Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Vege

Zamieszcza historie od: 18 stycznia 2014 - 11:53
Ostatnio: 4 lutego 2018 - 15:39
  • Historii na głównej: 68 z 76
  • Punktów za historie: 39826
  • Komentarzy: 360
  • Punktów za komentarze: 2408
 

#57743

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie brutalnie i bez happy endu.

Był sobie pewien student - koleś zamknięty w sobie, skryty, właściwie nie miał znajomych, jego życie ograniczało się do trójkąta praca - wynajmowany pokój - studia i tyle. Gość pochodził z patologicznej rodziny, patologia pierwszej wody, aż dziw bierze, że facet po takich przeżyciach się nie stoczył, ale po kolei.

Był najmłodszym z trójki braci, gdzie tatuś został do ślubu zmuszony przez przyszłego teścia (z wiadomych przyczyn), po ślubie w związku z tym, że żonka w ciąży - tatusia wcięło. Jak się okazało tatuś dorabiał sobie to tu to tam, kręcił jakieś wałki i jak marynarz - dziewczyna w każdym porcie. W ten sposób podobno chłopaczysko oprócz 2 rodzonych braci ma/miał jeszcze trochę przyrodniego rodzeństwa.

Za swoje wałki rodziciel trafił do kryminału na 2 czy 3 lata, po wyjściu wrócił na łono rodziny, chyba tylko po to żeby po pijaku zmajstrować kolejne dziecko (gdzie podobno cudem ciąża była donoszona, bo tatuś potrafił mamusi fajki kiepować na różnych częściach ciała - ot tak z nudów). Po narodzinach drugiego syna tatuś zrobił sobie bardzo objazdowe pępkowe - tak objazdowe, że znowu go wywiało na ponad 2 lata.
Z wojaży wrócił obłowiony, bo był na saksach w Niemczech i wydawało się, że może 40-letniemu facetowi wrócił zdrowy rozsądek, ale gdzie tam - gdy Ci co wracali z pracy z zagranicy rozkręcali jakieś interesy, on to co przywiózł, przepijał (przy okazji zmajstrował trzecie dziecko - bohatera niniejszej opowieści).
Jak już skończyło to co przywiózł zaczął przepijać to co było w domu, jak przechlał piec C.O., do akcji wkroczyła teściowa rodziciela i zabrała najmłodszego wnuka do siebie (to go chyba uratowało).

Czas płynął z wolna, starsi bracia naszego bohatera szli w ślady ojca (chlali razem odkąd starszy skończył 15 czy 16 lat, młodszy zaliczył zakład poprawczy za kradzieże). W międzyczasie matkę wpędzili do grobu, bo ta dostała wylewu po jakiejś akcji tatusia, a podobno dochodziło tam do dantejskich scen - tatuś przyprowadzał sobie kochanice (takie ekskluzywne damy do towarzystwa co za jabola dawały) i gził się z nimi na oczach sparaliżowanej żony. Synkowie nie lepsi, kiedyś po całodziennej libacji wrócili do domu (sparaliżowana matka bez żadnej opieki przez cały dzień zamknięta na klucz) i zastali matkę całą w fekaliach, to stali nad nią i darli mordy w stylu "kiedy ty stara k... w końcu zdechniesz...". Na efekty takiej synowskiej opieki nie trzeba było długo czekać - kobieta jakoś niedługo potem zmarła.

Pogrzeb matki miał być ostatnim razem kiedy nasz bohater miał styczność z ojcem i braćmi, bo krótko po tym, dziadkowie się przeprowadzili do innego miasta, ale jak się okazuje do czasu.

Po x latach odszukał go tatuś, a nie tyle tatuś co sąd. Rodziciel wraz z rodzeństwem przechlali wszystko co tylko możliwe, zaczęli kraść, robić jakieś przekręty i trafiali do kryminału, jeden po drugim. Do tatusia po kolejnym wyjściu trafiło przykre objawienie rzeczywistości, że już nie ma za co nie tylko pić, ale i żyć i wpadł na genialny pomysł żeby pójść do MOPS'u.

Co zrobił MOPS? Ano MOPS jak tylko ustalił, że tatuś ma 3 synów, to dawaj chłopie pisz pozew do sądu o ustanowienie alimentów na rodziciela i sąd takowe alimenty zarządził. Tu się zaczyna prawdziwa piekielność - alimenty są na całą trójkę po równo, ale ponieważ pozostała 2 braci jest taką samą patologią jak tatuś, to on w ramach tzw. solidarnej odpowiedzialności za długi płaci całość, bo komornik nie ma możliwości z nich niczego ściągnąć - szanse na odzyskanie kasy od braciszków też ma zerowe. Tak więc cała trójka radośnie chla za jego pieniądze, najgorsze jest to, że przez tą sprawę sądową dowiedzieli się gdzie mieszka i w momencie jak zaczyna im brakować, to nie mają skrupułów żeby go nawiedzić i domagać się więcej.

W kwestii wyjaśnienia - jest to historia, którą usłyszałem od wspomnianej tu kiedyś zaprzyjaźnionej psycholog, którą ona opowiadała jako przykład jak cudownie działa nasze prawo, i to już jakiś czas temu.

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1048 (1130)

#57744

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ok., właśnie skończyłem wycierać monitor i klawiaturę z kawy, po tym jak nieopatrznie wziąłem jej łyk czytając list motywacyjny panienki, który do nas do firmy składała aplikację.

