Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

aniampm

Zamieszcza historie od: 29 czerwca 2011 - 21:57
Ostatnio: 18 stycznia 2021 - 12:57
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 1098
  • Komentarzy: 4
  • Punktów za komentarze: 11
 

#79728

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na fali historii pracowych, przypomniał mi się mój krótki epizod z piekielnym szefem. Szukałam pracy, trafiłam do mikrofirmy (jednoosobowa działalność gospodarcza), gdzie miałam zostać zatrudniona. Na początek 3 miesiące zlecenia, a - jeśli będzie chemia - umowa o pracę.

To były "wesołe" trzy miesiące.

[Sytuacja nr 1]
Przyszłam do pracy w drugiej połowie miesiąca (coś koło 20.). Pierwszego, ani drugiego, ani trzeciego dnia nie dostałam umowy. Później dopominałam się już codziennie, ale ciągle było coś. Na koniec miesiąca dowiedziałam się, że już nie ma sensu podpisywać umowy, a kasę dostanę pod stołem. A piekielny [S]zef zaoszczędził na składkach :)

[Sytuacja nr 2]
Po 1,5 tygodnia mojej pracy S poszedł na 4-tygodniowy urlop, zostawiając mnie z klientami, projektami i wszystkim jak leciało. Wyłączył telefon i nie odbierał maili. Miał mi udostępnić plik z bazą wszystkich danych... i zapomniał :)

[Sytuacja nr 3]
Ponieważ nie miałam informacji ile produktów możemy sprzedać, trochę się nudziłam czekając na powrót bossa z urlopu i chciałam się wykazać na początek (wiadomo), obdzwoniłam wszystkich klientów, do których dotarłam. Po powrocie z wakacji szef zorientował się, że sprzedałam 130% tego, co mieliśmy. Na szczęście niewielkim kosztem mogliśmy ze 100% zrobić 130% nie tracąc na jakości, a zysk o 25% przewyższał oczekiwania. Kilka dni później dowiedziałam się, że dostanę umowę o pracę, ale niestety nie na kwotę, na jaką się umawialiśmy, bo sytuacja finansowa firmy jest trudna :D Jeszcze w tym samym miesiącu szef zmienił auto na nowe klasę wyżej.

[Sytuacja nr 4]
Moja poprzedniczka sprzedała naszemu Złotemu Klientowi pewien produkt na wyłączność za naprawdę duże pieniądze. Informacje o wyłączności nie zostały włączone do umowy, ale opierały się na dobrych relacjach z klientem, które moja poprzedniczka wypracowała. Dziewczyna zostawiła mi taką notatkę na służbowym komputerze, który po niej odziedziczyłam.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie przedstawiciel konkurencji Złotego Klienta, również zainteresowany produktem. Odmówiłam, wiedząc o wyłączności. Szef usłyszał rozmowę, zaświeciły mu się dolary w oczach i powiedział "chwila, chwila, nie spławiajmy ich!". Moje tłumaczenia na nic się nie zdały, szef uznał, że tym będziemy martwić się później. Oczywiście Złoty Klient dowiedział się o sytuacji i zadzwonił do mnie z pytaniami co to ma znaczyć. Uznałam, że skoro była to decyzja szefa, to on powinien się tłumaczyć. Przekazałam słuchawkę szefowi, który wyszedł rozmawiać na korytarz. Ponieważ wcześniej wszystkie rozmowy prowadził przy mnie, uznałam, że coś nie gra. Pod byle pretekstem również wyszłam na korytarz i usłyszałam szefa mówiącego "Mówiłem Ani, że macie wyłączność, jest u mnie jeszcze nowa, musiała zapomnieć. Porozmawiam z nią, bo takie rzeczy rzeczywiście są niedopuszczalne. Jeśli to się nie zmieni, zwolnię ją, bo nie potrzebuję takiego pracownika".
Doprowadziłam do konfrontacji i powiedziałam, że słyszałam tę rozmowę. Szef odparł, że na pewno coś źle zrozumiałam :D

Postanowiłam, że skończę co zaczęłam. Ukończyłam 3-miesięczny projekt i rzuciłam pracę w dniu, w którym umowa zlecenie miała mi przejść na umowę o pracę (na zaniżoną, niż pierwotnie się umawialiśmy, kwotę). Mina szefa gdy powiedziałam mu, że odchodzę ze skutkiem natychmiastowym - bezcenna :D

mała firma

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (196)

#72247

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę było ostatnio wpisów o PUP-ie, to dorzucę i swoje - myślę, że dość mocno piekielne.

