Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

anndab7

Zamieszcza historie od: 30 marca 2012 - 20:58
Ostatnio: 28 września 2018 - 12:04
  • Historii na głównej: 4 z 10
  • Punktów za historie: 3487
  • Komentarzy: 198
  • Punktów za komentarze: 2673
 
zarchiwizowany

#58633

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Godziny popołudniowe, mała poczta osiedlowa na południu Polski, dość długa kolejka, otwarte jedno okienko (z trzech), pani je obsługująca wygląda na sfrustrowaną.

Pani przy stanowisku ma telefon, który co chwilę dzwoni. Pani niewzruszona olewa go totalnie. Nawet nie zaszczyci go spojrzeniem. A telefon dzwoni. Dwadzieścia sygnałów, 10 sekund przerwy i znowu zaczyna. I tak od 10 minut.

W pewnym momencie koło pani staje listonosz, który jak się domyślam wrócił z roznoszenia poczty i czeka na rozliczenie się z niewydanej poczty (awiza itp). Telefon dzwoni. Pani marudzi się z obsługą. Telefon dzwoni. Listonosz czeka. Telefon DZWONI.

Listonosz sięga ręką w stronę telefonu. Kolejka wstrzymała oddech z nadzieją, że wreszcie go odbierze. Telefon dzwoni. Listonosz, bezceremonalnie na oczach całej kolejki, wypina wtyczkę z telefonu.

Kurde zawsze naiwnie myślałam, że numery telefonów podane na stronach różnych instytucji są po po, że jak będę coś potrzebowała załatwić / wyjaśnić, to mogę dzwonić. O, naiwna.

poczta

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (29)

#55368

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie trafiłam na taki artykuł: http://www.sport.pl/mundial2014/1,128351,14778701,MS_2014__Trzech_polskich_kibicow_zatrzymanych_na_Stansted.html

I wcale nie jestem zdziwiona. Sama czekałam wczoraj 4h na mój opóźniony lot z Katowic do UK. Zachowanie tych osób lecących na mecz w hali odlotów było żenujące - piwo i wódka lały się strumieniami. Kosze zapełniały się w tempie ekspresowym, piwo schodziło z półek sklepów w tempie szybszym niż personel był w stanie uzupełnić braki, podłoga była lepka od rozlanych trunków, miejscami leżało potłuczone szkło.

Mniej więcej po 2h oczekiwania, zaczęły się krzyki i wyzwiska - sami na siebie całe szczęście - od pierd...nych żydów po jeb...ych cweli.
Wykrzykiwanie pijackim głosem okrzyków stadionowych, przechwalanie się pijackimi rekordami, głośne pijackie rozmowy.

Po 3h oczekiwania, co poniektórzy z nich już bełkotali. O smrodzie nie wspomnę - pot z trawionym już alkoholem. No lodzio miodzio.

Mój samolot podstawili prędzej, więc co działo się potem nie wiem.

Aż dziw, że ich wpuścili do samolotu. I aż dziw, że tylko troje zostało zatrzymanych.

lotnisko Katowice-Pyrzowice

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 446 (554)

#55113

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od prawie 3 lat nie mieszkam w Polsce.

Przed wakacjami napisał do mnie ex, z którym na żywo widziałam się ostatni raz 7 lat temu, jak się rozstawaliśmy. Marny i mierny, prawie zerowy kontakt mamy na fb.
No bo on szuka taniego, najlepiej darmowego transportu z Luton do Londynu.
Ani me, ani be, ani cześć co u ciebie słychać. Od razu z grubej rury.
Na moją informacje, że domyślam się, iż chce abym go odebrała z tego lotniska i zapewniła mu ten transport, tylko potwierdził. O nocleg się bałam zapytać, ale chyba w sumie wiadomo.
Informacją, że od prawie 2 lat mieszkam 200km od Londynu jakoś niespecjalnie się przejął. No pewnie, co za problem. A na moją chęć pomocy i wskazanie, że najszybszym i najtańszym transportem to będzie pociąg, ba! ja mu nawet podałam gdzie sobie może sprawdzić rozkład jazdy i kupić bilet - po prostu się obraził. No foch i ch*j.

