Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

ambiantepl

Zamieszcza historie od: 21 marca 2011 - 8:38
Ostatnio: 17 września 2014 - 20:56
O sobie:

Jestem babą, mieszkam w Lublinie, mam słabość do ludzi i cierpię na wesołkowatość pospolitą pomieszaną z tumiwisizmem. Nie mam czasu na prowadzenie pamiętnika, stąd piekielnych traktuję trochę jak rodzaj zbieraniny wspomnień łatwych do zgubienia. Dziękuję wszystkim osobom, które czytają moje histerie – to bardzo miłe, że poświęcacie swój czas. Pozdrawiam, A.

  • Historii na głównej: 11 z 12
  • Punktów za historie: 7228
  • Komentarzy: 61
  • Punktów za komentarze: 462
 

#61958

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja babcia jest w wieku – jak to z babciami zwykle bywa – słusznym. Ma też (a raczej do niedawna miała, ale o tym za chwilę) dwie siostry. Panie mogą pochwalić się podobnym przebiegiem. Ot, godne podziwu 80+ na liczniku.

Kobitki nigdy nie chorowały w, nazwijmy to, spektakularny sposób. Jakieś strzyknięciu tu i ówdzie, kolano zaboli zwiastując zmianę pogody, kręgosłup zarwie podczas wykonywania prozaicznej czynności – takiej, jak choćby dźwiganie zakupów od których ciężaru niejednemu nastolatkowi na samą myśl wypadłby dysk. Siakieś takie genetyczne uwarunkowanie – wysoka odporność, hardość zaawansowana czy inne „nicminiejsetodwalsię”.

W związku z tym, że dziewczyny na stan zdrowia specjalnie nie narzekały i że do lekarzy lekko uprzedzone były – wiecie, bo koleżanka naopowiada, jak to „dohtur zabił jej męża i że te szpitalne to konowały wredne” – rzadko przychodnie odwiedzały.
Niestety, najstarszą siostrę zaczął kilkanaście dni temu bardzo boleć brzuch. Rodzina zareagowała szybko, zawiozła starowinkę do szpitala. Wykonano badania, które sprawy przypadłości nie rozstrzygnęły. W związku z brakiem diagnozy – trafiła na obserwację.

Krótko po przyjęciu na oddział dolegliwości się nasiliły. Ponowiono badania i znaleziono winowajcę – rozlany już wyrostek robaczkowy. Operacja, komplikacje, stan ciężki, źle rokujący i lekarz, który z braku laku stwierdził tylko: „módlcie się, może jakoś będzie”.

Wszyscy mieli złe przeczucia. I słusznie. Ciocia kilka dni temu zmarła. Zanim to nastąpiło, leżała pod tryliardem rurek, wycieńczona. Paskudny widok.

Babcia – z jednej strony – chciała ją odwiedzić, były bardzo bliskimi kumpelkami. Z drugiej natomiast – bała się, że na miejscu się rozklei, a to chorej nie pomoże. Zebrała się jednak w sobie, poszła do szpitala, zagaiła napotkaną pielęgniarkę o właściwy azymut i – że jest mocno gadatliwa – napomknęła coś o siostrze, że wyrostek, że pęknięty, że rurki i że lekarze mówią, coby się modlić. A piguła, bardzo życzliwa ponoć, na to wszystko:
- „Pani się już nie modli! Mówię Pani, z tym wyrostkiem to jest tak, że jeden na stu przeżywa! Lekarze partolą takie operacje celowo, bo łapówek chcą!”.

Babcia się zawinęła załamana, z siostrą się nie pożegnała, a jej niechęć do „dohturów” wzrosła o milion procent. I, odpukać, gdyby coś jej się stało, gdyby zachorowała – nie przetłumaczę, że musi iść do lekarza. Bo przecież ledwo „jeden na stu” przeżywa, a ona nigdy nie miała szczęścia do loterii fantowych.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 453 (547)

#55292

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sobota, godziny popołudniowe, popularny i bardzo mocno o tej porze oblegany sklep spożywczy - rzut beretem od stadionu na którym odbywa się "wielkie żużlowe show". Otwarte dwie kasy, ludzi multum, kolejki kilometrowe. Płacimy za swoje zakupy, a przy stanowisku obok trwa przegrupowanie. Przez sznurek klientów przeciska się trzech panów - dwóch w mundurach, jeden o aparycji kibola, w cywilu. Policjanci, a jakże!

