanu zdrowia, to o wiele lepiej wyszliby na uznaniu ich zawodu za pracę w warunkach szkodliwych z powodu nadmiernego hałasu i stresu i przejściu na wcześniejszą emeryturę. Przynajmniej organizmy mieliby mniej zrujnowane.

[historia]
Ocena: 10 (Głosów: 16) | raportuj
23 sierpnia 2019 o 17:56

@kitusiek: Odsetek nauczycieli pracujących na odj*b się jest pewnie taki sam, jak odsetek pracujących tak lekarzy, pielęgniarek i urzędników. Po prostu brak motywacji do wydajnej pracy powoduje, że takiej zwyczajnie nie ma, a jeśli dołożyć do tego pewność, że nikt człowieka nie zwolni, to rusza lawina olewactwa i potem wychodzą takie kwiatki, o jakich można tu poczytać. Rosnące nie tylko w nauczycielskim ogródku. A że kwitną ładnie, to na resztę już nikt nie zwraca uwagi. W czasie ostatnich protestów z bardzo dużym mozołem tłumaczyłam obrońcom jedynej słusznej władzy, że, wbrew wszelkim pozorom, wuefiści, muzycy i plastycy też mają co robić poza lekcjami i te zadawane w gadzinowych mediach pytania "jakie sprawdziany musi przygotować wuefista, bardzo ciekawe, hehehe" to tylko popisywanie się ograniczoną wyobraźnią. Nie dotarło.

[historia]
Ocena: 12 (Głosów: 26) | raportuj
23 sierpnia 2019 o 15:30

@Lapis: Kiedyś chciałabym znaleźć kogoś, kto będzie umiał wymienić te wszystkie legendarne przywileje. Jedyne realne, jakie znam, to zatrudnienie na zasadzie mianowania po odpowiednio wysokim awansie i trochę dłuższy urlop. Z naciskiem na trochę. A medal ma dwie strony, bo te profity też są obciążone wcale nie tak przyjemnymi konsekwencjami. Na przykład tym, że nauczyciel rzadko kiedy ma możliwość rezygnacji z pracy w innym momencie niż koniec roku szkolnego. Nawet jeśli np. dyrektor będzie go codziennie walić po pysku na oczach uczniów, sądy prawomocnie orzekły, że prawo nie pozwala nauczycielowi rozwiązać umowy o pracę ze skutkiem natychmiastowym.

[historia]
Ocena: 25 (Głosów: 27) | raportuj
23 sierpnia 2019 o 14:08

Nieobecność dyrektorki, była, rzecz jasna, czystym, absolutnym i oczywistym przypadkiem, tak się akurat niefortunnie zdarzyło, że nie mogła być na miejscu i od razu tej "pomyłki" sprostować. Zatrudnianie nauczycieli zasługuje na solidne przeoranie przepisów. Postulaty nakazania zawierania umów do końca roku szkolnego, a nie zakończenia zajęć (nagminna praktyka w wielu placówkach) pojawiają się chyba przy każdym proteście, tylko jakoś nigdy nie chcą dać się zrealizować (tak samo zresztą jak wprowadzenie możliwości wypowiedzenia przez nauczyciela umowy z winy pracodawcy bez okresu wypowiedzenia, co jest osobnym kuriozum).

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 2) | raportuj
21 sierpnia 2019 o 21:09

@Librariana: O matko, córko i sąsiadko... Ustawa o bibliotekach nie ma obecnie "kompletnie" zastosowania? To co mamy, wolną amerykankę? Gdyby ustawa "kompletnie nie miała znaczenia", Krajowa Rada Biblioteczna by nie funkcjonowała, narodowy zasób biblioteczny by nie istniał, ba, każda gmina z radością pozbyłaby się deficytowej instytucji, gdyby tylko mogła. A nie może, bo ta ustawa "kompletnie bez znaczenia" gwarantuje każdemu obywatelowi darmowy dostęp do materiałów bibliotecznych. Całkiem poważne i ważkie prawo obywatelskie, jak na coś "kompletnie bez znaczenia". Dla twojej informacji, bo widać, że informacji ci bardzo brakuje: tekst jednolity tej ustawy został opublikowany ostatni raz 2 i pół miesiąca temu. Konkretnie 11 czerwca, żeby uwzględnić ostatnie zmiany w prawie. Nieco zbyt AKTUALNIE jak na ustawę "kompletnie bez znaczenia". Mam propozycję - pokaż jutro tę wymianę komentarzy swojemu dyrektorowi i pochwal się tym, że nie dość, że nie znasz rudymentarnych przepisów odnoszących się do własnego zawodu, to jeszcze negujesz ich sens i moc. Taka postawa nazywa się prosto: celowa ignorancja. Na tym chyba skończę, bo najwyraźniej moje produkowanie się to już nie rzucanie pereł przed wieprze, tylko rzucanie pereł w guano.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 2) | raportuj
21 sierpnia 2019 o 18:36