Był taki czas w moim życiu, gdy przyszło mi zapukać do drzwi Wojewódzkiego Urzędu Pracy. Od początku wiedziałam, że szanse znalezienia pracy przez PUP są zgoła żadne, ale też że moje szukanie pracy na własną rękę w swojej - dość niszowej - branży też niekoniecznie będzie skutkować sukcesem (średnio w Trójmieście pojawia się jedno ogłoszenie o pracę w tej branży na 3 miesiące). Decyzja: trzeba się przebranżowić. Poczytałam, poszukałam i postanowiłam skorzystać z możliwości, jakie daje PUP.

Historia 1
Rusza kurs przekwalifikujący. Fajnie nawet pomyślany: miesiąc teorii, po nim egzamin, a jeśli zdasz - 3 miesiące praktyki w firmach partnerskich. Jeśli się sprawdzisz na praktykach - masz szansę zostać w firmie na dłużej. Fajne? Niestety - za udział w kursie zapowiedziano drobne "stypendium" dla kursantów, więc zgłosiło się mnóstwo chętnych bezrobotnych - nawet niezainteresowanych tematyką kursu, byleby tylko dostać kasę za nic. Pomyślałam, że jednak spróbuję przejść rekrutację, zwłaszcza że wcześniej już na własną rękę trochę interesowałam się nową branżą, więc miałam się czym wykazać na rekrutacji.

Rekrutacja była wieloetapowa i trwała... 3 miesiące - do 3-miesięcznego kursu! (Przez cały czas musisz mieć status bezrobotnego i nie wolno ci podejmować nawet drobnych zleceń). Każdy etap poszedł mi bardzo dobrze lub dobrze, ale ostatecznie... nie dostałam się. No cóż, byli lepsi - pomyślałam.

Gdzie piekielność? Kilka miesięcy później dowiedziałam się, że pierwszeństwo udziału w kursie miały osoby z najdłuższym stażem w UP, dzięki czemu od początku nie miałam szans, ale nikt mnie nie oświecił :) Zrekrutowano natomiast głównie osoby, którym zależało przede wszystkim na stypendium, a nie na zdobyciu zawodu. Po stażu w firmie partnerskiej nie został nikt.

Historia 2
Postanowiłam znaleźć sobie sama kurs i skorzystać z "bonu" od PUP-u na jego realizację. Znalazłam - może nie tak fajny jak ten wyżej - ale zawsze coś na początek. Zadzwoniłam do dedykowanego mi doradcy zawodowego, upewniłam się, że spełniam wszystkie warunki, zapytałam o "gwarancję zatrudnienia"*. "Nie, nie trzeba gwarancji zatrudnienia, ten bon jest akurat pod tym względem o tyle korzystny dla bezrobotnych, proszę przyjechać i odebrać bon". Więc szybko zapisuję się na kurs i biegusiem do PUP-u.
Przyjeżdżam do PUP-u:
[J]a: Dzień dobry, ja po bon, rozmawialiśmy przez telefon
[D]oradca [K]lienta: Dzień dobry, poproszę dowód osobisty i gwarancję zatrudnienia.
[J]: Słucham? Rozmawialiśmy o tym przez telefon, zapewniał mnie pan, że nie trzeba gwarancji zatrudnienia
[DK]: Chwileczkę... (odwracając się do koleżanki z biurka obok) Dorota! Do tych nowych bonów potrzeba gwarancja zatrudnienia? Tak? No dzięki.
[DK]: Poproszę gwarancję zatrudnienia, bez niej nie może pani zrealizować bonu.
[J]: ...

Gdzie piekielność? Jeśli zapewnia cię urzędnik państwowy (jakim jest doradca klienta w PUP-ie), to mu raczej wierzysz. Naprawdę niewiele brakowało, a zapłaciłabym zaliczkę na ten kurs.

Historia 3
Monitorowałam tygodniami różne strony, fora, stronę PUP-u i w końcu jest! Znalazłam! Na stronie PUP-u pojawiła się propozycja stażu w tej branży, w której chciałam spróbować swoich sił. Spełniałam kryteria, więc super. Telefon do wspomnianego wyżej doradcy klienta (tylko przez niego można takie kwestie załatwić) i słyszę "niestety, nie spełnia pani wymogów formalnych, ten staż jest dla osób do 26 roku życia, a pani już ukończyła 26 lat"). Poprosiłam, by dał mi namiary na firmę (zadzwonię i może ich przekonam), ale nie chciał - a nazwa firmy była zastrzeżona.
Nie mogłam uwierzyć - wszystkie staże w PUP-ie są do 30 r.ż, a ten jedyny, który mnie interesuje - do 26. Ależ ja mam pecha!

