Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Ursueal

Zamieszcza historie od: 3 września 2016 - 3:27
Ostatnio: 15 lutego 2024 - 20:18
  • Historii na głównej: 74 z 83
  • Punktów za historie: 16368
  • Komentarzy: 296
  • Punktów za komentarze: 2348
 

#85300

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po pracy wstąpiłam do kiosku garmażeryjnego po coś na szybki obiad. Miałam słuchawki w uszach, więc średnio zwracałam uwagę na to, co dzieje się przy ladzie, ale po dłuższej chwili dotarło do mnie, że ogonek posuwa się jakoś podejrzanie powoli. Konkretnie - obsługa utknęła na jednej pani.

Pani zażyczyła sobie równo trzy czwarte kilograma pierogów z mięsem i żeby to było 15 sztuk. W tej garmażerce to właśnie około 14-15 pierogów, więc na pozór nic odbiegającego od normy się nie działo. Na pozór, bo pani nie zgodziła się na najmniejsze wahnięcia wagi. Dosłownie najmniejsze - 76 dg - NIE. 74 - NIE. Ekspedientka po prostu próbowała trafić po jednej sztuce w te idealnie 750 gramów. Zabawa trwała na pewno ponad 15 minut. Żadne tłumaczenia - ani obsługi, ani ludzi z ogonka nie docierały. Pierwsze kwitowała "płacę, to wymagam, ma być równo, bo mam wyliczone pieniądze", drugie zbywała "A co się pani wtrąca, z panią nie rozmawiam!".

Kiedy 749 gramów (sic!) zostało odrzucone, bo "za mało", kolejka się zbuntowała i pani usłyszała, że albo natychmiast się oddali w podskokach, albo zostanie oddalona siłami kolejki, bo, cytuję, "normalni ludzie chcą zrobić zakupy, a nie teatrzyk oglądać".

Wzięła te 749 gramów, zapłaciła i w drzwiach rzuciła "więcej do tego chlewu nie wrócę". Mam nadzieję, że dotrzyma słowa, bo lubię tam kupować.

Skomentuj (38) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 253 (267)

#85199

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odezwała się do mnie matka szukająca korepetycji dla syna.

Mogłam rozłączyć się już po tym, kiedy zignorowała moje „w zasadzie już nie udzielam korepetycji”, ale chyba trafiła na moment obniżonej asertywności i dałam się namówić na to, że przez weekend sprawę przemyślę i w niedzielę wieczorem dam odpowiedź. Myślałam, że chodzi tylko o kilka godzin na dobry start w liceum.

Nie zdążyłam jej napisać, że decyzję podjęłam negatywną, kiedy dostałam od niej rozpiskę nadchodzącego tygodnia z wiadomością, że popatrzyła w kalendarz i już „wstępnie” zaplanowała spotkania z chłopakiem. Codziennie, od poniedziałku do piątku, od 18.30 do 22.30, w weekend od 9 do 19.

I nie był to przedział czasowy na wyznaczenie godziny albo dwóch, tylko pięć razy po cztery godziny zegarowe i cały weekend, bo napisała też „40 godzin wyjdzie, troszkę za mało, ale może potem uda się więcej czasu wygospodarować, to pani od razu powiem”.

Stwierdziłam, że krótkim „NIE” raczej sprowokuję ją do ofensywy, zamiast zamknąć temat, więc zadzwoniłam i dowiedziałam się, co, jak i dlaczego.

Syn nie dostał się do klasy biologiczno-chemicznej, a on tak bardzo, bardzo, bardzo chce być lekarzem. Takie rozczarowanie, ale co zrobić, jest w matematyczno-informatycznej i tam na pewno nie przygotują go dobrze do matury, więc mama zawczasu przeciwdziała. Umówiła mu już angielski techniczny i myślała, że ja szkoliłabym go z chemii i biologii i gdybym jeszcze mogła polecić dobrego fizyka...

Codziennie, do oporu, najlepiej tak z 50 godzin w tygodniu, bo skoro nawet do liceum do odpowiedniej klasy się nie dostał, to znaczy, że jest bardzo źle i trzeba jak najszybciej zacząć rzecz naprawiać.

Zatkało mnie. Dosłownie mnie zatkało i byłam w stanie wystękać tylko tyle, że jedną pracę na etat to ja już mam i drugiej nie potrzebuję. I że szczerze wątpię, żeby takie korepetycje miały jakikolwiek sens i radzę porozmawiać z synem, a nie cudować.

Poprosiłam jeszcze, żeby więcej nie dzwoniła, ale nie zrozumiała, bo jej ostatnie słowa, zanim się rozłączyłam, to: „Pani jeszcze się zastanowi, tak? I jutro pani zadzwoni? Halo?”.