Żeby nie było: cieszę się, że wiele bibliotek wymaga ukończonych studiów jako warunku sine qua non zatrudnienia. Jestem za tym, że podnoszenie kwalifikacji było warunkiem awansu zawodowego (nie tylko zresztą wśród bibliotekarzy), bo starszy kustosz z samym liceum nie wygląda zbyt... szacownie. Cieszę się, że gro bibliotekarzy z własnej woli kształci się po dyplomie, specjalizuje i wychodzi z siebie, żeby pokazać, że ten zawód zasługuje na szacunek, jakim się go, niestety, nie darzy. Szkoliłam bibliotekarzy i wiem, że to często ludzie pracujący samą siłą zapału i powołania, bo pensje są śmiechu warte. Ale potem trafia się taka bibliotekarka, która postawiona przed najważniejszą ustawą regulującą własny zawód wmawia człowiekowi, że jest inaczej niż w ustawie zapisano... i witki opadają.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 2) | raportuj
21 sierpnia 2019 o 18:16

@Librariana: Czy w TWOJEJ instytucji wymaga się wyższego wykształcenia i to jest DOBRA PRAKTYKA, a nie obostrzenie regulujące zawód jako taki. Gdyby polityka kadrowa się zmieniła i ktoś postanowił u ciebie zatrudnić kogoś tylko z maturą, nie można by tego zabronić, powołując się na ustawowy wymóg skończenia studiów, bo taki nie istnieje. To, że taka sytuacja, zatrudnienie kogoś po szkole średniej, jest zapewne mało prawdopodobna, to zupełnie inna sprawa i trzeba się cieszyć, że twoja biblioteka trzyma poziom, mówiąc nieco potocznie. Nie zmienia to faktu, że wymóg studiów jest naddatkiem w stosunku do wymagań ustatowych, czego uparcie nie chcesz przyjąć do wiadomości, mimo zacytowania przepisów.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 2) | raportuj
21 sierpnia 2019 o 17:21

@Librariana: Bogowie wielcy, widzicie i nie grzmicie. Ustawa nie "dopuszcza możliwość", ale tworzy standard: bibliotekarz nie musi mieć wyższego wykształcenia. Mówilibyśmy o "dopuszczeniu możliwości", gdyby gdzieś znalazł się zapis w stylu "w przypadkach szczególnych, na mocy osobnej decyzji, wykształcenie średnie wystarczy", to jest dopuszczenie możliwości. To, jak jest w twoim mieście nie tworzy obowiązujących przepisów. To, że każda instytucja ma swoje wymagania też nie jest źródłem obowiązujących przepisów. To, że biblioteki na prowincji są masową przechowalnią stażystów, krewnych i znajomych królika i sposobami na to, żeby do emerytury dotrwały zwolnione urzędniczki i nauczycielki po zredukowanych etatach w szkołach to, niestety, smutny fakt. Gmina bibliotekę zapewnić musi, ale bardzo rzadko oznacza to, że chce. Szczególnie mała gmina wiejska, dla której biblioteka jest kulą u nogi. Tam nie szuka się fachowca, bo fachowiec niewiele miałby do roboty, tam szuka się kogoś, kto będzie pchał tę taczkę do przodu i nie narzekał zbyt głośno. "Uwolnienie zawodu" polegało na tym, że z ustawy zniknął, utrzymujący się bardzo długo, zapis o tym, że bibliotekarz musi mieć kwalifikacje zawodowe. Przy okazji rozprawiono się też z bibliotekarzami dyplomowanymi, pozwalając ludziom myśleć, że to taki bibliotekarz, który ma dyplom. Tak samo potraktowano wtedy kilka innych zawodów, bo ówczesny rząd pilnie potrzebował medialnych sukcesów w zwalczaniu bezrobocia. W czasie tak zwanych konsultacji padło nawet pytanie, czy jeśli bibliotekarze, muzealnicy i ktoś tam jeszcze nie będzie musiał być wykształcony, to co z prestiżem zawodu? Odpowiedź "resortu" była bardzo celna: jakim prestiżem? Wymóg wyższego wykształcenia bibliotekarza, muszę cię rozczarować, nie istnieje. Chyba że łączy się bycie bibliotekarzem z inną funkcją, na przykład nauczycielem. Wtedy istnieje, bo wymuszają to osobne przepisy. Librariana jest chyba typem bibliotekarki przedstawionym w historii: nie znam się, ale będę się upierać przy swoim błędzie, bo mój!