Oto rzeczony fragment:

"... mając na uwadze fakt, że z racji nikłego doświadczenia zawodowego moje kwalifikacje na stanowisko xxxxxx, na które Państwa firma prowadzi rekrutację, są o wiele za niskie, pragnę Państwa poinformować, że jestem gotowa w jak najkrótszym czasie osiągnąć wymagany przez Państwa poziom wiedzy, korzystając ze wszelkich profesjonalnych szkoleń jakie będą mi Państwo gotowi zapewnić."

A w CV regułka:

"Jeżeli przewidywany budżet na stanowisko xxxxxx jest mniejszy niż 6500/mies brutto, proszę o nierozpatrywanie powyższej aplikacji w dalszej części procesu rekrutacyjnego".

Z mojej strony życzę tylko, delikatnego spotkania z rzeczywistością.

Praca

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 777 (873)

#57725

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W pewnym mieście w centralnej Polsce była sobie firma, żadne wielkie korpo, też nie mały rodziny biznesik, średniej wielkości firma zatrudniająca coś koło 200 osób, z tego jakieś 40% w centrali w mieście, w którym dzieje się ta historia.

W rzeczonej centrali pracuje na stanowisku recepcjonistki/sekretarki pewna młoda Pani, nazwijmy ją Jola.
Jola to "rzetelna firma" - słowna, obowiązkowa, chętna do pracy i pomocy, na jej nieszczęście jej poziom asertywności jest równy w praktyce zero, co jest przez ogół bardziej przebojowych współpracowników i przełożonych bezlitośnie wykorzystywane.

Tak oto w krótkim okresie Jola staje się żywym przykładem na istnienie II prawa Murphy'ego - jeżeli zrobisz coś dobrze raz, od tego momentu staje się to twoim obowiązkiem.
Tak więc nasza bohaterka oprócz obowiązków związanych z pełnionym stanowiskiem pełni funkcję zaopatrzeniowca, administratora biura, koordynatora, asystentki, hostessy, handlowca, a i od czasu do czasu telefony w call center poodbiera.

W pewnym momencie nawet Jola zauważyła, że coś nie jest do końca w porządku, bo takiej ilości zadań to nawet Chuck Norris by nie podołał i zwróciła się do Pani Prezes o interwencję w powyższej sprawie. Pani Prezes zauważyła problem, że Jola jest zatrudniona na takim, a nie innym stanowisku i ma taki, a nie inny zakres obowiązków w związku z czym... zmieniła jej stanowisko na "asystent biura" i zakres obowiązków, który od tej chwili w punktach osiągał rozmiar 4 stron A4.
Jola przełknęła bez słowa gorzką pigułę, tym bardziej, że pracę miła po znajomości i przy każdej próbie skarżenia się na ilość pracy słyszała:
"Jak będziesz marudziła, to od razu będzie, że przyszła po znajomości i narzeka, że jej ciężko..."

Tak oto Jola "uszczęśliwiona" awansem pracowała sobie w pewnej firmie w mieście w centralnej Polsce pracowała sobie po 10-12 godzin dziennie, aż do momentu zmian... na gorsze.

Pani prezes stwierdziła, że ster rządów należy przekazać i w firmie nastał czas "młodego wilka" - rodzonego syna Pani Prezes.
Nowy Prezes był zwolennikiem i praktykował kilka bardzo ciekawych zasad prowadzenia interesu:

1) Etat w firmie to najwyższy forma nagrody za zasługi i oddania firmie i należy się nielicznym - reszta umowy cywilno-prawne, a najlepiej samozatrudnienie.
2) Praktykował Prawo Wylera - Nie ma rzeczy niemożliwych dla kogoś, kto nie musi ich zrobić sam.
3) Ze wszystkimi pracownikami był na "per Ty" gdyż uważał, że "kumplowi się nie odmawia", a objawiało się to w taki sposób:
"Stary no nie wygłupiaj się, że nie możesz zostać tych dodatkowych 3 godzin...", "Stary no ja rozumiem, że (tu wstaw odpowiednio, masz lekarza/jesteś umówiony w sobotę/masz urlop), ale możesz wpaść na te pół dnia", "Stary no wiesz, że by nie było problemu z podwyżką, ale wiesz jak jest...", "No weź się nie wygłupiaj wsiądziesz po robocie w samochód (swój), podjedziesz i sprawę załatwisz. No w 2-3 godzinki obrócisz (150 km w jedną stronę), "Nie wygłupiaj się - tutaj załatwiamy sprawę między kumplami, a ty mi z papierkami na nadgodziny wyskakujesz..."

Koniec-końców zasady nowego prezesa (żeby być ścisłym punkt 1) dosięgły w końcu naszą bohaterkę i z pewnych względów nie za bardzo mogła sobie pozwolić na taką pracę (znowu żeby być ścisłym za pracę za takie wynagrodzenie), i pożegnała się z firmą, odbierając jeszcze kasę za prawie 2 miesiące urlopu, ku wielkiemu niezadowoleniu Pana Prezesa.
Jola znalazła sobie nową pracę w innym mieście, gdzie dostała i lepsze wynagrodzenie i umowę na czas nieokreślony i normalne warunki i zasady funkcjonowania w pracy.