Naprawdę, naprawdę współczuję temu chłopakowi, jeśli mamuśka znajdzie kogoś, kto przystanie na jej szaleństwo i zacznie zmuszać syna do siedzenia nad książkami przez kilkadziesiąt godzin w tygodniu.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 197 (207)

#84975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wściekłam się, wnerwiłam, odpaliłam tryb wzmożonej perfidii oraz mściwości i przez noc wysmarowałam kilkanaście stron różnych dokumentów.

Pierwszy jest pozwem skierowanym przeciwko jednej ze stołecznych aptek, w którym domagam się publicznych, całostronicowych przeprosin ze strony właściciela apteki oraz "magystra" farmacji, który na moje nieszczęście mnie obsługiwał, opublikowanych w "Farmacji Polskiej" i "Aptekarzu Polskim" za naruszenie moich dóbr osobistych przez nazwanie mnie wyłudzaczką leków i oszustką.

Drugi to skarga do Okręgowej Izby Aptekarskiej na nieobecność w aptece w godzinach jej pracy kierownika apteki oraz magistra farmacji o uprawnieniach kierownika apteki wraz z żądaniem przeprowadzenia detalicznej kontroli takiego stanu rzeczy w tej placówce do 5 lat wstecz. Temat ostatnio głośny z powodu wyroku sądowego stwierdzającego konieczność takiej obecności zawsze, więc mam nadzieję, że zrobi im się cieplutko.

Trzeci to żądanie informacji o działaniach wszystkich okręgowych izb aptekarskich mających na celu sprawdzanie stanu wiedzy polskich aptekarzy (farmaceutów i techników) w zakresie przepisów prawa regulujących realizację recept w okresie ostatnich 5 lat. Adresowane do NIA.

Czwarty to żądanie udzielenia informacji o wszystkich błędnie niezrealizowanych ważnych, ręcznie wypisanych receptach, których niezrealizowanie zostało zaskarżone do izb jako bezprawne i konsekwencjach, jakie spotkały osoby odmawiające realizacji mimo braku prerogatyw oraz wszystkich czynnościach podejmowanych w tej sprawie przez okręgowe izby. Też adresowane do NIA.

W każdym pisemku uwypukliłam, że mam zamiar bezwzględnie korzystać z prawa do informacji o każdym kroku każdej osoby, która będzie zaangażowana w realizację moich spraw i piętnować wszelkie przejawy działania z pominięciem ustawowo narzuconego braku zbędnej zwłoki, zwłaszcza składać skargi na opieszałość urzędniczą. Jak się pienić, to pienić.

A o co poszło?

Wczoraj straciłam receptę na lek, który musiałam i chciałam właśnie wczoraj wykupić. Szczęśliwie akurat byłam z wizytą u dziadka, który, mimo długo już trwającej emerytury, zachował prawo wykonywania zawodu lekarza, więc wypisał mi receptę pro familiae. Ponieważ mi się bardzo spieszyło, a on nie miał specjalnych druków, zrobił to na kartce wyrwanej z notesu w formacie A6. Nie wyglądało to estetycznie, ale nie na wyglądzie mi zależało, lecz dostaniu leku w aptece. Trafiłam do niej na 20 minut przed zamknięciem.

Aptekarz odmówił mi realizacji recepty, bo... nie była na specjalnym druczku, nie miała kodów kreskowych i według niego była bezwartościowym świstkiem papieru, on w życiu nie miał czegoś takiego w rękach i na pewno nie przyjmie tego do realizacji

Spokojnie - naprawdę spokojnie - powiedziałam mu, że to recepta pro familiae i na dobrą sprawę może być napisana na papierowej serwetce, ma wszystkie wymagane prawem informacje i jest ważna, niech sprawdzi w przepisach.

Nie, bo on zaraz zamyka, a za mną jest kolejka, nie ma na to czasu. Mam sobie iść i nie blokować obsługi.

Ostatkiem sił i nerwów wycedziłam: "to prawnie ważna recepta, wystawiona przez lekarza posiadającego prawo wykonywania zawodu, proszę mi sprzedać zapisaną substancję".

Kolejna odmowa, wsparta pokazaniem przepisu o tym, że leki refundowane muszą być oznaczone różnymi numerami, których na mojej kartce nie było.

Zdenerwowana pokazałam mu palcem: "Odpłatność 100%" i wysyczałam, że w tym kraju nikt nie może mnie zmusić do korzystania z refundacji leków, jeśli tego nie chcę i właśnie teraz nie korzystam.

Pan zniknął na zapleczu, słyszałam, że z kimś rozmawiał, wrócił kilka minut później i powiedział, że to nie jest recepta i jak nie wyjdę, to on zgłosi policji fałszerstwo i próbę wyłudzenia leków.

Najpierw zdębiałam, potem musiałam wziąć bardzo głęboki wdech, a potem powiedziałam mu, że policję wzywam ja, bo jakiś debil postawił jeszcze większego debila w aptece i kazał mu udawać aptekarza. Proszę do lady kierownika - kierownika nie ma, przecież jest sobotni wieczór.