[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 3) | raportuj
21 sierpnia 2019 o 16:37

@Librariana: Ustawa o bibliotekach, rozdział 11, artykuł 29, punkt 2: W bibliotekach mogą być zatrudnione osoby z wykształceniem średnim lub średnim branżowym. Na tym kończy się artykuł, ba, cały rozdział ustawy poświęcony pracownikom bibliotek na tym się kończy. Nie wiem, gdzie tam wymaganie wykształcenia wyższego.

[historia]
Ocena: 0 (Głosów: 2) | raportuj
21 sierpnia 2019 o 14:12

@niemoja: Bibliotekarz w szkole prędzej jest fachowcem niż w bibliotece publicznej. Nauczyciel w szkole musi mieć wyższe wykształcenie i to związane ze swoimi obowiązkami, a bibliotekarz szkolny najczęściej to też nauczyciel. W bibliotece publicznej bibliotekarz nie dość, że musi mieć żadnych studiów, to nawet nie musi być po policealnej szkole bibliotekarskiej - przy okazji "otwierania" różnych zawodów kilka lat temu z ustawy o bibliotekach wykreślono obowiązek posiadania wykształcenia kierunkowego. To sprawiło, że mogą tam trafić ludzie naprawdę z przypadku, bo studia bibliotekoznawcze są dość trudne i ludzie po nich często wolą pracować jako analitycy danych albo specjaliści DTP niż pchać się do biblioteki, gdzie pensja jest zbliżona do minimalnej krajowej.

[historia]
Ocena: 32 (Głosów: 38) | raportuj
21 lipca 2019 o 13:20

@Wilczyca_W: Nie posiada. Posiada specjalną księgę rejestrową, nie zeszyt.

[historia]
Ocena: 15 (Głosów: 17) | raportuj
13 lipca 2019 o 11:45

@tatapsychopata: Niepełnosprawnym wiele rzeczy się należy, bo należy się każdemu innemu człowiekowi. Mają rzeczywiste problemy w dostępie do takich sfer rzeczywistości, które każdy normalny człowiek przyjmuje za oczywistość, choćby dostęp do dentysty - bardzo niewielu stomatologów ma możliwości leczenia ludzi wózkowych albo łóżkowych, a jakiś dostęp do leczenia ci ludzie muszą mieć, co więcej, nie może to być dostęp iluzoryczny, że najbliższy lekarz z kontraktem NFZ, który ma fizyczną możliwość przyjęcia pacjenta w gabinecie jest oddalony o 300 kilometrów. Ale koszty dostosowania gabinetu są bardzo duże, więc stomatolodzy w to nie inwestują, bo zwyczajnie się to nie zwraca, o opłacalności już nie mówiąc. Tak samo np. w powinni mieć fizyczną możliwość załatwienia sprawy w urzędzie, czyli jeśli nie ma windy, a urzędnik przyjmuje na 4 piętrze, to ten urzędnik powinien zejść na parter do kogoś na wózku inwalidzkim. Po prostu pewne życiowe potrzeby każdy człowiek, niezależnie od swojego stanu psychofizycznego, powinien móc jakoś zaspokoić, nierzadko z pomocą innych, jeżeli to konieczne. Często też zapadają decyzje na niekorzyść ludzi, którzy olbrzymi wysiłek włożyli w to, żeby pełnosprawnych jakoś dogonić, np. kiedyś zetknęłam się z przypadkiem odmowy przyjęcia dziewczyny na aplikację prokuratorską, bo jeździła na wózku i to właśnie był pretekst, bo "istnieje ryzyko, że nie będzie mogła wykonywać pracy w warunkach terenowych" - wózek był jedyną rzeczą, którą odmowę umotywowano. ALE - wiele razy zetknęłam się też, osobiście lub przez relacje z pierwszej ręki, że "należy mi się" przybiera formę "musicie i taki ch*j, bo ja chcę". Czekam, aż ktoś pozwie szkoły baletowe, że nie przyjmują kulawych albo szpotawych, bo to dyskryminacja ze względu na stan zdrowia.