Miesiąc temu moja mama mówi mi, iż na zakupach zaczepiła ją mama mojego kolegi z klasy, z podstawówki. Kolegi, z którym ja ostatnio w biegu zamieniłam parę zdań 5 lat temu, w markecie. No bo ona wie, że ja jestem w Anglii i na pewno sobie już wszystko poukładałam, i mam gdzie mieszkać i pracuję na pewno i w ogóle cud miód i orzeszki. A no jej Łukaszek to jakoś nie może znaleźć dobrej pracy, no skończył te studia, ale tak im, z żoną, ciężko, cały czas pod górkę.
W domyśle pewnie, że ja to tutaj od rana do wieczora leżę i pachnę, tylko mnie wachlują i winogrona podają.
No bo ona ma taki plan, żebym ja załatwiła Łukaszkowi i jego żonie mieszkanie, albo dom nawet. I jakąś pracę, ale taką dobrą. Oni sobie przylecą i będzie im już lepiej. Jeszcze pewnie mam im sprzątać i gotować, bo pewnie będą zmęczeni.

Moja mama przyznała się potem, że to już 3 czy 4 osoba, która tak coś chce ode mnie, na gotowe. I obiecała, że jeszcze jedna i po prostu powie, że jestem wyrodną córką i nie ma ze mną żadnego kontaktu.

Skomentuj (37) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 756 (846)
zarchiwizowany

#37073

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kiedyś pracowałam w szkole językowej i szefowa raz opowiedziała nam historię z jej poprzedniej pracy.
Otóż była to również szkoła językowa, gdzie za każdy miesiąc płaciło się z góry, przed jego rozpoczęciem. Kto miał uregulowany rachunek, mógł przychodzić na zajęcia. Kto nie, lektorka miała wątpliwie przyjemne zadanie wypraszać takich kursantów z zajęć. A żeby wiedziała kogo wyprosić, to pani sekretarka na początku miesiąc przygotowywała listę z nazwiskami osób w grupie i przy tych zapłaconych stawiała znaczek ptaszka.

Początek miesiąca, lektorka wchodzi do grupy (z tego co pamiętam 8 osób i sami faceci), przypina listę do tablicy i na głos informuje:

- Panowie bez ptaszka proszeni są o kontakt z panią sekretarką.

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (216)
zarchiwizowany

#35105

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mieszkam w UK. Z racji pracy / działalności dość często mam kontakt z różnymi urzędami, kurierami, listonoszami itp. Do tej pory było bezproblemowo i niepiekielnie. Aż na początku maja cały ten spokój poszedł o kant tyłka potłuc.

Pewnego dnia wracam do domu i patrzę przy drzwiach leży awizo. Idę więc na drugi dzień na pocztę - co ważne, nie jest to taka zwykła poczta, a bardziej punkt wydawania awizowanych paczek plus główna poczta / sortownia na to miasteczko. Czyli nadać nic, awizowane odebrać tak, z tego miejsca wychodzą / wyjeżdżają w rejon listonosze.

Wchodzę więc do tego ciasnego pomieszczenia (miejsce na max 2 osoby, pod ścianą krzesło), podaję awizo i mówię, że na paczce może być oprócz nazwy firmy jeszcze moje nazwisko. Pan znika w czeluściach magazynu i przepadł. Mija minuta, dwie, trzy.. po pięciu wraca i mówi, że nie może paczki znaleźć, ale żebym przyszła na drugi dzień. Zapisał sobie, co i jak, oddał awizo i tyle.

Przychodzę na drugi dzień i sytuacja się powtarza. Dodatkowo Pan przeszukuje pewien zeszyt, gdzie wpisywane są wszystkie powracające paczki. Nic. Nie ma. Przepadło. Awizo nie jest zbyt pomocne, gdyż poza nabazgraną nazwą firmy, adresem oraz tym, że jest to paczka rejestrowana nie ma nic. A już na pewno nie ma numeru paczki. Pan prosi, żebym wpadła jeszcze jutro, on spyta się listonosza, co zrobił z paczką (zabrzmiało ciekawie, ale co tam).

