Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Znajdka

Zamieszcza historie od: 8 sierpnia 2017 - 7:51
Ostatnio: 22 czerwca 2018 - 21:30
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 173
  • Komentarzy: 6
  • Punktów za komentarze: 44
 

#81091

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O polskiej Służbie Zdrowia było już niemal wszystko... niemal.

Z różnych przyczyn (min. ignorancja rodziców dzieci w żłobku syna, niedoświadczenie młodych rodziców czy olewczy stosunek do pracy niektórych lekarzy) doszło do sytuacji, w której z kataru zrobiło się obustronne zapalenie ucha środkowego i gardła. Niby nic, antybiotyk i musi wyzdrowieć.

Problem w tym, że pierwszy antybiotyk nie pomógł, więc kolejna wizyta i następny "smakołyk". Na szczęście "nasza" pani pediatra, przewidując, że może nie być tak różowo, dała nam skierowanie do szpitala. Skierowanie na zasadzie: jest piątek, gdyby się pogarszało to żebyście nie utknęli na SOR-ze.

No i nie utknęliśmy, akurat trafiliśmy na jakąś magiczną pustą bańkę. Dwie godziny i jesteśmy meldowani.

Pierwszy drobny zgrzyt: Pokój zabiegowy, pediatra dyżurujący bada, zleca pobrania, posiewy itp., mówi, że trzeba założyć wenflon i że oboje rodziców mogą przy tym być, no ok.
No chyba nie ok, bo pielęgniary wypraszają jedno z nas bo nie ma miejsca (pomieszczenie większe od niejednej kawalerki, no ale ja się nie znam). Serce się kraje na korytarzu jak słychać dzikie wrzaski dziecka, ale spróbuj wytłumaczyć rocznemu, rozgorączkowanemu malcowi, że trzeba...

Drugi nieco większy zgrzyt: Sala szpitalna dla trojga dzieci, męża z synem tam dopchano, spoko, rozumiem, brak miejsc. Lekarka wchodzi z nami, pyta pozostałych mam czy nie mają nic przeciwko żeby dwoje rodziców zostało aż maluszek zaśnie. Żadnych sprzeciwów, kilka słów otuchy, one doskonale rozumieją. Uśmiech od lekarki i przypomnienie, że jak synek już się wyciszy, to do rana tylko jedno z nas.

Mąż poszedł się przebrać, ja przebieram Łobuziaka. Przychodzi pielęgniarka i sapie, że musi podłączyć kroplówkę, a tu w najlepsze trwa przewijanie i przebieranie. Ugryzłam się w język, gdyż miałam ochotę już krzyczeć. Wg mnie przewinięcie dziecka i przebranie w piżamkę to normalne czynności zwłaszcza, gdy dziecko jest zapocone, zasikane i (chyba ze stresu) się załatwiło.

Uwinęłam się jak mogłam i podłączenie. Cóż, kroplówka zimna i synkowi niezbyt się podobała. Znów krzyk tym bardziej, że nie mógł przytulić się, na "żabkę" bo ręka musi być w dole. Szybka kalkulacja i nieśmiałe pytanie czy pielęgniarka może teraz odłączyć i podłączyć za jakieś 15 min jak Maluszek zaśnie. Zostałam poinformowana, że to nie koncert życzeń (doskonale to rozumiem, to że nie jesteśmy jedyni też i że o 22 na pewno mają pełne ręce roboty też kumam) i że mam natychmiast opuścić oddział. Na mój nieśmiały protest, że lekarz pozwolił i panie na sali nie mają nic przeciwko, usłyszałam fuknięcie i że za 15 min ma mnie nie być, bo mnie wyprowadzą.

Na szczęście w te 15 min Synek uspokoił się na tyle, że przestał krzyczeć i się wyrywać więc zasmarkana i zapłakana wezwałam taksówkę i z duszą na ramieniu zostawiłam mężczyzn mojego życia w tym przybytku.

Kolejne 2 dni obyło się bez większych zdziwień, no może gruda białego sera dla rocznego dziecka na kolację wzbudziła we mnie większy niesmak.

I w tym miejscu mogłaby się historia zakończyć ale... no właśnie ale.

Środa, mąż po obchodzie pisze, że wychodzą i że wypis po 14. Cieszę się do tego stopnia, że podarowałam klasie karną kartkówkę:) Pół godziny później niemal płakałam, gdy błagałam dyrektorkę o zwolnienie z 3 godzin. Cóż się stało?