Policja odmówiła przyjazdu nam obojgu. Moją karteczkę zrealizowałam w całodobowej aptece kilka ulic dalej. Wzbudziła spore zdziwienie, ale aptekarka po prostu sięgnęła do komórki, znalazła wytyczne co do recept nierefundowanych i powiedziała, że choć od kilku dobrych lat nie widziała tak kuriozalnie napisanej recepty, to jest w porządku.

Jutro mam zamiar urządzić w tej aptece i w izbie wcale nie takie małe piekło.

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 259 (333)

#84924

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś czas temu, będąc w odwiedzinach u znajomych, przeszłam się z nimi na grę miejską, którą organizowali. Atrakcja dla mnie ciekawa, spacer po nieznanej mi, ale zachwalanej szeroko okolicy połączony z jakąś namiastką wysiłku intelektualnego.
Rozmawiałam z tymi znajomymi wczoraj wieczorem i z ciekawości zapytałam, czy robią następną grę. Usłyszałam, że organizacja całego przedsięwzięcia stanęła pod znakiem zapytania z powodu protestu niepełnosprawnych.

Jakieś małżeństwo z ich miasteczka, z jedną połową na wózku inwalidzkim, wszczęło w urzędzie miejskim prawdziwe powstanie, ponieważ poczuło się dyskryminowane przez organizatorów. W protestowaniu wsparła je lokalna działaczka-pieniaczka, której sposobem na życie jest pisanie skarg na to, że ponad trzystuletnia dzwonnica kościelna nie ma windy, więc ktoś na wózku na nią nie może wjechać i to jest dowód na dyskryminacyjną politykę utrzymania zabytków w mieście.

Ekipie projektującej grę zarzucono, że plan trasy nie uwzględnił ograniczeń wózka inwalidzkiego (nierówne chodniki, krawężniki, przejścia przez wysepki drogowe i torowiska) i tego, że niepełnosprawni ruchowo będą iść wolniej niż inni uczestnicy, przy tym bardziej się zmęczą, więc marszruta była za długa, za skomplikowana i na pewno było na nią za mało czasu (na pewno, bo akurat oni przestali grać przed końcem).

Tak samo nie powinno być wyznaczonego czasu na pokonanie konkretnych odcinków, bo oni nie mogli zdążyć, a aplikacja, w której pojawiały się zagadki, była źle zaprojektowana, bo któreś z nich ma słaby wzrok i trudno było czytać zadania, a już prawdziwym skandalem było to, że jedno z nich polegało na rozpoznaniu instrumentu po dźwiękach z nagrania, bo słuch też mają słaby.

Po drodze nie było też żadnego zagwarantowanego dostępu do toalet i żadnych ludzi, którzy rozdawaliby wodę, a było bardzo gorące popołudnie i oni się tak bardzo zmęczyli, że nie byli w stanie skończyć gry na czas, bo po prostu nie wytrzymali. Domagają się unieważnienia wyników i rozegrania wszystkiego jeszcze raz, tylko tym razem tak, żeby ich potrzeby były na pewno uwzględnione, bo nie może być tak, że niepełnosprawni muszą rywalizować w takich grach ze zdrowymi ludźmi, którzy w dodatku w ogóle nie zwracali na nich uwagi i nikt nie zaproponował pomocy.

Znajomi powiedzieli, że w zasadzie wszyscy by to wyśmiali, gdyby nie to, że "veto" wepchnięto w formalne ramy skarg na działalność miejskich instytucji, wystąpień na sesji rady miejskiej, zażądano sprawozdań z przeciwdziałań, nadzorów, raportów z remontów tej części miasta, przez którą prowadziła trasa i sterty innych rzeczy, które wszystkim tam zajmują masę czasu przez tworzenie papierów, więc wycofali się już sponsorzy nagród i ludzie, którzy całą zabawę fizycznie tworzyli.

Jak całe zawodowe życie zajmuję się m.in. wymyślaniem sposobów na to, żeby z niepełnosprawnościami można było lepiej sobie radzić po stronie medycznej, tak tym razem pomyślałam, że najwyraźniej dawno nikt tamtej trójce nie przywalił w łeb na otrzeźwienie.

Tak sobie myślę - jak naprawdę ktoś każe organizatorom dostosowywać takie rzeczy pod wózki inwalidzkie, bo ktoś na jakimś się uprze, że chce, to ja zacznę protestować w komitecie olimpijskim, że nigdy nie zdobyłam złota olimpijskiego w skoku o tyczce, a to przecież nie moja wina, że nie umiem skakać i o takich, co nie umieją też trzeba przecież myśleć.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (236)

#84669

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zadzwonił do mnie kolega zagrać w grę pt. "500 pytań z epidemiologii". Nie dało się nie zauważyć, że każda moja odpowiedź tycząca się zapadalności, objawów, parazytologii i podobnych spraw podkręcała nerwowość w jego głosie.