Na jej miejsce przychodziły różne kandydatki, jedna postanowiła zostać bardzo osobistą asystentką Prezesa, a jak jej to nie wyszło to oskarżyła go o molestowanie (z mizernym skutkiem). Kolejna była w typie "nic nie umiem, nic nie wiem, nic nie będę robić, ale mam licencjat, to za mniej niż 2 średnie pracować nie będę...", a trzecia no cóż, mając pełnomocnictwo do składania zamówień w hurtowni, złożyła zamówienia na towar za przeszło 150 tys. netto i odjechała w siną dal po uprzednim odebraniu tego towaru.

Hell Office

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 683 (737)

#57616

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tekst Estrie (http://piekielni.pl/57610) zmotywował mnie do napisania poniższego tekstu, z góry uprzedzam, że będzie przydługo i z opisami, ale bez tego może być trudno uchwycić "piekielność" całej sytuacji, a i straci nieco pikanterii.

Historia zaczęła się klika lat temu, gdy jako świeżo obroniony inżynier (ale już z doświadczeniem zawodowym), trafiłem do pewnej korporacji z bardzo rozpoznawalną międzynarodowa nazwą w pierwszej części, ale z dodatkiem "Polska" w drugiej. Do pracy nie będę ukrywał dostałem się z polecenia - osobą polecającą był kolega, który złożył wypowiedzenie i zaproponował mnie na swoje miejsce, ale uprzedzając mnie, że panuje tam niezły kociokwik.

Pominąwszy więc pierwsze 2 z 3 etapowej rekrutacji, stanąłem przed obliczem lidera zespołu (jakby nazwa kierownik była uwłaczająca, ale z angielska team leader może dla niektórych brzmi bardziej profi), facet patrzy w moje CV i zaczyna się rozpływać (tego tekstu w życiu nie zapomnę):

- Panie Vege z takim CV to Pańskie możliwości u nas są nieograniczone, wie Pan sky's the limit, ukończone studia na zachodniej uczelni, praca w centrali dużej korporacji na zachodzie, niedawno Pan skończył drugie studia w Polsce, szkolenia, certyfikaty ..., w naszym zespole to Pan długo miejsca nie zagrzeje, my potrafimy wyławiać perełki, wystarczy się wykazać, a po tym co tu widzę ambicji Panu nie brakuje...

W tym miejscu gość zaczyna się jeszcze bardziej rozpływać, jak mówi o obowiązujących u nich najwyższych światowych standardach w każdym aspekcie pracy, a systemach motywacyjnych, przejrzystości, o tym, że dzięki dopracowanemu systemowi rekrutacji oni wyłuskują najlepszych z najlepszych do współpracy (jakoś dziwnym trafem ja ominąłem to sito), generalnie cytował mi korporacyjną ulotkę przez dobre 15 minut.

Ustaliliśmy mój zakres obowiązków i wynagrodzenie (to drugie notabene jakoś nie leżało nawet koło najwyższych krajowych standardów, nie wspominając o światowych, w przeciwieństwie do tego pierwszego), dostałem umowę na 3 miesiące z informacją, że druga będzie na 5 lat.
Przez te 3 miesiące napatrzyłem się wystarczająco dużo, na te "najwyższe światowe standardy w każdym aspekcie ...:

1) Najwyższe światowe standardy dotyczyły tylko wymagań
2) System motywacyjny opierał się na "na zaszczycie pracownia dla korporacji o globalnym zasięgu", albo na kiju w postaci "jak Ci praca u nas nie odpowiada..."
3) Kumoterstwo i nepotyzm rozwinięte do granic absurdu, na umowę na czas nieokreślony mogli liczyć tylko znajomi królika, dziwnym trafem różnej maści stanowiska menadżerskie (w tym takie od nic nie robienia), zajmowali ziomkowie (w sensie pochodzenia z tej samej okolicy) Pani Dyrektor, albo osoby po tej samej Alma Mater co wyżej wspomniana.
4) Premie - Yeti - nikt ich (poza wymienioną w punkcie 3 kastą) nie widział, ale każdy o nich słyszał w ramach motywacji.

Co do motywacji - raz na miesiąc każdy departament odbywał teoretycznie nieobowiązkowe spędy (po godzinach pracy), w różnych (nie tanich) salach konferencyjnych, gdzie poddawano nas próbom prania mózgu, przepraszam motywacji - na takich spotkaniach słyszeliśmy teksty o byciu "samurajami informatyki", o tym, że firma to nasz drugi dom, druga rodzina i musimy być gotowi do poświęceń, "cały departament jest jak jeden organizm i działa w jednym celu" - normalnie Ein Volk, ein Reich, ein Führer.
Jedyne co było na tych spotkaniach dobre to catering.

Jakiś miesiąc po podpisaniu drugiej umowy, zostałem wezwany do miłościwie panującej Pani dyrektor, wraz z moim kierownikiem (przepraszam team leaderem) i tam zostałem poinformowany, że team leader zgłosił mnie do arcyważnego projektu, a ona po zapoznaniu się z moim CV, w pełni się z tym wyborem zgadza. W pierwszym momencie byłem zadowolony, oczyma wyobraźni widząc szansę wyrwania się ze swojego grajdołka.