Genialny pan zastępca ordynatora wymyślił sobie, że trzeba opróżnić salę, więc na czas oczekiwania na wypis (jakieś 3 godziny), syn zostanie przeniesiony do sali obok gdzie dziecko dosłownie co chwilę wymiotuje, bo ma rotawirusa (wiem, bo rozmawiałam z mamą na korytarzu, poza tym ściany w maluszkowej części są przeszklone na korytarz i między sobą). Nawet pielęgniarki się zbuntowały, i powiedziały, że chyba wstał nie tą nogą. Z mężem zapowiedzieliśmy, że owszem, wyjdziemy z sali ale prosto do domu. Żeby było jeszcze ciekawiej, to dziewczynka z łóżeczka obok, po kategorycznym sprzeciwie matki dostała wypis w trybie super-pilnym i nakaz, niemal natychmiastowego opuszczenia oddziału. Można? Można.

Pakując się, dowiedzieliśmy się skąd na oddziale od paru tygodni panuje noro i rotawirus. Właśnie przez takie przenoszenie dzieci z sali do sali bez większego zastanowienia.
Najlepsze jest to czym tłumaczył swoją decyzję ten pan. Cytując: Tu sraczka, tam sraczka.
Tylko, że my tam trafiliśmy z biegunką po antybiotyku, która nota bene już dawno ustąpiła.

I to ma być człowiek, który decyduje o zdrowiu i życiu małych dzieci...

słuzba_zdrowia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (207)

#80644

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę o ubezpieczycielach.

Pewnego wczesnowiosennego dnia, wraz z małżonkiem zakupiliśmy własne autko. Nic specjalnego i zdecydowanie niemłodego ale w pełni spełniającego nasze oczekiwania. Pojazd na kredyt, więc o niego dbaliśmy i pieściliśmy. Niestety budżet domowy nie pozwalał wtedy na wykup miejsca na stołecznym parkingu i z tego też względu zdecydowaliśmy się na wykupienie polisy AC. Wiadomo, parking pod blokiem to jakaś stłuczona szyba może się trafić czy słupek niespodziewanie wyrosnąć. Ot, uroki życia na blokowisku.

W połowie sierpnia, wracamy zadowoleni z krótkiego urlopu i parkujemy naszego przyjaciela tak żeby widzieć go z okna balkonu. Mija sobie tydzień i stwierdzamy, iż wypadałoby nawiedzić pobliski park handlowy bo pustki w lodówce ,a i Młodemu kończą się pampersy. Uzbrojeni w ogromne pokłady cierpliwości (zakupy z małym dzieckiem to katorga) idziemy na parking, ustawiam się z wózkiem za autem, próbuję otworzyć a tu nic, nie ma charakterystycznego piknięcia. Zastanawiam się ki czort i jeszcze raz. Znów nic. Myślę sobie może bateria padła, otworzę z kluczyka... tylko coś mi nie pasuje, gdzie jest fotelik? Cóż się okazało? Na miejscu naszego brum-brum stoi sobie inne, prawie identyczne, w zasadzie z zewnątrz różniło się tylko tablicą rejestracyjną. (Na tym parkingu były trzy takie auta, różniły się rejestracjami i stanem technicznym) Nasze wychuchane auto odjechało, w bliżej nieznanym kierunku.

Wiadomo, kradzież to powiadamiamy policję. Zeznania itp. Wychodzimy ze świstkiem o zgłoszeniu kradzieży.

Pierwszego dnia roboczego dzwonie do ubezpieczycieli. OC gdzie indziej i AC też gdzie indziej.

Sprawa OC:
Uprzejmy konsultant poprosił o przesłanie mailem skanu wypowiedzenia umowy, decyzji o wyrejestrowaniu pojazdu i prośby o zwrot niewykorzystanej składki. Po 14 dniach od wysłania dokumentów dostaliśmy przekazem pocztowym pieniądze. (Miały być przelewem ale wcześniej zapomniałam potwierdzić nr konta i nie czekali na maila ode mnie tylko wysłali w ten sposób).
Czas od zgłoszenia kradzieży, przez wymagania ubezpieczyciela AC wydłużył się do miesiąca.