Niebiescy się śpieszą, omijają kolejkę, głośno informują kim są (jakby nie było tego widać), kasują swoje bułki i kefirki. Wspólnie wychodzimy na parking, a tam... radiowóz marki suka stoi na samym środku placu, w poprzek - miga kogutami, blokuje wjazd, uniemożliwia wyjazd. Policjanci już się nie śpieszą. Gawędzą z kolegą-kierowcą, rozkładają na masce zakupy, zabierają się za konsumpcję, a dyskoteka gra!

Ech, pojazd uprzywilejowany!

Eins zwei Polizei

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 465 (573)

#54953

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Oj, historia auristel (http://piekielni.pl/54540) przypomniała mi moją przygodę z korepetycjami.

Na studiach pomagałam maturzystom w przygotowaniu prezentacji z polskiego. Pomagałam, co ważne! Nowa Matura dopiero wchodziła do szkół i nikt (w tym nauczyciele, maturzyści a tym bardziej ja, rzecz jasna) nie wiedział, jak to ma do końca wyglądać. Prezentację przygotowywałam więc wespół z moimi uczniami - najpierw sprawdzałam poziom wiedzy i doradzałam w wyborze tematu, a potem wspólnie ustalaliśmy bibliografię, sporządzaliśmy konspekt, maturzysta konsultował się ze swoim nauczycielem na każdym etapie, a ja (kiedy praca była gotowa) przepytywałam ucznia z treści prezentacji i zasypywałam go setkami "potencjalnych" pytań.

Szło wyjątkowo sprawnie - maturzyści się przykładali, nie liczyli na gotowe i polecali mnie swoim znajomym. Tym sposobem, w okolicach ferii świątecznych trafiła się ONA. Uczennica z piekła rodem!

Złamałam swoje zasady i na prośbę wschodzącej gwiazdy maturalnej oraz jej rodziców zgodziłam się na to, aby na "konsultacje" przyjeżdżać do niej. Dziewucha wydawała się sympatyczna, co uśpiło moją czujność. Czerwona lampka nie zapaliła mi się wtedy, kiedy panienka przyznała, że jestem którąś z kolei korepetytorką. Jako klasyczna naiwna dzida zignorowałam fakt, że na jej różowym biureczku leżał stos gotowych już prezentacji, za które - jak stwierdziła wespół z mamusią - nie zapłaciła, bo "są dla niej niezrozumiałe i w ogóle jakieś takie". Olałam też to, że w korepetycjach brali czynny udział jej rodzice. Zresztą, to oni - w porównaniu z panienką - byli bardziej zainteresowani opracowaniem trudnego tematu prezentacji. To oni zadawali pytania, prosili o sugestie, martwili się, że zostało tak niewiele czasu.

Zaczęłam się niepokoić wtedy, kiedy rodzice dziewuchy wyjechali do pracy do Niemiec - mieli wrócić tuż przed egzaminami ustnymi. Zostawili córce kasiorę na opłacenie korepetycji, ale panienka wolała ją wydać na kontener nowych błyszczyków. Zadzwoniła do mnie dopiero na dzień przed częścią pisemną. Prosiła o pilne spotkanie, bo nic nie umie, ma pustkę w tlenionej główce i będzie z koleżanką. Cóż miałam robić - zaprosiłam różowy tandem do siebie i urządziłam dziewczynom kilkugodzinny maraton spod znaku Mickiewicza i innych Chłopów. Na odchodne dziewuchy wcisnęły mi zwitek banknotów do ręki, a uczennica właściwa rzuciła: "No, to jesteśmy rozliczone i za to, i za prezentacje". Nie zdążyłam nic powiedzieć, lalunie wybiegły, a ja zostałam z... 30 zł w dłoni ;-)

Się wściekłam i następnego dnia zadzwoniłam do jej rodziców. Mamusia tłumaczyła córusię ("bo to z nerwów, bo ona taka przepracowana, dużo nauki ma"), ale tatuś był bardziej rozsądny - zaprosił mnie po odbiór właściwej kwoty. Pojechałam, coby ten cyrk mieć za sobą. Niestety, pocałowałam klamkę i wysłuchałam kilka komunikatów o tym, że "Abonent jest czasowo niedostępny". Wściekła miałam już wracać do domu, kiedy zadzwonił telefon.

Po drugiej stronie był Pan Policjant, który zapraszał mnie na wizytację do pobliskiej Komendy. Okazało się, że laluni źle poszedł egzamin pisemny, zwaliła winę na mnie (ponoć te korepetycje, na które chodziła co kilka dni pod nieobecność rodziców, to był pic na wodę) i przekabaciła rozsądnego dotąd tatusia. Cała trójka naskarżyła na mnie, że sprzedaję gotowce maturalne i domagała się kary współmiernej do przewinienia - tysiąca lat w kamieniołomach.