Kolega pracuje w podstawówce, do której dzisiaj przyszła nowa uczennica. Kolega widział ją przez jedną lekcję, zauważył, że dziewczynka drapała się po ramionach i karku, uznał, że to dziwne, ale nie poświęcił temu więcej uwagi. Dziewczynka jego lekcję przesiedziała i na przerwie poszła bawić się z innymi dziećmi.

Po południu do kolegi odezwała się inna nauczycielka, która od koleżanek po fachu zdobyła o nowej uczennicy informację nie tyle ważną, ile wyrzucającą z butów: drapanie dało się zauważyć już w poprzedniej szkole i bynajmniej nie była to alergia na nowy płyn do prania, jak zapewniali opiekunowie dziecka, tylko świerzb i cudem udało się opanować rozprzestrzenianie się pasożyta wśród dzieci i dorosłych po "zaledwie" kilkunastu zachorowaniach. Zmiana szkoły miała być ucieczką od ostracyzmu i społecznej sprawiedliwości wymierzanej nie na sali sądowej, ale na boisku po lekcjach. Do wspomnianej nauczycielki zadzwonili dobrzy ludzie z poprzedniej placówki edukacyjnej.

Musiałam kolegę zmartwić - tak, jeśli się drapała i miała widoczne zaczerwienienia, to wciąż jest chora. Tak, jeden dzień i wspólna zabawa wystarczyły, żeby móc zarazić innych. Ba, wystarczyło, że ktoś po niej usiadł na desce klozetowej albo wziął do ręki książkę, której dotykała. Świerzbowiec ludzki może przeżyć poza organizmem żywiciela kilkadziesiąt godzin i standardowe mycie ławek, łazienek i podłogi raczej nie zagwarantuje bezpieczeństwa, więc jutro też można się zarazić. Pod tym względem to jedna z paskudniejszych chorób - wymaga ciężkiej artylerii. I nie, sanepid nie pomoże, bo świerzb od dawna nie jest chorobą podlegającą ewidencjonowaniu, więc co najwyżej przyślą mail z informacjami, które można znaleźć w 10 sekund w necie. Rodzice powinni teraz bacznie obserwować swoje dzieci, ale jak im o tym powiedzieć tak, żeby nie wywołać paniki albo nie wyjść na debila, to już lepsze głowy od mojej muszą wymyślić.

Rozczarowałam go jeszcze bardziej - jeżeli sprawa ciągnie się, jak wynika z danych, dobre dwa tygodnie, to znaczy, że leczenie było źle prowadzone albo w ogóle go nie było, mimo skierowania do lekarza, wzywania rodzinki do szkoły, pogadanek i nacisków dobro-koleżeńskich (mimo wszystko walka ze świerzbem jest diabelnie upierdliwa i męcząca). A do przymusowego leczenia rodzinkę może zmusić de facto jedynie sąd rodzinny, ale zanim to nastąpi, zarazi się cała szkoła i rodziny uczniów i pracowników.

Kolega zgodził się ze mną, że jak jutro zacznie dzień od bicia na alarm, budowania barykady, podnoszenia larum wśród rodziców i telefonu do sądu rodzinnego, to będzie mieć bardzo ładne zdjęcie w gazetach i wystąpi w telewizji. W materiale "nauczyciel narusza dobra osobiste dziecka, ujawniając informacje szczególnie chronione". Bo w świetle przepisów, ktokolwiek wygadał się, że mała ma świerzb, złamał szereg praw z niesławnym RODO na czele. I choć pierwsza naplułabym w gębę i wepchnęła butelkę czystej kapsaicyny w rzyć komuś, kto przede mną zataiłby taką informację, oddając bachora pod opiekę, to jednak lubię kolegę na tyle, żeby przypomnieć mu, że wdzięczność pokoju nauczycielskiego nie uchroni go przed oskarżeniem, grzywną i w efekcie utratą prawa wykonywania zawodu. Zagrożenia życia nie ma, trwałego kalectwa i podobnego uszczerbku na zdrowiu też od świerzbu raczej nie będzie, więc nadzwyczajne okoliczności w rozumieniu organów nadzorujących nie występują.

A wszystko to po to, żeby chronić dobro dziecka, rzecz jasna.

Mój wewnętrzny demon żałuje, że w ramach oddolnej akcji "lekarze w prawdziwym świecie", nie mogę do szkoły kolegi wysłać na przymusową praktykę znajomej ze studiów, która strajk nauczycieli skomentowała w następujący sposób: "Coooo? Po jakiejś historii i innych gównach chcą zarabiać tyle, co ja? Ja jestem po prawdziwych studiach i mam poważną pracę!".
Znajoma przypadkiem robi specjalizację z dermatologii, no jak znalazł...