Sprawa AC:
Uprzejma konsultantka przejmuje zgłoszenie, potwierdza, zbiera opis, zachęca do skorzystania z ich aplikacji i zapytana informuje, że czas załatwienia wszystkich formalności i wypłaty odszkodowania to 30 dni. OK.
Po ponad tygodniu dostajemy dokumenty do wypełnienia. Muszę ponownie podawać wszystkie dane i wpisywać opis, mimo, że to miało być uzupełnione wcześniej. Odsyłam wszystkie posiadane ksera dokumentów i kluczyki. Dzwonię upewnić się czy mogę już wyrejestrować pojazd (Pani podczas pierwszej rozmowy uprzedziła, że ich konsultant skontaktuje się by zobaczyć oryginały). Pani na infolinii musiała sprawdzić, bo ona nie wiedziała. MOGĘ.

Po 3 tygodniach dostaję pismo, że nie mogą rozpatrzeć szkody, bo nie dostarczyłam decyzji o wyrejestrowaniu, umowy cesji i decyzji o umorzeniu. Ok, rozumiem. Niestety Pani konsultantka nie potrafiła mi odpowiedzieć jak miałam to zrobić skoro nie dostałam od nich umowy, a najpierw chcieli ksera dokumentów i wgląd w oryginały (dla niewtajemniczonych jak się wyrejestrowuje pojazd to dowód rejestracyjny i karta pojazdu zostają w urzędzie). Opiekun sprawy skontaktuje się po weekendzie. OK. zaczynam się lekko denerwować.
Zanim Pani zadzwoniła dostałam z policji pismo o wszczęciu postępowania w sprawie kradzieży. Kiedy umorzenie - nie wiadomo.

Telefon od opiekuna: Przecież w piątek wysłali umowę cesji (Aha, spoko, najpierw pismo, że nie wysłałam umowy a tydzień później, rzeczona umowa, widać da się). Decyzja o umorzeniu absolutnie konieczna, bo przecież może się okazać, że jednak nie ukradli mi auta tylko coś innego (np co? pożyczyłam złodziejowi?) ale tu już tylko brakuje tych dokumentów, wszystko jest sprawdzone, kluczyki oryginalne (serio? czyli jednak nie pożyczyłam) i oni czekają aż odeślemy. SUPER.

Na umowę czekaliśmy tydzień, nawet w międzyczasie umorzyli postępowanie. Dokumenty wysłałam za poręczeniem odbioru tego dnia kiedy je otrzymałam. Z umową było też pismo, które jasno mówiło, że w ciągu 14 dni od uzupełnienia dokumentacji wypłacą odszkodowanie. List wysłany poleconym priorytetowym, Pani w okienku na poczcie powiedziała, że w środę trafi do adresata. No to czekamy. Rozglądamy się już powoli za samochodem bo jesień i z małym dzieckiem to tak trochę ciężko a i uziemieni jesteśmy.

Mija 14 dni, 15, 16, 17... Tym razem dzwoni mąż, a Pani Konsultantka powiada, że 14 dni to mija dopiero pojutrze (spoko) i że pieniądze będą najpóźniej 2 dni później. ŚWIETNIE, szukamy auta.

Mija wyznaczony termin, nawet wróciła zwrotka (nota bene 14 dni w systemie nijak się miało do daty na zwrotce) a tu nic. Czekamy jeszcze dwa dni i mąż (chyba przeczuwając, że jeśli ja zadzwonię to będę bardzo niemiła i niekulturalna) sam złapał za telefon. I tu uwaga, akcja się zagęszcza.

Najpierw Pani szła w zaparte, że nie wysłaliśmy dokumentów, a gdy mąż zaczął być niemiły to nagle system pokazał, że jednak otrzymali komplet, ale te 14 dni to na ustosunkowanie się do nich a nie na decyzję, i co my chcemy skoro to dopiero 65 dzień od zgłoszenia a oni mają 90 na rozpatrzenie. Mąż zdecydowanie przestał być miły, a mi opadło wszystko co mogło.

Finał? Zgłoszenie szkody 21.08, decyzja i wypłata 7.11. Dodatkowo ogromny niesmak, dużo stresu i kilka wiązanek w kierunku niekompetentnych pracowników.

I teraz pytanie kto był bardziej piekielny, my domagając się odszkodowania czy ubezpieczyciel przeciągając wszystko i kompletnie olewając klienta?

Na koniec tylko smutna refleksja: kiedyś złodzieje mieli choć trochę honoru. Nic w całej tej historii nie zabolało mnie tak jak kradzież fotelika i kocyka które były w aucie, to w końcu rzeczy małego dziecka...

uslugi

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 201 (237)

1