Pan Policjant zapytał o moją wersję wydarzeń, uśmiechnął się z politowaniem, kilkukrotnie puknął w czoło, wyjaśnił furiatom, że skoro uważają, że napisałam za córeczkę prezentację, to lepiej niech zostawią takie rewelacje dla siebie.

Finalnie - kasiorę odzyskałam jeszcze przy Panu Policjancie. Moi pozostali maturzyści zdali śpiewająco. Rozwydrzona lalunia chyba też, ale tego nie jestem pewna. Wiem za to, że w kilka miesięcy po Maturze powiła swoje pierwsze dziecię - owoc szalonych imprez urządzanych pod nieobecność rodziców i finansowanych z puli przeznaczonej na korepetycje.

korepetycje

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 606 (674)

#54808

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwóch znajomych wybrało się na miasto. Nie byli pod wpływem, ale mieli w planach przyjęcie procentów, więc rozglądali się za jakimś przytulnym lokalem. Szukając wzrokiem odpowiedniego pubu dojrzeli, jak bramkarz z pobliskiej tańcbudy szarpie się (przed wejściem do tegoż przybytku) z jakąś lekko nabąbloną dziewczyną. Ich "dyskusja" stała się zaciekła do tego stopnia, że gościu trzepnął kobitkę prawie że z półobrotu. Dziewucha poleciała na chodnik, walnęła głową o płyty, a bramkarz wrócił niewzruszony do pełnienia warty.

Znajomi podbiegli do leżącej - jeden zajął się oceną jej stanu i przeszedł do udzielenia pierwszej pomocy (zawodowo związany jest z medycyną, więc czuł się bardziej kompetentny), a drugi zadzwonił pod 112.

Kawaleria (pogotowie i policja) przyjechała szybko. Dziewczynę zapakowano do ambulansu, a kolegów poproszono (po zbadaniu ich alkomatem) o udzielenie krótkiego wywiadu. Powiedzieli co wiedzieli (i co widzieli), na co pan policjant - mocno zmęczony wypełnianiem swoich obowiązków - bez pardonu stwierdził:

- A widzicie, teraz będziemy was wzywać do składania zeznań. Być może sprawa będzie. Po co wam to? Następnym razem zamiast się LIZAĆ z pijaną panną to spier... w podskokach.

policja

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 783 (833)

#54648

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Remont kuchni. Członek, za przeproszeniem, wynajętej ekipy sam na posterunku – dzień skuwania płytek i dobierania się do rur i innych wnętrzności ukrytych w ścianach. Kurzy się niemiłosiernie, więc taktycznie opuszczam pole bitwy i barykaduję się w pokoju – otwieram okno, delektuję się powiewem świeżości bezpyłowej.

Co chwilę jednak mój błogostan przerywa rzężenie, wydawane przez otwór gębowy wspomnianego Członka. Kiedy rzężenie się nasila – wracam do kuchni i sugeruję Majstrowi, coby sobie okno otworzył.

- Nie, nie... Żona mówi, że ja się łatwo przeziębiam. Przeciągi źle znoszę, rozumi Pani, nie?

No „rozumim, rozumim” i wracam do pokoju. Rzężenie jest coraz głośniejsze, aż wreszcie przechodzi w (prawie) gruźliczy kaszel. Nastaje złowroga cisza...

Mija parę chwil, zaniepokojona brakiem głosowej aktywności Członka wbiegam do kuchni. Po kilkunastu sekundach, kiedy pył opada i względnie dobra widoczność staje się faktem, oczom moim ukazuje się nachylona nieco nad rurą postać Majstra. Nad taką grubą rurą dokładniej, co się ją ze zlewem łączy. Członek rzyga soczyście gdzie popadnie, starając się celować (mało skutecznie, niestety) w (a jakże!) rurę. Obok stoi wiaderko na gruz.

- A nie mówiłam? Trzeba było okno otworzyć!
- Eeee... Yyyy... (rzyg!)
- No dobra, ale mógłby Pan do tego wiaderka chociaż pawia puścić, nie do rury?
- Ale to wiaderko od mopa. Żony mojej. Pożyczone. A żona mówiła, żebym nie zniszczył. Rozumi Pani, nie?

Nie. Nie „rozumim.

Remont

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 725 (799)
zarchiwizowany

#54898

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Nie posiadam telewizorni. Mimo to - docierają do mnie informacje o programowych nowinkach. Wiem, że po szale na serie o tym "jak usmażyć jajecznicę i doprowadzić własną knajpę do bankructwa" przyszła pora na "odchudzanie na ekranie".

Moda na zrzucanie zbędnych kilogramów przy pomocy TEJ metody opanowała moje miasto już kilka lat temu. Pewien były mięśniak (a teraz dość "utyty", bardzo medialny facio) otworzył wypaśne centrum odchudzania, zainwestował w reklamę i... się zaczęło!