Ale złudne były moje nadzieje, zajmując się wyżej wspomnianym projektem siłą rzeczy zaniedbałem swoje podstawowe obowiązki. Na zgłoszenia typu "emergency" reagowałem normalnie, ale tzw. "maintenance" leżał, gdyż liczyłem, że może team leader wyznaczy kogoś do tej nie arcytrudnej roboty - w końcu sam mnie zgłosił do projektu, to chyba powinien zapewnić mi możliwość pracy.

Team leader "zaprosił" mnie na rozmowę do salki konferencyjnej zwanej pokojem zwierzeń gdzie odbyliśmy mniej więcej taką rozmowę...
(TL) - team leader
(J) - ja

TL - Vege, w co Ty sobie pogrywasz!?! Ja dostałem przed chwilą bardzo niesympatycznego maila w sprawie tych raportów, których nie wykręciłeś, to są zlecenia poza departamentowe, to wali w nasz budżet.
J - Wiem, że tego nie wykręciłem, ale pracuję nad zleceniem od Pani dyrektor, jest to mocno absorbujące, myślałem że ktoś część tych prostszych rzeczy ze mnie zdejmie.
TL - To źle myślałeś, to, że dostałeś szanse, nie oznacza, że twoje podstawowe obowiązki mogą leżeć.
J - Ciężko tak dwie sójki za ogony..., to może chociaż nadgodziny...
TL - Jakie nadgodziny? Oszalałeś? Wiesz jaka jest polityka spółki w kwestii nadgodzin.
(polityka była taka, że jak się nie wyrabiasz to znaczy, że jesteś za słaby, a słabe ogniwa się wymienia).
J - Wiem jaka jest polityka firmy, ale tu się ona chyba nie stosuje, bo to jest zlecenia wykraczające poza mój zakres obowiązków.
TL - Masz w umowie podpunkt o wykonywaniu innych zadań zleconych przez przełożonego? Masz. To ja ci to zlecam i już nie wykracza. Możesz to robić w domu, ważne żeby całość gotowa była oddana w terminie.
I tu zostałem potraktowany motywacyjnym kijem "jak ci praca u nas nie odpowiada ...."

Na stratę pracy pozwolić sobie nie mogłem, w dodatku w dalszym ciągu liczyłem na możliwość przejścia do innego zespołu za lepsze pieniądze, zacisnąłem zęby i w domu w weekendy i po pracy temat skończyłem i oddałem nawet przed terminem.

Moje rozczarowanie osiągnęło poziom Mount Everest, jak po wszystkim okazało się, że o jakimkolwiek przejściu do innego zespołu mogę zapomnieć. Pani dyrektor, wraz z managerem z innego departamentu dostali premie, co nieco z pańskiego stołu spadło i mojemu team leaderowi, a ja nawet nie dostałem maila z podziękowaniem (cała korespondencja w temacie była prowadzona na płaszczyźnie team leader - ja, gdzie on później mnie usuwał śląc to "wyżej").
Na rozmowie z team leaderem usłyszałem, że w korporacji pracuje się na cały zespół, a nie indywidualnie, a zespół przed przełożonymi to on reprezentuje, i chyba nie myślałem, że po jednym takim zrywie z mojej strony to mnie będą na rękach nosić ...

W tym momencie zacząłem już ostro rozsyłać swoje CV gdzie i jak się dało (portale ogłoszeniowe, znajomi, rodzina).
Jakoś 2 tygodnie po powyższej akcji, dostaję od TL'a przesłany mail od Pani dyrektor, że ruszamy pełną parą z projektem wg. opracowanych przez NIEGO założeń, i związku z tym, że tak się świetnie spisał, będzie kluczową osobą w realizacji, z dopiskiem od team leadera "Vege otwiera się przed tobą potężny front wyzwań, traktuj to jak polecenie służbowe".
Odpisałem na to, że jestem zaszczycony, ale bez wyznaczenia osoby, która zastąpi mnie w podstawowym zakresie obowiązków, nie mogę się podjąć tego zadania, gdyż nie będę miał możliwości zaangażować... i takie tam, dając TL'wi kulturalnie do zrozumienia żeby pocałował mnie tam gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwą.
W odpowiedzi usłyszałem znad jego biurka "nie przyjmuję twojej odpowiedzi do wiadomości".
Team leader poinformował mnie, że wszelkie sprawy związane z tym wdrożeniem mają być kierowane bezpośrednio i tylko do niego.

Tak więc, słałem dalej CV, jednocześnie ciągnąc projekt w domu. W międzyczasie dowiedziałem się, że projekt jest tak ultra-mega ważny, że został do niego zatrudniony project manager. Panienka, która nigdzie wcześniej nie pracowała, a której największym atutem było nazwisko identyczne jak pierwszy człon nazwiska Pani dyrektor, za to z pensją doświadczonego PM.
TL czuł się zagrożony, bo przy trójce przy pańskim stole mniej dla niego skapnie.
Team leader od początku odbierał ode mnie "raporty" dotyczące postępu prac w pokoju zwierzeń, już nawet nie na maila, tylko wszystko na gębę, ewentualnie jak czegoś nie rozumiał to mu to rozrysowywałem na kartce.