[historia]
Ocena: -4 (Głosów: 16) | raportuj
28 maja 2019 o 21:51

@krzycz: Żywotne interesy wchodzą w grę tylko wtedy, kiedy nie ma żadnych innych sposobów oparcia na jakimś przepisie przetwarzania danych i ich zagrożenie jest oczywiste, bezsprzeczne i ma charakter wyjątkowy. Tutaj, po pierwsze, jest inna możliwość uprawomocnienia - przymusowe badanie na mocy postanowienia sądowego. Brzmi idiotycznie, ale jest. Po drugie, de iure zagrożenie też jest "tylko hipotetyczne", bo... jeśli ona już nie ma świerzbu, a rodzina mówi prawdę i to tylko alergia? Nikt w szkole nie jest ani parazytologiem, ani pediatrą, ani dermatologiem, ani nawet zwykłym lekarzem bez specjalizacji, pielęgniarka też jej nie badała, żeby móc urealnić zagrożenie. Sanepid też nie klepnie tego, że była pacjentką zero. Argumentacja z dupy, ale jeżeli rodzina przenosi dzieciaka do innej szkoły, zamiast wyleczyć, to znaczy, że ich działania też są z dupy (z przeniesieniem ucznia na 3 tygodnie przed końcem roku szkolnego są ceregiele większe niż z praniem każdej szmaty w domu). Na decyzję UODO czeka się ile, pół roku? Za pół roku to kolega będzie na czarnej liście we wszystkich szkołach w powiecie i machanie papierkiem, że chronił "żywotne interesy" go nie utrzyma na finansowej prostej.

[historia]
Ocena: -4 (Głosów: 6) | raportuj
19 maja 2019 o 11:16

@Botuta: W opisie nie ma "pod żadnym pozorem nie wysyłam do punktu". Właśnie po to są możliwości kontaktu ze sprzedającym, żeby pytać o różne możliwości rozwiązania niecodziennych problemów.

Komentarz poniżej poziomu pokaż
Komentarz poniżej poziomu pokaż
[historia]
Ocena: 1 (Głosów: 23) | raportuj
17 maja 2019 o 13:32