Wyszło tak, iż mogłam iść na pocztę dopiero po weekendzie. Poniedziałek, godzina 14:15, wchodzę.

I standardowo z czym ja i po co. I nagle facet (zupełnie inny) zaczyna zawodzić:
- Why does it always have to be me?!?! Why?!?!

Ja lekkie zdziwienie, ale nic się nie odzywam. A facet dalej z tym swoim dlaczego i dlaczego.
- A mogłem iść do domu jak skończyłem pracę, to nie, musiałem zostać...

Olewam pana, mówię mu tylko, że byłam już 2 razy w zeszłym tygodniu i że nie można było znaleźć paczki. Pan posłał mi mordercze spojrzenie i wyciąga znajomy już zeszyt. Nieśmiało mówię mu, iż zeszyt był już sprawdzany i nic to nie dało.

I się zaczęło, nic tylko why i why i why. Zdenerwowałam się i powiedziałam, żeby sobie spokojnie szukał, ja poczekam siedząc na krześle.

- No tak, też bym tak chciał! A nie od 6 rano na nogach cały czas! I dlaczego ja nie poszedłem do domu jak skończyłem pracę! WHY?!?!?

Tu mnie już z lekka w*&rwił bo albo pracuje i nie marudzi albo idzie do domu. Pan po chwili wrócił i mówi (cały czas trzymając w ręce awizo, co ważne), że on tutaj mi teraz nic nie pomoże, ale żebym podała numer telefonu, on jutro pogada z tym listonoszem, który to zostawił i się go spyta.

Ja karpik, bo chyba to już miało być zrobione, ale nic, za dobrze wychowana jestem. Podaję mu ten numer i pan go sobie zapisuje.. na moim awizo. Grzecznie więc mówię żeby sobie te dane z awizo przepisał na inna kartkę, bo ja awizo zabieram. I znowu, tylko o 10 decybeli więcej: a co ja sobie nie myślę, że po co mi to awizo, że co on niby z tym zrobi, że jak listonosz na to spojrzy i jeśli to on tam był (coo!?!?) to może sobie przypomni itp itd.
Ja znowu swoje, że awizo zabieram, bo to jest mój jedyny dowód, że Royal Mail próbowało coś doręczyć, ale najprawdopodobniej to zgubiło. A pan znowu swoje.

W końcu się Zdenerwowałam przez duże Z, co u mnie oznacza sytuacje stresowe, nerwowe i takie, w których jestem bezsilna. A rezultat jest jeden - beczę niekontrolowanie. Chcąc więc uniknąć tego upokorzenia, zbieram ostatnie siły i mówię, że może sobie mówić, co chce, ja awiza nie zostawiam. Koniec kropka.

Pan pomarudził, ponarzekał, ale dane przepisał. Powiedział mi też, żebym przyszła na drugi dzień, tylko koniecznie po 14, kiedy jego już na pewno nie będzie w pracy.

Słodkie, co nie?

Na drugi dzień przemiły pan z lokalnej poczty podpowiedział mi, że paczki rejestrowane są zawsze skanowane, więc nawet jeśli nie mam tego numeru, może będą w stanie sprawdzić w systemie paczkę i potem sprawdzić co się z nią stało.

Jest 14:30, z duszą na ramieniu wchodzę i ... tak, za lada "mój przemiły" pan z dnia poprzedniego. Wierzcie mi, obydwoje pomyśleliśmy sobie dokładnie to samo, było to wręcz widać i prawie że słychać:

JA: Dlaczego to, k*rwa, zawsze muszę być ja?!?!
Pan: Why does it always have to be me?!?!?