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (173)

#84322

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ach, etyczny wymiar prowadzenia biznesu. Obszar jakże ciekawy i obfitujący w interesujące zjawiska przyrodnicze.

Trafił się Fyrmie mojej potencjalny klient, z naciskiem na potencjalny, bo nie chce kupić gotowego produktu, ale zainwestować i obsypać nasze komórki rozwojowo-badawcze karmą dla chomików, żebyśmy jeden z naszych patentów rozwinęli, pociągnęli dalej i uzdatnili do potrzeb przemysłowych klienta.

Klient całkowicie spoza naszej branży i spoza standardowej grupy odbiorców, oczekiwania ma bliżej i dalej nieokreślone w formie realizacji, ale bardzo określone w efektach, do tego doszło jeszcze parę kwestii w stylu "czy my się w ogóle tego podejmujemy", więc zwołano zebranie na szczycie. Jako de nomo asystentka kierownika jednego z wydziałów mogących być zaangażowanymi w pracę dla klienta, zostałam oddelegowana do picia kawy, robienia notatek i dzielenia ciężaru sumienia na drobne ciężarki treningowe dnia codziennego, czyli miałam robić za jeden z anonimowych głosów masy podejmującej decyzję, żeby potem Władze Naczelne mogły mówić, że to nie oni, tylko my.

I trafił się dylemat natury moralnej, bo klientem miał być jeden z potentatów branży xxx. Kiedy tylko zostało to ujawnione na zebraniu, zapadło skrępowane milczenie, a ja słyszałam wręcz te głosy pytające wewnątrz czaszek "no gdzie mam oczy podziać?". Pominę litanie rzeczowych argumentów za i przeciw, przejdę do tych artykułowanych najgłośniej i z najwyższą częstotliwością: TAK PRZECIEŻ NIE MOŻNA! Co ona powie, jak ją dzieci zapytają, co robi w pracy! On ma młodą żonę i ona jest feministką i on nie będzie się z żoną kłócił, bo oni wykorzystują kobiety, a on nie wykorzystuje i żona też nie. Generalnie to brudne pieniądze i nie będziemy się dorabiać na wstydzie, zboczeniach, dewiacjach, niewolnictwie seksualnym, to wbrew zasadom religijnym, nie możemy współpracować z przestępcami, blablabla, dzieci to będą w internetach oglądać, on tego nie robi i nie ma zamiaru, a musiałby, żeby przy tym pracować.

Dyskusję miało zakończyć pokazowe walnięcie w stół kubkiem z kawą z taką siłą, że blat się uszkodził i dobitne wycedzenie lodowatym tonem "Nie przyłożę ręki do poniżania i uprzedmiotowiania kobiet, a to się dzieje w tej branży! NIE PRZYŁOŻĘ I KONIEC!" jednej z ważniejszych osób w kręgach okołozarządowych.

Niestety, plan popsuł kolega, który dodał po tym następujące słowa: "Nie przyłożysz, oni kręcą dla homoseksualistów...".

Jakoś tak stanęło na tym, że zlecenie przyjmiemy, bo przecież nie będziemy przykładać ręki do poniżania, uprzedmiotowiania i niewolnictwa seksualnego kobiet.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 119 (181)

#83077

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przyjacielowi tak się zniefarciło, że jego firma postanowiła nie przedłużać z nim umowy z dnia na dzień w połowie sierpnia, a w jego zawodzie rekrutacja do pracy w 99% branży ma miejsce w maju i czerwcu.

Ponieważ w czerwcu przyjaciel słyszał zapewnienia, że jak najbardziej, w sierpniu podpisuje kolejny kontrakt, jak tylko urlopy się skończą i jego miejsce pracy jest absolutnie bezpieczne, nie szukał niczego innego zawczasu. I zonk, bo czynsz płacić trzeba, a pracy niet, więc chwilowo wylądował w restauracji na zmywaku.

Zapi*rdol jak zapi*rdol, wiedział, na co się pisze, więc nie narzeka. Narzeka za to na rzeczy, które ludzie zostawiają po sobie na talerzach:

- nietknięta porcja, jeszcze ciepła, z petem wetkniętym w środek jedzenia,
- koktajl piwno-ślinowy z garścią petów w kuflu,
- pety w zasadzie we wszystkim,
- zestaw gum do żucia, którym ktoś przykleił filiżankę do spodka,
- pampers z zawartością ukryty w wielkiej stercie papierowych serwetek,
- smarki rozsmarowane wzdłuż brzegu talerza.

Restauracja z tych dla klientów z (dużo) grubszym portfelem. Garniturki, białe kołnierzyki, torebeczki od Prady itd.

Ukułam zatem nową paremię: chcesz poznać człowieka, zacznij po nim sprzątać...