To że bez problemu Pani dyrektor podpisała mi urlop, tylko potwierdziło moje przypuszczenia, że nie ma pojęcia, że jestem w to jakoś zaangażowany. Oczywiście po urlopie nie omieszkał mnie zmieszać z błotem, bo przecież urlop to nie jest żadne usprawiedliwienie dla braku postępu, a wręcz miałem więcej czasu żeby się tym zająć.

Na niecałe 5 tygodni przed deadline'm projektu moje poszukiwanie nowej pracy wieńczy sukces, jestem po rozmowie, warunki dogadane, umowa podpisana - w połowie następnego miesiąca już mnie w korporacji o najwyższych światowych standardach nie będzie (umowa na czas określony to 2 tygodnie wypowiedzenia). Informuje o tym TL'a jak również o tym, że chciałbym urlop odebrać w okresie wypowiedzenia.
I o to co słyszę:

- No cóż Vege to jest twój wybór, rozumiem, że w związku z tym projekt jest gotowy, działający i możesz mi go przekazać?
Odpowiadam:
- Jaki projekt?
Widzę tylko jego głowę wychylającą się znad monitora i potrzebę mordu w oczach i słyszę syk:
- Do salki konferencyjnej, natychmiast.

Przebieg rozmowy w salce konferencyjnej:

TL (wrzeszcząc) - Vege nie rób z siebie głupszego niż jesteś, nie zgodzę się na żaden urlop, jak projekt będzie nie gotowy.
J - Ale jaki projekt?
TL - Nie wyprowadzaj mnie z równowagi, ja mam długie ręce, potrafię i poza firmą zaszkodzić, ten projekt w sprawie którego się w tej salce prawie od 9 miesięcy we dwóch spotykamy.
J - A ten.., ale ja Pana informowałem mailowo, że ja się nie podejmuję, nie dostałem żadnej odpowiedzi, to znaczy, że Pan zaakceptował tego maila.
TL - A spotykaliśmy się tutaj, żeby o pogodzie pogadać, co? Zabawiłeś się moim kosztem, to już skończ i mów na jakim etapie jest projekt.
J - Na żadnym, spotykaliśmy się tutaj, bo prosił Pan o konsultację przy projekcie, do którego wstępniak ja robiłem, po tym jak zgłosił mnie Pan jako odpowiedniego kandydata do tej pracy do Pani dyrektor.
TL - Taki numer ze mną nie przejdzie, spotykaliśmy się tutaj, mówiłeś mi, że robota idzie naprzód, ja na podstawie tego informowałem Panią dyrektor i menadżera projektu.
J - Czy ja Ci cokolwiek mówiłem? Przekazywałem jakieś informacje o postępie jakichś prac? Możesz mi to w jakikolwiek sposób udowodnić? Pokaż mi mail ode mnie czy pismo w tej kwestii.
TL - Spółka Ci tak łatwo nie popuści ..., jeszcze jesteś pracownikiem, to jest działanie na szkodę pracodawcy, to jest karalne.
J - Co jest karalne? To wezwij bezpieczników, niech sprowadzą mój komputer, zabezpieczą maile na serwerze pocztowym, albo wiesz co ja to zrobię, ciekaw jestem co powie Pani dyrektor jak się okaże, że podpisywałeś się pod moją pracą, a oni muszą dyrektora departamentu o incydencie związanym z bezpieczeństwem poinformować.
TL - Dawaj ten papier i módl się, żebyśmy się na ulicy nie spotkali ...

Spojrzałem tylko z politowaniem na TL, który podpisał mi zgodę na wcześniejsze odejście. Później pocztą pantoflową dowiedziałem się, że poleciał z wilczym biletem ze stanowiska, szerokie plecy nie pomogły również Pani project manager, a Pani dyrektor świeciła oczami przed resztą dyrektorów, bo naobiecywała, że zgodnie z harmonogramem będzie dostępna nowa usługa dla klientów.

Jakoś rok później firma się zwinęła - to znaczy duży koncern z nazwy otworzył oficjalne przedstawicielstwo w Polsce, a firma straciła status przedstawiciela i dystrybutora na terenie Polski.

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 814 (886)

#57548

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O kupnie samochodu przez kolegę, jego naiwnej żonie i piekielnej teściowej.

Jakoś przed ostatnimi świętami, odezwał się do mnie kolega (na potrzeby poniższego tekstu użyję jego drugiego imienia - Piotr) i poprosił o pomoc przy zakupie samochodu. Jako, że urodziło mu się drugie dziecko, jego dotychczasowy środek transportu w postaci auta segmentu B stał się nieco za mały.
Kolega wygrzebał w internecie samochód, który go interesował i chciał żebym z nim pojechał, aby go obejrzeć i w razie zakupu pomógł go doprowadzić do stanu bezpiecznego (fundusze pozwalały mu na zakup około 10 letniego samochodu).

Tutaj w kwestii wyjaśnienia - mój OMC (o mało co) Szwagier pracuje w sporej hurtowni motoryzacyjnej, dzięki czemu mam możliwość kupna części czy chemii motoryzacyjnej sporo taniej niż w sklepach, taniej niż na aukcjach internetowych i do tego z gwarancją (również oryginalności, bo z tym ostatnio różnie bywa). Poza tym mój wujek jest z zamiłowania mechanikiem (i fanatykiem starych polskich motocykli) i ma przy domowy bardzo zacnie wyposażony warsztat.