Mocne postanowienie zrzucenia sadełka podjęła moja rodzicielka i tryliard kolegów i koleżanek. "Bo efekty dobre, bo pierwsze spotkanie bardzo krótkie, ale wyjątkowo motywujące, bo Zosia spod czwórki schudła pińcet kilo". Wszyscy znajomi - po zgłoszeniu się do "Centrum" i opłaceniu wysokiego abonamentu - dostali nieograniczony dostęp do siłowni, przykaz nabycia piekielnie drogich suplementów i przejścia na rygorystyczną dietę. Ta ostatnia opierała się na piciu kawy i coli light oraz na jedzeniu pomidorów i karkówki - 4 kotletów (po 100 g każdy) smażonych na smalcu dziennie. I tak przez - bodajże - 2 pierwsze tygodnie. Po tym czasie karkówkę zamieniano na smażony filet z kurczaka.

Efekty takiego odchudzania - w każdym przypadku - były lepsze niż dobre! Gorzej z samopoczuciem odchudzających, których nikt - przy ustalaniu "programu" - nie zapytał o preferencje żywieniowe czy schorzenia. Gdyby mi, dla przykładu, kazano wciągać karkówkę smażoną na smalcu... oj, hospitalizacja gwarantowana!

Tak czy siak - większość z osób odchudzających się tym sposobem zrezygnowało z programu po krótkim czasie. Ci, którzy zostali - schudli, owszem. Sęk w tym, że w chwilę po ukończeniu odchudzania skarżyli się na podupadający stan zdrowia lub tyli niemożebnie - tak, jak reklamująca ten "system", medialna jurorka oceniająca równie medialne, tańczące pary.

Mimo efektów ubocznych i licznych dowodów na to, że program przynosi więcej strat niż zysków - machina ruszyła. Pojawiły się spoty, billboardy, ulotki (swoją drogą - wyrazy współczucia dla grafików, którzy musieli pracować z panem G. przy kampanii, z pierwszej ręki wiem, jak taka kooperacja wygląda). Zorganizowano też konferencję dla lokalnych mediów. Zapowiedziano wyżerkę, więc pismaki - włącznie ze mną - zbiegły się w ilości hurtowej.

Na konfie przedstawiano "pionierów" odchudzania. Opowiadano o tym, że program jest zdrowy, zbilansowany, pyszny, skuteczny. Pytania o ten nieszczęsny karczek torpedowano. Ba! Zabroniono nam wspominać o smalcu! Żeby przekonać pismaków do publikowania "odpowiedniej" wersji wydarzeń - każdy z nas dostał karnecik na siłownię, długą konsultację z żywieniowcem i dietkę opartą na kurczaku przygotowywanym na parze, schabie pieczonym w folii i warzywach wszelakich.

A teraz - mimo że nie mam telewizorni - czytam w sieci o tym, że jakaś nastolatka, na oczach milionów widzów schudła w zdrowy sposób 45 kilogramów, stosując zbilansowaną, pyszną, opracowaną przez specjalistę dietę pokrytego rozstępami, lekko utytego pana G. Moje gratulacje. Szczere, żeby nie było. To wieeeelki sukces!

Problem w tym, że oprócz doniesień o sukcesie wyżej wymienionej dziewczyny dochodzą do mnie rewelacje od znajomych, którzy wciąż odczuwają skutki diety karkówkowej. I czytuję fora wszelakie. I mieszkam rzut beretem od owianego medialną sławą "Centrum", które świeci pustkami. I pamiętam, jak zakazano nam publikacji artykułów o tym, że opierający się na drogich, tajemniczych suplementach i karkówce smażonej na smalcu "system odchudzania" może być groźny dla zdrowia, a "zasugerowano" stworzyć podszyty marketingiem tekścik o tym, że "dieta z Lublina podbija Polskę".

media

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (228)

#51861

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Porządkując pliki na pulpicie znalazłam przykryty warstewką kurzu dokument z print screenem.

Dwa lata temu, szukając w sieci potrzebnych mi wtedy informacji, wujek Google doprowadził mnie do forum dla nastolatków. Założyłam tam konto, zalogowałam się, znalazłam wiadomości o które chodziło i już miałam o serwisie zapomnieć, kiedy w oczy rzucił mi się dział „pokaż swoje ciało”. Podejrzewając najgorsze kliknęłam i – zgodnie z przypuszczeniami – moje ślepia zaatakowane zostały dziesiątkami (wykadrowanych lub nie) zdjęć gołych nastolatków.