Paczka po dziś dzień się nie znalazła. Reklamacji nie składałam, bo nawet nie wiem czy to była pomyłka, zwrot, serwis, reklamacja, złoty słoń z diamentem w d..ten trąbie przesłany w prezencie od tajemniczego wielbiciela.. no nic. Nikt też się nie zgłosił do tej pory (odpukać) w sprawie tej paczki...

Royal Mail

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 50 (126)

#32295

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pewnego maja kilka lat wstecz, po 8-miu miesiącach nauczania j. angielskiego na zastępstwo stwierdziłam, że wszystko pięknie i świetnie, tylko cała ta otoczka mi nie pasuje. Zamiast uczyć języka, miałam przykaz uczenia "pod maturę", czyli nie praktycznie, a tylko tak, by było zdane. Nie ukrywam też, że strona finansowa miała tu wielkie znaczenie.

Postanowiłam więc się przebranżowić i poszukać pracy gdzieś indziej. Z racji nabywanego wykształcenia (filologia) i dotychczasowej pracy (szkoły językowe plus liceum), miałam dość ograniczony wybór pod względem spełnianych wymagań i doświadczenia.

Nie poddawałam się jednak i pewnego dnia natrafiłam na ogłoszenie pewnego wydawnictwa czasopism branżowych (czyli dla lekarzy, weterynarzy, budowlańców, kosmetyczek itp.) Pozycja - specjalista ds. marketingu. Wymagania w miarę spełniałam, w ogłoszeniu było podane, iż doświadczenie nie jest konieczne. CV wysłane, przyszło zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.

I się zaczęło.

Wszystko grzecznie i cacy, pytania ogólne, sprawdzenie mojego CV, dotychczasowe doświadczenie, zainteresowania i... na koniec perełka - test psychologiczny. No ok, udaję, że rozumiem dlaczego na to stanowisko jest wymagany. I dostałam 125 pytań (tak/nie) w stylu (prawie dokładne cytaty, ciężko to zapomnieć):
- wchodząc do pomieszczenia od razu czuję jego charakterystyczny zapach
- po schodach wchodzę szybko
- wakacje uwielbiam spędzać na opalaniu
- weekend to dla mnie jedna wielka impreza
- wolę windę
i tak w ten absurdalny deseń.

Przy 20-tym pytaniu zaczęłam wątpić, przy 90-tym już się tylko uśmiechałam. Dojechałam do końca, oddałam i postawiłam na tym krzyżyk.

Parę dni później - telefon z gratulacjami, bo przeszłam do drugiego etapu (wow) i zaproszenie na 2-gą rozmowę.
No ok, termin dograny, jadę.
To było jedno z najciekawszych spotkań jakie miałam - pani, która je przeprowadzała w pełni zdawała sobie sprawę z mojego braku doświadczenia, a jednak nie dawała mi odczuć, że przez to jestem gorsza, tylko tak prowadziła rozmowę i zadawała pytania, że wszystko wydawało się bardziej na logikę, niż wiedzę i doświadczenie z zakresu marketingu (bo tego nie miałam).

Po tygodniu telefon z gratulacjami zaproszeniem na kolejną rozmowę. Hmmm, żeby nie było praca miała być za podstawowe wynagrodzenie plus premia od sprzedanej powierzchni reklamowej w magazynach (taaaa, tego się dowiedziałam na 2 spotkaniu), ale cały przebieg rekrutacji wyglądał jakbym co najmniej aplikowała na głównodowodzącego sił zbrojnych.

No ok, termin dograny, jadę.
Przede mną komisja złożona z trzech kierowników różnych magazynów (dwóch panów i jedna małpa w czerwonym - serio, nic na to nie poradzę). Cała trójca zaczęła naprzemiennie udowadniać mi, iż się nie nadaję bo nie mam doświadczenia i wiedzy z marketingu. Małpa w czerwonym posunęła się nawet do zadania mi pytania w stylu - proszę wymienić przynajmniej sześć znanych i dużych firm budowlanych. Ja w myślach do siebie - spokojnie, spokojnie, wdech i wydech, trzymaj język za zębami + a ile ty małpo znasz branżowych czasopism dla nauczycieli j. ang?? Po godzinie nie wytrzymałam i grzecznie powiedziałam, że doświadczenia w marketingu nie mam, wszystko jest ładnie napisane w moim cv, które leży na stole i o ile kojarzę to nie było takowe doświadczenie wymagane.
Koniec przesłuchania.