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 179 (201)

#82848

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kuzyn miał w piątek usuwaną ósemkę. Ósemkę paskudną, muszę przyznać, nawet w czasopismach poświęconych chirurgii szczękowej rzadko widziałam tak obrzydliwie uformowane korzenie. Chirurg kazała mu przyjść z samego rana, bo taka robota "może potrwać", więc lepiej, żeby zabrać się do niego na świeżo.

Gdyby ekstrakcja ograniczyła się do przewidywanej dawki bólu i stresu, nie byłoby tej historii.

Wizyta zaczęła się z minimalnym, kilkunastominutowym poślizgiem. Do przeżycia. Kuzyn został znieczulony, znieczulony ponownie, dziąsła zostały nacięte, żeby odsłonić system korzeniowy, a sam ząb zaczął być rozwiercany. I tak wiercono ponad 90 minut, dokładając po drodze jeszcze raz znieczulenie.

W pewnym momencie stało się COŚ. Co konkretnie, kuzyn nie wie. Chirurg i jedną z pielęgniarek wywołano do jakiejś nagłej sytuacji. Druga pielęgniarka zaczęła go uspokajać, że to potrwa tylko kilka chwil, potem lekarka wróci, dokończy zabieg i wszystko będzie dobrze.

Po ponad 40 minutach wywołano także drugą pielęgniarkę. Z kuzynem miał zostać jakiś młody facet (pielęgniarz, praktykant, czort wie), ale zmył się po kilku chwilach, mówiąc, że zaraz wróci, tylko sprawdzi, co z tamtymi. Nie wrócił w ogóle.

Następna osoba - nie lekarka, nie żadna z dwóch pielęgniarek asystujących przy zabiegu - pojawiła się po ponad dwóch godzinach. Była BARDZO zdziwiona, że kuzyn jeszcze jest w gabinecie, ba, że siedzi w fotelu. Wszyscy myśleli, że "ktoś" już go opatrzył i mu przekazał, że może iść do domu, bo lekarka dzisiaj już do niego nie wróci. No, ale skoro jeszcze siedzi, to ona (znaczy się osoba, która weszła), postara się coś zaraz załatwić.

Taaak. Pacjent z rozwalonym trzonowcem, rozpapranymi dziąsłami, słowem - z bolącą jak jasna cholera, otwartą raną tuż przy stawie żuchwowym miał się chyba sam oczyścić, pozszywać, opatrzyć, wypisać L4, receptę na środki przeciwbólowe (paracetamolem takiego bólu się nie zabije), uzupełnić dokumentację, a po wszystkim jeszcze iść i przeprosić za to, że żyje.

Wyjaśniam detalicznie: w takim stanie nie można mówić. Nie można krzyczeć. Nie można w ogóle używać głosu poza pierwotnymi jękami, które zna chyba każdy, kto trafił na rozmownego stomatologa, zadającego pytania o wakacje podczas grzebania pacjentowi w jamie ustnej. Jedyny sposób komunikacji z najbliższym otoczeniem to co najwyżej rzucanie przedmiotami znajdującymi się w zasięgu ręki, kopanie w fotel dentystyczny i wycie. Nie ma jak protestować, bronić się, powoływać na przepisy, nie ma nawet jak wstać i iść do toalety. Co lepsze, nie można nawet zamknąć ust... Człowiek jest zdany na łaskę kogoś, kto przyjdzie i go uratuje.

Po - jak relacjonował kuzyn - bardzo długim czekaniu, z pewnością dłuższym niż godzina, pojawił się jakiś inny chirurg, podał biedakowi kolejne znieczulenie i dokończył zabieg. Zeszło mu, bo bił się z tą ósemką kolejne 2 godziny, zszywał już trzęsącą się z wyczerpania dłonią.

7 godzin w jednej pozycji, z rozdziawioną, unieruchomioną chyba tylko siłą woli żuchwą, a w niej raną, bez możliwości choćby wysikania się, przepłukania gardła, niczego. Kiedy wczoraj o tym usłyszałam, nie chciało mi się wierzyć. Większość wieczoru spędziłam z kuzynostwem na pisaniu personalnej i instytucjonalnej skargi oraz szkicowaniu pozwu. A w piątek planuję wybrać się razem z kuzynem na zdjęcie szwów i kontrolę do przeprofesjonalnej "pani doktor".

Mam nadzieję, że hasło "oskarżamy panią o stosowanie tortur medycznych przez zaniechanie uśmierzania bólu po niedokończonym zabiegu" uruchomi u niej te szczątki mózgu, które musiały się wykształcić, skoro nie umarła przed urodzeniem.

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 240 (256)

#82570

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Witamy w bibliotece…

Poszłam zmienić porcję popołudniowych czytadeł. W bibliotece powitał mnie ogonek, bo to i początek miesiąca (czyli możliwość negocjowania zmniejszenia kar w tej konkretnej placówce, ot, promocję zrobili, żeby ludzie w ogóle oddawali książki), i wakacje, więc dzieciaki oddawały lektury, i pewnie zwyczajny pech, trzeba swoje odstać.