Komunikator na stronie policji był niedostępny. Szybko przeklikałam się na adres medialnej „organizacji” szumnie zajmującej się bezpieczeństwem dzieci i młodzieży w sieci, zlokalizowałam livechat i – po upewnieniu się, że rozmawiam z żywym konsultantem – wyłożyłam problem na klawiaturę.

[J] – ja, [K] – konsultantka Ola

[K] Czy chciałbyś/chciałabyś porozmawiać ze mną na temat bezpieczeństwa w sieci?

[J] Pani Olu, przypadkiem trafiłam na forum nastolatków. W jego ramach istnieje dział „Pokaż swoje ciało – niech inni je ocenią”. Niestety, są tam publikowane bardzo odważne fotografie. Nie wiem kto przesyła te zdjęcia i ile lat mają osoby na nich uwiecznione. Nie wiem, czy zdjęcia są publikowane za zgodą osób na nich występujących. Uważam, że sprawę trzeba zgłosić. Nie wiem tylko gdzie...

[K] W takim razie poproszę o link do strony, zajmę się sprawą.

[J] Adres strony – proszę. Forum jest indeksowane jako „forum dla nastolatków”.

[K] Ale w jaki sposób Google pozycjonuje je jako forum dla nastolatków? Przecież to jest forum erotyczne?

[J] To już inna kwestia. Proszę jednak zwrócić uwagę na zdjęcia. Nie wiem, ile osoby na nich uwiecznione mają lat i czy wiedzą, że ich „akty” zostały opublikowane. Proszę też zwrócić uwagę na komentarze.

[K] Niestety nie jestem zalogowana i nie mogę zobaczyć tych zdjęć.

[J] To proszę założyć konto!

[K] Nie mam takiej możliwości. A czy kontaktowała się pani z adminem tej strony?

[J] Admin jest wśród osób komentujących zdjęcia. Nie, nie kontaktowałam się. Login, hasło – proszę zalogować się na moje konto.

[K] Jeśli chce pani zgłosić sprawę na policję, to musi mieć pani niezbity dowód na to, że osoby na zdjęciach są niepełnoletnie.

[J] Niestety, osoby ze zdjęć nie mają daty urodzenia wytatuowanej na czołach! Za to użytkownicy forum przyznają w profilach, że mają naście lat. Proszę sprawdzić – wystarczy, że założy Pani konto lub skorzysta z moich danych do logowania.

[K] Może też pani wysłać anonimowe zgłoszenie na nasz adres mailowy ....@.... Nasz zespół zbada sprawę i zdecyduje czy warto ją rozpatrzyć.

[J] I tyle, tak? Pani nic nie zrobi? Mam wysłać anonimowe zgłoszenie na Wasz adres?

[K] Tak, niestety nie mam dostępu do forum. Czy mogę Pani jeszcze jakoś pomóc? Czy chce Pani porozmawiać na temat bezpieczeństwa w sieci?

Cóż innego mi pozostało? Wysłałam „anonima” na adres podany przez Panią Olę i krótką notkę do policji (formularz na podstronie odpowiedniego wydziału). Przez dwa tygodnie monitorowałam forum – dział rozwijał się w niezmienionej formie. Po tym czasie ponownie skontaktowałam się z Panią Olą - „zajmujemy się sprawą, nasi specjaliści weryfikują problem”. Wściekłam się – napisałam do admina strony długaśnego maila z paragrafami i z widmem bana od Google w rolach głównych. Pomogło, dział z gołymi fotkami nastolatków został zamknięty.

Pornografia dziecięca – bo taki te zdjęcia miały wymiar – to obrzydlistwo, które jest słusznie, społecznie piętnowane. Sęk w tym, że „organizacje”, które teoretycznie zajmują się tropieniem gołych zdjęć nastolatków nie robią nic poza nagłaśnianiem swoich „akcji uświadamiających”, publikowaniem niewiele wartych poradników i „rozmawianiem o bezpieczeństwie w sieci”.

* Dialog przepisałam w formie niezmienionej z print screena.
** Print screen zrobiłam po to, żeby mieć dowód na zgłoszenie sprawy.

forum młodzieżowe

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 589 (721)

#50575

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Komentarze pod moją poprzednią historią są wielce uskrzydlające. Dzięki! Na fali spuszczania z siebie powietrza i przygotowywania się do ostatecznej wojny z lokatorami opowiem, jak to z partnerem staliśmy się „menelami społecznymi” (cokolwiek to znaczy).