Na całości postawiłam krzyżyk. W międzyczasie byłam na rozmowie w międzynarodowej firmie, gdzie przynajmniej wymagany był biegły j. angielski, a na którą to dyrektor się spóźnił pół godziny, wszedł bez ani me ani be ani przepraszam, po czym zaczął się chwalić, jaki to on nie jest ważny, na jakich spotkaniach on nie bywa i w ogóle to czułam się nie na miejscu siedząc, bo pewnie powinnam stać i bić mu brawo.

Po ok. tygodniu kolejny telefon z wydawnictwa z zaproszeniem na CZWARTĄ !! rozmowę kwalifikacyjną. Ponieważ całość dyndała mi już luźno koło pasa, spytałam się pana czy tym razem będzie to poważna rozmowa czy znowu mi ktoś będzie udowadniał, iż nie nadaję się i nie mam odpowiedniego (niewymaganego) doświadczenia do tej pracy za najniższą krajową? Pan, z lekka urażony, odparł, iż oczywiście będzie to wszystko na poważnie i będzie to już ostatnia rozmowa.
No ok, termin dograny, jadę.

Dzień dobry, srutu tutu, ble ble ble i pierwsze "poważne" pytanie pana:
- Proszę sprzedać mi ten długopis. - i pan wyjmuje z kieszeni koszuli pogryziony, stary długopis. Nie wytrzymałam. Ciśnienie mi skoczyło, poziom jednostek wkur*u w krwi również i oczywiście "sprzedałam" mu ten długopis, cały czas w myślach wymyślając se od kretynek.

Po tygodniu telefon. Dostałam pracę! Odmówiłam. Pani nie potrafiła zrozumieć dlaczego.

rozmowy kwalifikacyjne

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 598 (784)
zarchiwizowany

#32477

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W czerwcu zeszłego roku musiałam jechać do Polski. Niestety lot samolotem nie wchodził w grę, ponieważ musiałam ze sobą zabrać chyba z 200 kg specjalistycznego sprzętu. Postanowiłam więc skorzystać z jednego z przewoźników, z którym współpracowaliśmy - mały busik na 6 osób plus miejsce na bagaż, 2 kierowców, wszystko dograne.

Panowie mieli być po mnie pomiędzy 7-8 rano, jest godzina 9 - przyjeżdżają. No ok, wiadomo, na drodze różnie bywa. Wpakowaliśmy całe ten mój sprzęt do auta i ruszamy. Ja naiwnie liczyłam, że prosto z tej mojej ówczesnej wioski (niedaleko płn Londynu) będziemy się kierowali już na południe na Kanał. O naiwności.

Panowie szybko uświadomili mnie, iż oni jeszcze muszą jechać do Londynu zabrać 4 osoby i mają z 10 paczek do rozwiezienia. A potem jeszcze jedna osoba z 30 mil poza Londynem. Hmmm. No nic.

Usiadłam sobie wygodnie, książka w rękę i nagle czuję przebrzydliwy smród papierosa. Tak, okazało się, iż obydwaj kierowcy palą Co z tego, że otworzyli okno, dym centralnie leciał do tyłu. Na moją delikatną uwagę, iż hmmm capi odparli, że ok, postarają się palić na postojach. O naiwności.

W Londynie spędziliśmy 7h!! Robiąc zawrotną trasę 10km rozwożąc te paczki i zbierając kolejne osoby! Panowie zaczęli palić w aucie, otworzyli szerzej okna.