Tak więc wyposażeni w pożyczony od "fujka" miernik lakieru, moduł diagnostyczny i lapka, jedziemy obejrzeć wybrane przez Piotrka cudo. Samochód okazał się w przyzwoitym stanie, trochę zaniedbany pod względem estetycznym, ale sprawny, tak więc po lekkich negocjacjach, kolega stał się dumnym posiadaczem 12-letniego kombi klasy średniej.

Następnego dnia samochód ląduje u wujka w garażu, we trójkę ("fujek" nie mógł sobie odmówić tej przyjemności) rozbieramy pacjenta i przeprowadzamy diagnozę - płyny ustrojowe to wiadomo, że do wymiany, paski napędowe też - jak to w nowym-używanym, ale niestety wyszło, że spora część elementów zawieszenia też już do w pełni sprawnych nie należy, to samo w układzie kierowniczym i hamulcowym.
Napisałem do OMC Szwagra maila z listą potrzebnych części podałem, nr. VIN samochodu, kod silnika, rocznik - jako że niedziela to czekam do dnia następnego na odpowiedź.

Szwagier odpisuje - no niestety za wszytko wyszło sporo, bo ponad 3,5 tys., przekazuje info Piotrkowi - też szczęśliwy nie jest - liczył, ze kasy zostanie mu żeby zrobić jakieś fajne prezenty dla żony i dzieciaka, najmłodszej też trochę rzeczy by się przydało, a samochód trzeba jeszcze przerejestrować, ubezpieczyć, 2% podatku zapłacić i chciał jeszcze gaz wsadzić, bo 2-litrowy spory kombiak to się kropelką benzyny nie zadowoli. Tego samego dnia wieczorem decyzja - zamawiaj Vege te graty, bo jak od razu tego się nie zrobi, to się później będzie człowiek z tym bujał. Uzgodniłem z Piotrkiem, że ja za to zapłacę, a on mi odda jak się będziemy przy robocie widzieć.

Umówiliśmy się na sobotę, zrobiłem przelew, towar w piątek wieczorem OMC przywiózł, wszystko gra, dzwonię do Piotrka, mówię mu, że mam towar i fakturę i ile dokładnie wyszło, - Piotrek mówi OK, rano jak będę do Ciebie szedł wezmę kasę z bankomatu - spoko.

W sobotę rano Piotrek się spóźnia wpada zdyszany - "jego" bankomat jest "out of service", a jakby do kolejnego leciał to by się ponad godzinę spóźnił, a płacić od 3000 tys. prowizje to trochę dużo, przeprasza mnie i oddaje 5 stówek z końcówką, zgodnie z fakturą, z informacją, że resztę mi jutro podrzuci, albo zrobi przelew jak mu nr. konta dam - jak wolę. Mówię żeby mi w poniedziałek przelew zrobił, bo rzut beretem do mnie nie ma, szkoda czasu jak można to prościej załatwić.

Pojechaliśmy, robota w miarę poszła, "fujek" zadzwonił do swojego znajomego, i pojechaliśmy do niego ustawić geometrię, jak się spytaliśmy ile za to, to facet stwierdził, że wujek tyle razy, mu w warsztacie za browarek po robocie i "Bóg zapłać" pomagał, że niech go ręka Boska broni przed wzięciem jakichkolwiek pieniędzy od nas za 40 minut pracy - odzyskuję wiarę w ludzkość.

Wróciliśmy do domu już późnym wieczorem, przesłałem Piotrkowi sms'em swój nr. rachunku, w odpowiedzi dostałem "wielkie dzięki za pomoc, masz u mnie wielkie piwo :), w poniedziałek pierwszą rzeczą którą zrobię to przelew na ten rachunek.

W niedzielę do mnie dzwoni, po głosie poznaje, że coś jest nie teges, a znam człowieka od podstawówki i pyta się czy może mi tą kasę oddać później, jakoś po wypłacie, a jeżeli to możliwe w 2-3 ratach. Mówię mu, że nie za bardzo, że święta idą, a my nic nie mamy kupione i w tym momencie też już jedziemy na rezerwie..., bardzo przeprasza za sytuacje prosi chociaż o 2-3 dni...
O tym jak się rzeczy mają, poinformowałem swoją ślubną - zadowolona nie jest, nie chcemy ruszać "żelaznej rezerwy", ale może Piotrkowi jakaś poważna sprawa wyskoczyła, może coś z dzieciakami, w razie czego jest jeszcze karta kredytowa, którą bez kosztowo można w 2 miesiące spłacić. Piszę sms'a do niego, że chwilę się jeszcze mogę wstrzymać, ale dobrze by było żeby mi się do piątku określił, a po za tym znamy się nie od wczoraj i chyba w takiej sytuacji należy mi się wyjaśnienie w czym problem, może mogę jakoś pomóc, coś razem wykombinujemy. W odpowiedzi dostaję, że nie sprawa na telefon, żebym do niego podjechał.
No więc wsiadam w samochód jadę do Piotrka.