W kamienicy nie ma gazu – wszystko co działa, buczy i grzeje chodzi na prąd. Stary dom sztucznie podzielony na mniejsze lokale to gwarancja lekko wadliwej instalacji elektrycznej. To się musiało kiedyś stać – pierdyknęły nam korki. Niefortunnie, bo około godziny 23. Do tego – wyskoczył nie tylko korek „domowy”, ale i korek ogólny, który znajdował się pod kłódką, w skrzynce ulokowanej tuż przy drzwiach lokatorów. Prąd był nam niezbędny do pracy (terminy goniły), klucz do kłódki rozpłynął się dawno temu, więc jedynym rozwiązaniem zdało się nam przepiłowanie zabezpieczenia.

Cóż, narobiliśmy trochę hałasu – inaczej się nie dało. Na niosący się w nocy dźwięk szurania i stukania wyskoczyła lokatorka. Wyjaśniliśmy jej co i jak, zapytaliśmy o zaginiony w akcji klucz. Stwierdziła, że takiego nie posiada i czmychnęła do siebie. Przepiłowaliśmy to ustrojstwo, włączyliśmy korek i kilka dni później zamontowaliśmy swoją kłódkę.

Nic wielkiego, prawda? Sprawa nocnego pitolenia w zamek odeszłaby do lamusa, gdyby nie niedawne zaciemnienie. W ostatni piątek, ponownie w godzinach nocnych siadł prąd w połowie kamienicy. Po kilku minutach światło wróciło, ale tylko po to, żeby odejść z impetem – już w całym budynku. Zdecydowaliśmy się zachować zimną krew i zerknąć na korek ogólny. Wszystko było na swoim miejscu. Problematyczna lokatorka także.

Babsko wypełzło na balkon i dawaj w te głosy (sparafrazowany zapis nagrania, które szczęśliwie udało mi się popełnić stojąc w oknie):

Jeb... menele społeczne, kur..! Prąd mi wyłączyli, wielcy kur.. właściciele! Prąd mi kradną! Dziennikarze wielcy, właściciele, ura bura w du.. dziura! Normalnych ludzi na bruk wywalają, męty jeb... Złośliwie prąd mi kur... wyłączają! Prąd kradną! O ta, ta... Dziw... z góry! Nigdy im nie zapomnę, nie daruje jeb...! To kultury kur... trzeba trochę mieć! A nie kłódki swoje zakładają i prąd jeb... zapier...!

O dziwo, na takie dictum zachowałam nadzwyczajny spokój. Mój mocno na co dzień stonowany partner wyrwał się do okna. Szczęśliwie go powstrzymałam. Zamiast wdawać się w pyskówki – wyszliśmy na ulicę (z naszych okien jej nie widać). A tam? Tabun sąsiadów! W oknach okolicznych kamienic ciemno, ludzie dyskutują i nasłuchują kolejnych wrzasków lokatorki:

Menele społeczne, ura bura w du.. dziura, we łbach się poprzewracało, uczciwych ludzi złodzieje okradają!

Od osób zamieszkujących pobliskie kamienice dowiedzieliśmy się, że lokatorzy od czasu słynnej awantury (z moją inwokacją do „Obleśnego, grubego knura!” i propozycją, abym klęknęła przed konkubentem lokatorki w rolach pierwszoplanowych) usiłują nam zrobić czarny PR. Koronnym argumentem jest domniemana kradzież prądu. Podobno lokatorom (siedmioosobowej rodzinie) przyszedł pozimowy rachunek za energię w zastraszającej kwocie 600 zł (nasz rachunek – mieszkamy we dwoje – to dla porównania 1200 zł).

Na szczęście sąsiedzi to normalni ludzie – także zmęczeni obecnością wrzaskliwej baby i jej konkubenta-kryminalisty. Gratulują – według nich – odważnej postawy i bardzo nas wspierają. Podchwycili nawet nasz pomysł. Nosimy się z zamiarem zamówienia koszulek z wielkim napisem „Menel społeczny”. Zamówienie będzie spore – kilka osób wyraziło zainteresowanie takim T-shirtem. ;-)

A wracając do nocy wielkich, elektrycznych ciemności. Lokatorka jeszcze długo piłowała z balkonu, że ją okradamy z prądu. Wtórowała jej mama – ta dotąd roztropna babuleńka. Między jednym i drugim wrzaskiem zadzwoniliśmy do pogotowia energetycznego. Okazało się, że jakiś geniusz kradł kabelki na stacji, a że nasza kamienica ma dwie fazy – najpierw światła nie było w połowie budynku, a później ciemności opanowały cały ten dom wariatów.

Dom wariatów II

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 406 (516)

#48788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielni.pl to serwis, w ramach którego można publikować śmieszne/straszne historie z życia wzięte. Piekielni.pl to także domena, której „żywotność” – najprawdopodobniej raz na rok – jest przedłużana przez właścicieli serwisu na kolejnych 12 miesięcy. Jeśli właściciel Piekielni.pl zagapiłby się z opłatą – domena zostałaby zapewne przechwycona przez sprytnego domainera lub trafiła na giełdę, gdzie osiągnęłaby zawrotną cenę.