Wreszcie ostatnia osoba odebrana z jakiejś wioski i jedziemy na Kanał. Chyba ok. 21 (12-ta godzina mojej podróży) wjechaliśmy do Francji. W nocy, gdzieś koło 4:30 obudził mnie huk - gdzieś na autostradzie w Niemczech złapaliśmy gumę, zdarza się, całe szczęście, że stało się to dosłownie 100m od zjazdu na parking. Coś się niestety pokomplikowało, coś tam pękło i jakieś 2h staliśmy na parkingu bez żadnej toalety. Za to z (chyba, wszystko na to wskazywało) rozkradzionym a może i ukradzionym samochodem z Polski. Miodzio.

8:00 rano. 23-cia godzina mojej podróży. Wreszcie Polska! Ale nie tak hop siup. Z UK ciągnęliśmy jeszcze przyczepę kempingową, więc zamiast od razu wskoczyć na autostradę na Wrocław, to nie, nie, my jakimiś leśno polnymi drogami jechaliśmy z 2h żeby przyczepę dowieźć.

W międzyczasie jeden z pasażerów, taki dość roszczeniowy, zaczął mieć problem - otóż on miał wysiadać we Wrocławiu, ale osoba która miała go odebrać i zawieźć jeszcze jakieś 100km do domu nie odbierała telefonu. Więc pan nagle wpadł na pomysł (jakieś 15km przed Wrocławiem, godzina 11 z minutami, 26h mojej podróży!), że może my byśmy tak z lekka zboczyli z trasy, zawieźli go pod dom i potem sobie wrócili na trasę. Kierowcy udali głuchych. Godzina 12 z minutami wysadziliśmy pana we Wrocławiu i obraliśmy kierunek Śląsk.

Acha - co ważne dla historii - radio podało właśnie iż był to najgorętszy dzień w roku póki co - temperatura 30 stopni. Panowie kierowcy dalej palą, żeby jednak nie było, że za dużo i na raz, to zaczęli palić na zmianę co 20 minut z zegarkiem w ręku...

Co do tego palenia: ja po pierwszej godzinie jazdy byłam już zielona - jestem niepaląca kompletnie - było mi niedobrze i całe śniadanie stawało mi w gardle. Po kilku kolejnych godzinach zauważyłam, że dym jakoś mniej mi już przeszkadza. Po 20h przestałam czuć ten dym, po 25-ciu godzinach chyba zaczęłam wykazywać początkowe objawy uzależnienia, gdyż dym nie dość, że mi nie przeszkadzał, to ba nawet zaczął mi jakoś tak ładnie pachnieć, takimi kadzidełkami czy cuś. Jak wysiadłam z busa w końcu podróży, to pierwszą moją myślą było - gdzie ja w niedziele o tej porze kupię fajki...

Ale cofnijmy się lekko w czasie, bo to nie koniec jeszcze.

Godzina 16:30 - leci 32h mojej podróży, do mojego celu zostało jeszcze jakieś 30 minut i nagle, znienacka, zza wegła, niespodziewanie dostaję w twarz Smrodem. Przez S, bo to był smród dużego kalibru, pokonujący nawet dym papierosowy (ale ten mi już nie przeszkadzał..). W panice rozglądam się dookoła i zauważam, iż mój przeuroczy sąsiad (2h krócej w podróży niż ja) stwierdził chyba, iż jest mu za ciepło i za niewygodnie i postanowił zdjąć adidasy z nóg.

Kurtyna.

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (270)
zarchiwizowany

#29731

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś czas temu zaczęła mnie swędzieć skóra, dosłownie budziłam się rano drapiąc się po brzuchu i ramionach. Na skórze pojawiły się takie zrogowacenia. Domowe sposoby, czyli wapno, nie pomagały.
Udałam się więc do przychodni i dostałam skierowanie do dermatologa. Schodzę więc do rejestracji ze skierowaniem (cały czas się lekko drapiąc tu i ówdzie bo swędzi), a przemiła pani rejestratorka, że najbliższy możliwy termin za 2 tygodnie.
Na nic moje prośby i tłumaczenie, że swędzi, że dziwnie wygląda i że dwa tygodnie to trochę przydługawo.
Nie, i nie. No to nie.