I tu znowu w kwestii wyjaśnienia - Piotrek z żoną (Elą - również dla potrzeb niniejszego tekstu) i teściową mieszka w domu zbudowanym przez dziadków żony - domek nie za duży, ale się mieszczą nie wchodząc sobie w drogę, teściowa ma swoją łazienkę, małą kuchnię, 2 pokoje, wszystko osobno zamykane na pięterku itp. Po ślubie Piotrek wziął spory kredyt na remont tego domu bo był on w stanie średnim (stare instalacje, nieocieplony, stare powypaczane okna itd), teściowa przepisała dom na młodych, ale kazała sobie podpisać tzw. dożywocie (czyli, że będzie tam mieszkać do końca swoich dni), niestety teściowa po jakimś czasie okazała się osobą nieodpowiedzialną i z wybiórczą pamięcią, dodatkowo miała nieciekawy wpływ na swoją córkę i wnuki. Ela nie za bardzo potrafiła powiedzieć matce "nie" tym bardziej, że od 10 roku życia była wychowywana tylko przez nią - akcja typu kupienie robota kuchennego za 4 tys., bo można w nim zdrowo i ekologicznie gotować dla dziecka i zażądanie zwrotu pieniędzy za niego. Jak odmówili, bo ich na takie rzeczy nie stać, odebrała sobie nie dokładając się do opłat przez ponad rok. Na stwierdzenie córki, że przeciąga strunę powiedziała jej, że ona nie powinna się w ogóle tym przejmować, bo to facet ma w domu zarobić na potrzeby i zachcianki żony i dzieci.

Jak napisałem wcześniej oboje uzgodnili, że jak po zakupieniu samochodu zostanie jakaś kasa, to trzeba kupić jakieś rzeczy dla małej, coś do świąt dołożyć, Piotrek żonie i starszemu jakieś lepszy prezenty chciał kupić.

Po dotarciu na miejsce dowiedziałem się, że żona Piotrka pochwaliła się matce, że resztę kasy z samochodu przeznaczają na święta i rzeczy dla małej i matka przez tydzień wierciła jej o to dziurę w brzuchu (nie po to się kupuje nowy samochód, żeby w niego kasę ładować, a jeśli nawet to ile, paręset złoty, no przecież nie więcej). W końcu Elka uległa i w czasie kiedy my żeśmy robili przy samochodzie, kartę w łapę i hulaj dusza piekła nie ma, w jedno popołudnie poszło ponad 6 tys. złotych. Przy okazji zakupów mamusia uszczknęła co nieco dla siebie, między innymi komóreczkę z topowej półki w niskim abonamencie i coś tam jeszcze, w każdym razie jak Piotrek wrócił do domu doszło do takiej awantury, że przyjechała Policja wezwana przez sąsiadów.

Piotrek kategorycznie zażądał zwrotu zakupów do sklepów. Teściowa powiedziała, że ona nie ma zamiaru niczego oddawać, to są już jej rzeczy, i nie powstrzymała się nawet przed szantażem emocjonalnym wobec własnej córki - w skrócie - ma wybierać albo matka albo mąż, a poza tym stwierdziła, że Piotrek jest chamem, sknerą, żałuje na własne dzieci i powinien się wstydzić, że one nie mogą sobie częściej pozwolić na takie zakupy ...
W tym miejscu teściowa nie skończyła jeszcze swoich popisów, schodząc po schodach usłyszała o czym rozmawiamy i wyskoczyła na mnie (może nie do końca dokładnie, ale sens oddany)
(TP) - teściowa Piotrka
(J -ja)
(E) - Ela
(P) - Piotr)

(TP) - To Pan był z zięciem po ten samochód?, to Pan doradził tego trupa kupić?!
(J) - Tak proszę Pani, a jak na ten wiek i cenę samochodu, to trupem bym go nie nazwał.
(TP) - Trup, proszę Pana, trup, za tyle pieniędzy to samochód powinien być jak nowy! A nie żeby w niego jeszcze pieniądze ładować. I to Pan Piotrusiowi te strasznie drogie części kupował, ciekaw jestem ile Pan z tego interesu ma.
(J) - Na razie proszę Pani to mam w plecy 3000, które Piotrek nie jest w stanie mi oddać nie ze swojej winy, a w stosunku do cen sklepowych to i tak jest o co najmniej 25% taniej.
(TP) - Na pewno, pewnie jak Piotruś sprawdzi to się okaże, że za 20% tej kwoty mógłby to wszystko kupić, Pan naciągnął mojego zięcia i na pewno nie bezinteresownie.
(J) - Proszę Pani, nie widzę sensu dyskusji z osobą, która nie ma w temacie bladego pojęcia.
(TP) - Przez Pańskie szemrane interesy ja omalże wczoraj zawału nie dostałam, Tu Policja wczoraj była przez Pana, przez Pana rozpadnie się małżeństwo mojej córki, bo Pan Piotrusia ...
(E) - Mamo, Vege jest kolegą Piotrka jeszcze z podstawówki, pomagał nam przy remoncie domu, Piotrek chciał go na świadka wziąć, obrażasz go.
(TP do córki) - Ciebie ten cwaniaczek też przekabacił, czym ja sobie na coś takiego zasłużyłam, własna córka przeciwko mnie...
(E) - Mamo, znowu zaczynasz swoje gierki...
(J) - Piotrze, nie mam zamiaru w tym uczestniczyć, zdzwonimy się i ustalimy co i jak, ale musimy to załatwić jak najprędzej.
(P) - Przepraszam cię za to, jutro się odezwę do ciebie.