Trochę przede mną stała niezwykle charakterystyczna kobieta. Była ubrana w stylu, który przypomniał mi ten widywany podczas dziecięcych niedzielnych spacerów po Saskiej Kępie - kapelusz, którego nie powstydziłaby się Hanka Bielicka, ozdobiony górą sztucznych, bardzo starannie wykonanych kwiatów, okulary w złoconych oprawkach, skórzane pantofle na niskim obcasie, elegancki kostium, ale w nieco zbyt krzykliwym kolorze, ciężki, ale starannie nałożony makijaż, biżuteria z pereł, na pierwszy rzut oka wysokiej klasy, ale bardziej pasująca do bankietu niż zwyczajnego wyjścia do miasta... Elegantka po sześćdziesiątce, która ma bardzo dużo kasy i trochę zbyt ostentacyjnie to pokazuje, ale podkręcona tak na 15%, nie 150.

Zachowaniem nadrabiała wszystkie straty wyglądowe w kategorii "Nie Wiesz, Jak Ważną Suką Jestem". Gęba jej się nie zamykała.

To skandal, że trzeba tyle czekać, żeby tylko coś załatwić w BIBLOTECE (sic!). Nic dziwnego, że dzisiaj nikt nie chce tam przychodzić!
To skandal, że w kolejce trzeba stać, nie ma żadnych krzeseł! Ona jest na emeryturze, ją nogi bolą!
To bezczelność, że nie ma żadnego dozownika z wodą! Jest lipiec, tutaj się wchodzi prosto z ulicy, jest kurz z książek, ONA MA ZAKURZONE GARDŁO! (Chłopak za mną szepnął, że szkoda, że nie zalane betonem).
KTOŚ powinien już podejść i zapytać, czy nie potrzebuje pomocy!
I to jest skandal, że ona musi za każdym razem podawać kartę, a jak ktoś podejrzy, jak się nazywa? Co oddaje i wypożycza też widać! Ona sobie nie życzy, żeby ktoś widział, co czyta! (Cały ten jęczący monolog dzielnie wygłaszała w powietrze).
W ogóle to kto to widział, żeby w bibliotece nie było żadnych perfum do pomieszczeń. Śmierdzi starym papierem!
Ona ma POWAŻNE LEKTURY, a musi czekać, aż jakaś siksa (właśnie tego słowa użyła!) weźmie sobie romansidło.
W normalnym kraju to byłoby nie do pomyślenia, że nie ma specjalnej obsługi VIP. (To powiedziała już ewidentnie do bibliotekarek, bo była pierwsza w kolejce).

W tym momencie nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Błąd, znalazłam się na celowniku.
- A TY SIĘ Z CZEGO ŚMIEJESZ, CO? TU JEST BIBLOTEKA (sic!), TU MA BYĆ SPOKÓJ!
Co mogę powiedzieć... Nie lubię, kiedy się mnie drażni.
- Powiedziałabym, z czego się śmieję, ale z plebsem nie mam zwyczaju rozmawiać.

Widziałam po czerwieniejącej twarzy i ogromniejących oczach, że przerabia w sobie moją bezczelność i kumuluje ciśnienie do wybuchu. Nie dała rady, bo zawołano ją do obsługi, więc tylko fuknęła na mnie wyniośle przez nos i zaczęła wyżywać się na bibliotekarce - że musiała tyle czekać w kolejce na coś, bezczelność! Że musiała tu iść, a nie mogła oddać w dowolnej filii, tej blisko domu (to tłumaczyłoby, dlaczego jej wcześniej nie widziałam w okolicy), to całkowity brak podejścia do klienta! Że nie można zamówić nikogo z biblioteki, żeby odebrał książki z domu! ONA JEST PRZYZWYCZAJONA DO ZUPEŁNIE INNEGO STANDARDU OBSŁUGI!

Oddała, co miała, polamentowała, że musi iść sama sobie zdjąć z regału, co chciała wypożyczyć (TO CHYBA ZROZUMIAŁE, ŻE SKORO WZIĘŁAM DRUGI TOM, TO BĘDĘ CHCIAŁA WYPOŻYCZYĆ TRZECI! DLACZEGO WSZYSCY TUTAJ ROBIĄ PROBLEMY?) i powędrowała w głąb regałów. A po chwili ja za nią.

I oczom moim ukazała się scena z teatru jednego aktora - arcyjurorka "Projektu Dama”, czy jak się ten telewizyjny szmatławiec nazywa, postanowiła ulżyć swojemu ramieniu i z przepastnej torebki zaczęła pakować za książki papierki po cukierkach, zgniecione chusteczki, opakowanie po wafelku i jakieś inne śmieci. Zobaczyłam to, wzięłam głęboki wdech i, starając się naśladować jej pretensjonalną manierę, zadudniłam: TO SKANDAL, ŻE JAKIEŚ POSPÓLSTWO PCHA SWOJE ŚMIECI NA PÓŁKI! TO JEST BIBLIOTEKA (z naciskiem na "i"), TUTAJ MA BYĆ PORZĄDEK! NIEKTÓRZY WSZĘDZIE MUSZĄ PRZYNIEŚĆ SWÓJ CHLEW!