@wifi: Dobrze, że są takie komentarze, jak twój, bo dzięki temu nie muszę pić kawy, żeby sobie podnieść ciśnienie ludzkim debilizmem. Idź na rozmowę o pracę listonosza, to się dowiesz, co poczta obiecuje i co nawet pozornie jest w papierach, a potem idź i zacznij pracować jako listonosz, to zobaczysz, jak wygląda rzeczywistość: -dyma się średnio 1,2 etatu, w umowie wpisane 0,75, żeby nie trzeba było płacić ekstra za nadgodziny (do 40 godzin wypłacają podstawową stawkę), -kierownictwo ustala, że blokowisko to obszar rowerowy, żeby się obciążenie przesyłkami zgadzało z poziomem obłożenia ludźmi (bo rowerem po schodach tak świetnie się jeździ), zabytkowe centrum miasta z zakazem ruchu pojazdów to teren samochodowy, dzięki czemu jeden listonosz wystarczy na obsługę wszystkiego, co tam jest, czyli zazwyczaj sądy, urzędy, banki, uczelnie i inna produkująca tony korespondencji instytucjonalizacja, -torby są ważone, spisywane do tabelek, a potem dowala się do nich kolejne porcje przesyłek, bo przecież trzeba je zabrać w teren, a nie może być zbytniego obciążenia, -umundurowanie takie, że zdrowiej i praktyczniej chodzić nago, a w razie uszkodzenia człowiek zobowiązuje się do zwrotu kasy jak za haute couture z ręcznie tkanego jedwabiu, -tak samo z tabletami - awaryjny szmelc (poczta chce zarabiać i wydawać na kierownictwo jak wielka korporacja, a na pracowników jak urząd biednej gminy, bo przecież dyscyplina finansowa!), a w razie zgubienia albo uszkodzenia trzeba było oddać chyba ponad 600% realnej wartości, -więcej niż listów trzeba zabrać w teren śmieci handlowych - znicze, ulotki, wafelki, formularze banku pocztowego i sama już nie wiem, jakie inne barachło muszą nosić, ale swojego czasu prawie wszystko, co na poczcie można było kupić, -liczba szeregowych pracowników terenowych i urzędowych na poziomie niecałych 75% minimalnego zapotrzebowania, bo koszty etatowe najłatwiej ściąć - ergo człowiek na wejściu wie, że ma robić za półtorej osoby, a zapłacą mu za niecałą jedną. Hitem było to, że poczta w jakimś mieście powiatowym (obsługująca też gminę miejsko-wiejską!) miała załogę złożoną z 6 osób - 3 listonoszy, naczelniczka i 2 okienkowe. Pracy fizycznie dla kilkunastu osób, wolnych etatów brak, chętnych też, bo ludzie do tego wyzysku się zbytnio nie garnęli. -ludzie uciekający masowo na L4, bo za chorowanie jeszcze nie można nic pracownikowi zrobić, a płacą tak beznadziejnie, że strata tych 20% wypłaty już nie robi różnicy (jak z nauczycielami - kawałek gówna śmierdzi tak samo, jak całe, więc co za różnica, czy się trochę smrodu do gównianej pensji doda, czy trochę z niej obetnie), -jeszcze więcej ludzi rzucających tę robotę bez słowa najdalej po 2 tygodniach - bo właśnie zobaczyły gały, co brały i rozsądek dochodzi do głosu. Listonosze są tak yebani przez wierchuszkę poczty na każdym kroku, że przeciętnie chcący pracować człowiek bardzo szybko znajduje sobie inną pracę (naprawdę trudno o gorszą!), a zostają w niej ci, którzy 1) pracują dla rozrywki 2) do żadnej innej pracy się nie nadają, a nawet i do tej nie bardzo. Ponieważ w każdej populacji drastycznie przeważają ci drudzy, jest jak jest. Listonosze zazwyczaj mają w dupie swoją pracę i nikt rozsądny im się nie dziwi. Osobiście dziwię się, że ktokolwiek jeszcze pracuje dla poczty polskiej w tym charakterze.

[historia]
Ocena: 9 (Głosów: 9) | raportuj
8 maja 2019 o 13:42

@cassis: i faceci pod siedemdziesiątkę w swetrach pranych w zeszłym roku - bo "niezapocone", to można jeszcze w nich chodzić. I człowiek docenia własne auto, w którym śmierdzi tylko nim samym.

[historia]
Ocena: 5 (Głosów: 19) | raportuj
2 maja 2019 o 14:26

Kiedy wreszcie doczekam się czasów, w którym prokreacja będzie dozwolona dopiero po wykazaniu, że ma się jakiekolwiek pojęcie o byciu rodzicem? Żaden rodzic nie ma obowiązku posyłania dziecka do szkoły. Od 1991 r. mamy w Polsce legalną i czynnie stosowaną edukację domową. Nie podoba się w szkole? Ucz dziecko w domu i posyłaj je tylko na egzamin raz w roku. Pracujesz? OJEJ. Zatrudnij guwernera. Nie stać cię? OJEJ OJEJ.

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 następna »