Informacje zawarte w tym przydługim wstępie są zapewne dla wielu użytkowników Piekielnych „oczywistą oczywistością”. Dla lepszego przedstawienia historii i dla umożliwienia jej pełnego zrozumienia osobom, które ze światem handlu domenami mają niewiele wspólnego, warto taki krótki rys nakreślić. A co do właściwej opowiastki...

Mój partner dostał ciekawą propozycję pracy zdalnej. Portal tematyczny – ciągnący z funduszy unijnych i należący do dość znanej spółki zuo z drugiego końca Polski – szukał dziennikarza, który byłby w stanie napisać cykl specjalistycznych artykułów. Oferta opiewała na bardzo przyjemną (w porównaniu do nakładu pracy), "unijną" stawkę. Kontrakt został podpisany, teksty dostarczone, pochwalone i opublikowane, nastał czas wypłaty.

Kiedy minął tydzień od przekazania (drogą mailową) artykułów, a pieniądze na koncie wciąż nie zawitały – partner zadzwonił pod redakcyjny, oficjalny telefon (stacjonarka). Pogadał sobie z pocztą głosową i sprawę tymczasowo porzucił. Po kilku dniach – atak powtórzył. Znowu dzwonił na redakcyjny numer i dobijał się mailowo. Zero odpowiedzi. Lekko zirytowany wszedł na stronę "gazety"– okazało się, że całkiem prężny serwisy zamienił się w portal widmo, a cała zawartość strony wyparowała w kosmos. Zrobiło się podejrzanie.

Wygrzebaliśmy w sieci numer bezpośredni do Szanownego Prezesa (tym razem komórka), partner zadzwonił i bardzo sympatyczny, męski głos po drugiej stronie słuchawki – w odpowiedzi na pytanie o zapłatę – stwierdził: „O! Właśnie jestem w redakcji, przenosimy stronę na nowy serwer. Odszukam pana umowę i zaraz wykonam przelew”.

Przelew oczywiście nie dotarł, więc następnego dnia – popołudniu – partner znowu zadzwonił do Prezesa. Szanowny nie był już taki miły...

- Dzień dobry Panu, to jak będzie z tym przelewem?
- No kwadrans temu wykonałem dyspozycję. Co tak wydzwaniasz? Mówiłem, że wyślę, to KIEDYŚ wyślę!

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że i tym razem przelew nie dotarł. Następnego dnia (piątek) partner ponownie złapał za słuchawkę, wykręcił numer Prezia, kilka razy odbił się o pocztę, kilkukrotnie jego połączenie zostało odrzucone, aż wreszcie przyszło mu dostąpić zaszczytu porozmawiania z Szanownym, który przez zęby wycedził:

- Nie denerwuj mnie, kiedyś wyślę. Przestań wydzwaniać. Nara!

Opracowaliśmy strategię windykacyjną, wytoczyliśmy najcięższe działa, a tu... zaskoczenie! Wypłata pojawiła się na koncie w poniedziałek – ponad dwa tygodnie po terminie i po kilkudziesięciu próbach kontaktu. Pomijając nerwy i użeranie się z Preziem – wszystko skończyło się dobrze. A dokładniej – lepiej niż nam się wydawało!

W chwilę po otrzymaniu długo oczekiwanego przelewu partner z uśmiechem od ucha do ucha stwierdził:

- Wyleciało mi to z głowy, a Pan Prezio niezła gapa jest. Zapomniał o przedłużeniu domeny dla strony swojej wielkiej, prężenie rozwijającej się, ciągnącej z funduszy spółki zuo. Właśnie ją przechwyciłem za 30 zł. To za ile ją zaoferujemy Panu „Co tak wydzwaniasz? Mówiłem, że KIEDYŚ zapłacę!” Preziowi?

karma

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 778 (848)

#46944

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy przeprowadziłam się do pierwszego, własnego mieszkania - miałam niewiele ponad 20 lat. Miało być cudnie i... poniekąd było! Piękna dzielnica, nietuzinkowa zabudowa (lubelski ewenement na skalę światową), cicha okolica opanowana przez sympatyczne sierściuchy i armię w gruncie rzeczy niegroźnych emerytów. Na tle tej idylli odznaczała się moja klatka - istne zrzeszenie seniorów wścibskich, złośliwych i uwielbiających wszelkiej maści donosy.