Obejrzała się na mnie, zacisnęła szczęki, warknęła "zamknij ryj!" i odtruchtała do wyjścia. Pewnie bez książek, bo bramka nie zadzwoniła.

Śmieci już nie zabrała, widać to skandal, że nikt ich za nią nie zapakował na wynos.

szlachta (już) nie pracuje

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 176 (208)

#82472

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolega z inżynierki postanowił zmienić sześć literek przed nazwiskiem na pięć, otworzył przewód doktorski i przymierzał się do zostania doktorem. Pisanie rozprawy szło mu bardzo mozolnie jako całości, ale wyniki cząstkowe chętnie i na bieżąco publikował jako artykuły w prasie specjalistycznej. Summa summarum, na dorobek przeddoktorski składa mu się lepsza grupa publikacji niż niektórzy "wieczni adiunkci" po kilkunastu latach dłubania komunikatów przepychają jako dorobek habilitacyjny. Instytucja firmująca przewód kolegi miała w poprzednim miesiącu uchwalić przyjęcie jego pracy i skierować ją do recenzji. Miała.

Na 3 dni przed posiedzeniem rady do instytutu wpłynął uprzejmy donos o "podejrzeniu możliwości popełnienia przestępstwa plagiatu w publikacjach doktoranta dotyczących tematu X". Oczywiście, bez żadnych konkretów w stylu "to są badania kogoś innego i opublikowano je wcześniej, o, tutaj", bo tych wskazywać w donosie nie trzeba, tylko ogólnikowe stwierdzenie. Donos podpisano nazwiskiem, które koledze nic a nic nie mówi. Nikomu zresztą nic nie mówi.

Tematowi X kolega poświęcił ostatnich 10 lat swojego życia i dobrze ponad 30 artykułów, z których część - zwłaszcza tych publikowanych za granicą - była pisana z kimś innym, bo nasza dyscyplina opiera się już na całym świecie na pracy zespołowej. Ponieważ w doktoracie kolega uczciwie zaznaczył, które wyniki i wnioski cząstkowe były już publikowane, wychodzi na to, że praca też jest splagiatowana i nie można jej zatwierdzić, skierować do recenzji i w konsekwencji dopuścić do obrony. Trzeba wszcząć postępowanie wyjaśniające.

Teraz trzeba powołać osobną komisję, która 1) skontaktuje się z wydawcami wszystkich artykułów, które opublikował kolega i poinformuje ich o "procedurze wyjaśniającej", 2) usiądzie i prześledzi całe piśmiennictwo w danym temacie z ostatnich kilkunastu lat, szukając rzeczywistych oznak plagiatu, 3) jeżeli już jakieś znajdzie, musi wtedy powiadomić o nich prokuraturę. Może też powiadomić prokuraturę, uznając, że to właśnie prokurator ma się tym zająć, 4) niezależnie od tego, przeprowadzi postępowanie wyjaśniające na uczelni, czyli wezwie kolegę do wyjaśnień, zleci przyjrzenie się temu biegłemu prawnikowi itd. 5) po zakończeniu procedury wewnętrznej i śledztwa prokuratorskiego oraz ewentualnego procesu i uzyskaniu prawomocnego wyroku może pracę kolegi albo przyjąć i wreszcie skierować ją do recenzji w przypadku uniewinnienia, albo odrzucić, jeżeli zostanie skazany. Co z tego, że kolega nie plagiatował, skoro do procesu może dojść i tak.

Kolega obliczył całość na jakieś 2 lata przy czarnym scenariuszu, przy białym - pół roku. Niezależnie od tego, koszty całej zabawy pokryje on, ponieważ otworzył przewód z wolnej stopy, czyli instytut może zażądać od niego poniesienia kosztów prac komisji, jeżeli uzna ją za element niezbędny do realizacji etapów przewodu doktorskiego. Kolega już się dowiedział, że instytut na pewno tak uzna. Kwota jest "na razie trudna do oszacowania".

Kolega nie jest ani sławnym naukowcem, ani nikomu tematu nie ukradł, ani na nikim w swoich badaniach nie żerował, ani niczyjego ogólnokontynentalnego biznesu jego praca nie rujnuje, ani przełomem na miarę Nobla nie jest. Ot, kawał żmudnej dłubaniny poznawczej, interesującej w zasadzie jedynie specjalistów. A jednak komuś się chciało facetowi wbić rozgrzany gwóźdź w dupę. I to - najpewniej - za jego pieniądze.

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (221)