Wychodząc zastawiałem się co "mamusia" tak z tym "Piotrusiem"..., co to za przedstawianie robiła. Wyjaśniło się dnia następnego, jak Piotrek do mnie zadzwonił - mamusia robiła szopkę, bo pod kopułką zaświtał jej pomysł, że może jak na mnie wyskoczy, to mi serce zmięknie i ja przynajmniej część długu Piotrkowi daruje.

Efekt końcowy jest taki, że podczas całych świąt mamusia siedziała sama, bo Piotrek z Elą i dzieciakami wyjechali do jego rodziców. Piotrek zmuszony został do wzięcia kredytu gotówkowego, żeby skończyć temat z samochodem (nie wszystkie zakupy dało radę oddać), kasę mi oddał w dwóch ratach (całość miałem na koncie przed nowym rokiem), mamusia za swoje akcje dorobiła się własnego licznika na wodę, energię i c.o, oraz drzwi zamykanych na klucz do części domu Piotrka i Eli.

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 926 (1016)
zarchiwizowany

#57611

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Trochę w odpowiedzi na http://piekielni.pl/57567 by Zetana, oraz http://http://piekielni.pl/57564 by Matias

Tym razem nie o pazerności.

Historia usłyszana także nie wiem czy nie ubarwiona czy przypadkiem nie "urban legend" ale po kolei.

Historia przyniesiona przez koleżankę mojej lubej - owa koleżanka jest psychologiem (takim z powołania, a nie bo psychologia modna po wyższej szkole lansu i bansu), do tego społecznikiem i osobą o ponadnormatywnej wrażliwości społecznej i do tego potrafiącą zarazić innych tą wrażliwością - w ramach wolontariatu chodzi do hospicjów i domów samotnej starości.
W trakcie jednej z takich wizyt koleżanka usłyszała od jednej z pensjonariuszek taką oto historię.
Kuzynka owej kobiety przeniosła się z mężem do jednej z podwarszawskich miejscowości, ona magister farmacji, on rehabilitant, oboje nieźle zarabiają bez problemu dostali kredyt na mieszkanie wprowadzili się, popracowali ze skutkiem pozytywnym nad przekazaniem genów.
Tutaj w kwestii wyjaśnienia - owa para ma tylko ślub cywilny gdyż mąż tej Pani jest osobą niewierzącą i nie chciał brać ślubu kościelnego.
Przyszedł ksiądz po kolędzie jako, że owa Pani już w dosyć zaawansowanym stanie błogosławionym, facet wprowadza dobrodzieja do pokoju, wszystko zgodnie z procedurą (dobrodziej był na tyle wyrozumiały, że ciężarnej "pozwolił" nie wstawać) dalej gadka na temat rodziny i niechcący wygadali się, że mają tylko ślub cywilny i dlaczego, facet wytłumaczył się, że wg. niego było by to nie uczciwe jakby brali ślub kościelny, ksiądz wykazał się zrozumieniem, ale jak na początku nie chciał nic do picia ani do jedzenia to poprosił o kawę. Jak tylko facet wyszedł robić tą kawę to on do kobiety - "córko jeszcze możesz naprawić ten błąd", kobita oczy w 5 złotówki - "jaki błąd proszę księdza", ksiądz - "ten związek z tym bezbożnikiem, jeszcze możesz to naprawić, młoda jeszcze jesteś na pewno, znajdziesz sobie jeszcze porządnego katolika który Cię zechce, nawet z bękartem".
Kobieta w płacz, facetowi który akurat wchodził, kawa z rąk wypadła, jak żona mu powiedziała co przed chwilą usłyszała to facet pożegnał księdza z naruszeniem jego nietykalności osobistej.
Tutaj dla równowagi i pokazania, że w każdym fachu są ludzie i kaloryfery podam przykład księdza z parafii gdzie moi rodzice mieszkają.
Dobrodziej po kolędzie trafił do starszej samotnej Pani, jak ta mu przypomniała, że co łaski nie wziął to ten się jej spytał czy ma wszystkie leki wykupione i koperty nie wziął.
Inna sytuacja 2 czy 3 lata temu jak w jedno popołudnie spadł ten potężny śnieg, o 2 czy 3 w nocy dzwonek do furki, ojciec otwiera, a tam dobrodziej z chłopaczkiem z sąsiedztwa i miejscowym lekarzem (oboje rodzice do kościoła nie uczęszczają, są nie wierzący), okazało się, że w nocy chłopaczek przybiegł do księdza po pomoc, bo matka chora, traci przytomność ogólnie nie wesoło.
Ksiądz zadzwonił po miejscowego łapiducha, a że dom chłopaczka jest spory kawałek od głównej drogi i dojazd zasypało, a ojciec jako jedyny w pobliskiej okolicy ma samochód terenowy zwrócił się do niego o pomoc. Razem z lekarzem podjechali po kobietę, dowieźli do głównej drogi gdzie już czekało pogotowie które zabrało ją do szpitala. Co zrobił ksiądz - trójkę dzieci w wieku c.a 8-13 lat zabrał ze sobą na plebanie na czas w którym matka była w szpitalu.
Najlepszy numer był w tym, że ksiądz z ambony podziękował ojcu za pomoc i postawę, a miejscowy dywizjon szturmowy moherowych beretów nie mógł mu tego darować, że nie dość, że bezbożnika o pomoc poprosił to jeszcze go z ambony wychwala.

Pozdrawiam

ksieza

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 240 (398)