Pożaliłam się koleżance, która - jak się okazało - ma znajomą w PUP-ie, która właśnie stażami się zajmuje. Koleżanka z ciekawości zapytała, dlaczego akurat ten staż ma inne kryteria. I wiecie co? NIE MIAŁ.
Mój doradca zawodowy ZMYŚLIŁ to z powodów do dziś mi niewiadomych.
Resztę papierologii załatwiłam już bezpośrednio z osobą odpowiedzialną za staż. Dostałam się na ten staż, ale na niego nie poszłam, ze względu na inną jeszcze piekielność, ale to osobna historia.

Mam jeszcze kilka piekielnych historii związanych z PUP-em. Jeśli Wam się te spodobają, opiszę kolejne:)


*Gwarancja zatrudnienia - co to takiego? UP w większości wypadków jest w stanie sfinansować ci co tylko chcesz pod warunkiem, że pokażesz świstek z pieczątką od dowolnej firmy, która deklaruje się, że cię zatrudni na umowę o pracę na minimum 6 miesięcy po realizacji tego świadczenia. Jak coś takiego sobie załatwić? Nie mam pojęcia. Przecież nie pójdę do żadnej firmy i nie powiem "Hej, nie znacie mnie kompletnie, ale podpiszcie, że jak zrealizuję ten kurs/ staż/ szkolenie, to mnie zatrudnicie".

urząd pracy Gdańsk

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (187)

#65227

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Szukam pracy. Pewnego dnia trafiam na ogłoszenie Uczelni Wyższej w dużym mieście wojewódzkim. Mam bogate doświadczenie w danej dziedzinie, odpowiednie wykształcenie, spełniam wszystkie wymagania. Aplikacja wysłana, kilka dni później telefon z zaproszeniem na rozmowę rekrutacyjną.

Stawiam się na spotkaniu, pełna dobrych myśli. Punkt 9:00, nikogo pod drzwiami nie ma. Zerkam na karteczkę, na której zapisałam sobie szczegóły, wszystko się zgadza, tego dnia, tu i tu, godzina 9:00. Ale 9:10, wciąż na korytarzu pusto. 9:15, chwytam za telefon, ale rekruter, który zapraszał mnie na rozmowę ma wyłączony telefon. O 9:40 poddaję się i - wściekła na ten brak szacunku do mojej osoby i mojego czasu - wracam do domu.

Zła jak osa, żalę się znajomej, która w tejże uczelni pracuje, ale w innym dziale, jak zostałam potraktowana przez jej chlebodawcę. Znajoma zdziwiona, z ciekawości postanawia sprawę "od środka" zbadać.

Dnia następnego rekruter dzwoni z przeprosinami. Zapomniał o rozmowie (!) ale wspólna znajoma przypomniała, więc zaprasza raz jeszcze.

Nic to, jeszcze raz pędzę na Uczelnię Wyższą. Tym razem pan już jest. Rozmowa trwa 10 minut i to głównie ja zadaję pytania. Pan ledwo-ledwo, czuję że z grzeczności jedynie, wykazuje zainteresowanie moją osobą. Czuję, że coś tu nie gra.

Następnego dnia, zupełnie przez przypadek, dowiaduję się, że rekrutacja była ustawiona. A ja miałam trochę pecha - spełniałam wszystkie wymogi stanowiska, więc - jako że to budżetówka - musieli mnie zaprosić do kolejnego etapu rekrutacji...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 533 (557)
zarchiwizowany

#12992

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, w której co prawda nikt nie był piekielny, ale instytucja i niecny proceder jak najbardziej.
Kupiłam buty na lato w pewnej sieciówce. Zwykłe, całkiem modne i wygodne, czarne sandały za kilkadziesiąt złotych. Lubię zmieniać buty i sądziłam, że jeden sezon w nich przelatam.
Po dwóch dniach zauważyłam, że z butów zdarł się naskórek. Nie sądziłam, że są aż tak słabe, ale miałam paragon, więc udałam się z reklamacją. Po dwóch tygodniach (dziś) poszłam do sklepu na C. odebrać naprawione buty. Kolejka do kasy nie była długa, ale jakaś pani długo kłóciła się o coś z ekspedientką. Słyszałam słowa typu "skandal", "absurd" i pomyślałam, że to jakaś Piekielna. Czas na mnie, pokazuję dowód reklamacji, okazuje się, że została uznana za niezasadną, ponieważ buty były... używane.
W sklepie na trzy C można reklamować tylko buty nieużywane:)

CCC

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 175 (193)

1