Zestaw prezentował się obiecująco – obok mnie (za ścianą) mieszkała sąsiadka-emerytka, która codziennie, w okolicach północy urządzała obchód po okolicy (zbierała materiał do anonimów wysyłanych do rady dzielnicy) i która, dla rozrywki, co weekend, zabierała się za mycie klatki w samej koszulce. Bardzo krótkiej koszulce...

Pode mną – emeryckie małżeństwo, które na samym wstępie doniosło na mnie do administracji osiedla. Nie podobało im się, że na balkonie przechowuję pudło po telewizorze (wymóg zapisany w karcie gwarancyjnej - karton musiałam chomikować przez rok). Dlaczego makulatura nie przypadła im do gustu? Nie wiem, może zaburzała estetykę krajobrazu... Jakim sposobem postanowili wymóc na mnie usunięcie kartonu? Donieśli do administracji, że w wyżej wspomnianym pudle hoduję złapane na skwerku gołębie, tuczę je i... przerabiam na niedzielny rosół.

Ale to wszystko pikuś! Najlepszy był sąsiad mieszkający nade mną – na pierwszy rzut oka stateczny senior i zaprawiony w bojach zawałowiec, a w bliższym kontakcie – kanalia szukająca dziury w całym i licząca się jedynie z własnym widzimisię. Bo tak!

Szanowny sąsiad był łaskaw zapukać do mnie którejś leniwej niedzieli i zwrócić mi uwagę, że jak spuszczam wodę w kiblu, to jemu w piecyku gazowym włącza się „młot pneumatyczny”, który robi „tututututu!”. Jako że konwersacja odbyła się w stosunkowo miłej atmosferze, to – z szacunku do wieku sąsiada i z wykorzystaniem wiedzy o jego przypadłościach sercowych – postanowiłam grzecznie nasłuchiwać tego „tututututu!” i dodatkowo zamówić przegląd podwozia pod kiblem.

Wezwany hydraulik pogmerał w rurach, rozkręcił „cuś tam”, podumał i stwierdził, że wszystko gra i nie buczy. Sąsiadowi zapewnienia specjalisty jednak nie wystarczyły – zaczął mnie nachodzić o różnych porach: narzekał, że przez moje spuszczanie wody on spać nie może i że zabrania mi korzystać z łazienki w godzinach nocnych. Olewałam – i sąsiada, i jego zakazy. Do czasu, kiedy szanowny przydybał mnie przed drzwiami i siłą wdarł się do mojego mieszkania celem dokonania własnoręcznej inspekcji stanu kanalizacji. Wypchnęłam dziada za próg i nadepnęłam z impetem na stopę, którą wsadził między drzwi.

Po tygodniu dostałam wezwanie na dywanik do prezia (czy jakiejś innej szychy) w administracji. Polazłam jak na stracenie, panie sekretarki od progu powitały mnie chóralnym "O! To pani od hodowli gołębi!" po czym... przedstawiły materiał dowodowy zebrany przez krzepkiego zawałowca. Okazało się, że sąsiad domaga się mojej eksmisji, zarzuca niedwuznaczne (e?) prowadzenie się i przedstawia koronne w całej sprawie, dokonane za pomocą magnetofonu w typie jamnik nagrania na których słychać całą serię moich spuszczań wody, okraszonych autorskimi komentarzami "22:05, czwartek, 13 dzień listopada – dwa spłukania śpiew i prysznic", "07:20, piątek, 14 dzień listopada – potrójne spłukanie i kaszlnięcie", "16:30, piątek, 14 dzień listopada – męski i damski głos, kilkadziesiąt spłukań".

Summa summarum wyszło na to, że sąsiad nagrywał nie tylko mnie, ale ekipę odpowiedzialną za remont, mojego dziadka, który przyjeżdżał w odwiedziny i czasem nocował, pana hydraulika robiącego – podczas "interwencji" - kilkadziesiąt spłukań "kontrolnych"... Kolekcja kaset była potężna – kilka pudełek! Skończyło się na wspólnym (z babeczkami z administracji) odsłuchaniu nagrań, umorzeniu postępowania w zarodku i wysłaniu hydraulika na interwencję do sąsiada. Okazało się, że "młot pneumatyczny" robiący "tutututu!" był efektem niewymienianej od kilku lat uszczelki w kiblu krewkiego nestora. W ramach ugody zadeklarowałam, że opłacę koszty naprawy – 1.50 zł!

Przeprosin oczywiście się nie doczekałam. Zyskałam za to sympatię kobitek z administracji i nawyk mówienia "Dzień dobry sąsiedzie, jak tam? Słyszy mnie pan? Zaczynamy nagranie?" przy okazji każdorazowego wejścia do łazienki.

Sąsiedzi

Skomentuj (43) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 973 (1035)