Przemęczyłam dwa tygodnie, prawie doprowadziłam się do szału, ciężko wysiedzieć na zajęciach, głupio się co chwilę drapać po ramionach i udach.

Podchodzę do rejestracji, tłumaczę, że mam na dziś wizytę (bodajże był to czw lub piątek, w każdym razie zaraz przed weekendem) i nagle, z nienacka, całkowicie zza węgła napada na mnie ten okropny smród. Patrzę w bok, a koło mnie stoi Pan Żul (PŻ), twarz zalana, alkohol wyziewa dosłownie z każdego pora i meszka włosowego, ubranie brudne, włosy zmechacone.. PŻ dla równowagi trzyma się kontuaru, co rusz jednak chwiejąc się w tył i przód. Zalany na maxa nie był, bardziej wyglądał na trawiącego...

Czekam na moją kartę i słyszę co następuje:

PŻ - Ja muszę dziś do lekarza, do tego od skóry, no dermatologa. Ale dziś koniecznie. Pani spojrzy, co mi wyskoczyło, o tu pod okiem.

Odruchowo sama spojrzałam i widzę, hmm, plamkę / siniak? wielkości główki od gwoździa. Pomijam fakt, iż cała twarz PŻ była pokryta dziwnymi krostami, czarnymi plackami czy cuś.
Pani rejestratorka patrzy i mówi, że termin za dwa tygodnie, i że trzeba do lekarza po skierowanie.

Na co PŻ: Ale pani ja muszę dziś! Ja w sobotę na ślub i weselę idę! Jak to mam tak iść? Z takim czymś pod okiem? Jak ja będę wyglądał? Jak ja na zdjęciach wyjdę? Ja muszę dziś!

Ja karpik, pani rejestratorka jeszcze większy karpik i zdołała tylko wydukać: Proszę pod pokój nr 10.

Wyobraźcie sobie, że PŻ został przyjęty! I to nawet przede mną!

PS. Moje swędzenie okazało się czymś o bardzo ładnej nazwie (niestety nie pamiętam), co przechodzi samo po ok 6-7 tygodniach. Dostałam witaminę P, maść i przykazanie by się za bardzo nie drapać. :/

służba_zdrowia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 85 (141)

#28764

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia miała miejsce dość dawno temu, kiedy moja mama jeszcze chodziła do szkoły. A właściwie dojeżdżała z małej wioski B. do małego miasta D. Autobusy jeździły rzadko, więc zawsze był w nich tłok.

Pewnego dnia moja mama wracała ze szkoły, pełno ludzi w autobusie, ścisk, ciepło i parno. Na środku autobusu stał pewien pan bardzo słusznej postury z jeszcze większym brzuchem. Autobus co chwilę stawał, ruszał, skręcał itp, więc ludzi obijali się jeden od drugiego.

Jak tylko ktoś wpadł na tego pana, on grzecznie i spokojnie odpowiadał "Proszę na mnie nie wpadać". Sytuacja powtarzała się kilka razy.

Nagle autobus gwałtownie zahamował, ludzie polecieli do przodu, nieuniknionym więc było, że parę osób wpadło dość mocno na owego pana.

I nagle zaczęło nieprzyjemnie pachnieć, ba śmierdziało tak, że łzy same ciekły. A śmierdziało g*wnem.

Na co pan spokojnym głosem ze stoickim spokojem powiedział:
- Ostrzegałem.

komunikacja_miejska

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 769 (837)
zarchiwizowany

#28331

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
5 lat temu, jeszcze w trakcie studiów magisterskich, uczyłam języka angielskiego w jednym z liceów w mieście X. Praca na zastępstwo, od października do czerwca, znane mury, bo to i moje liceum, przesympatyczna młodzież, i możliwość zdobycia doświadczenia. Luz blues.
Uprzedzam, sytuacja raczej mniej piekielna, te może kiedy indziej.

Miałam 23 lata i nie za bardzo wyróżniałam się z tłumu uczniów, delikatny lub zero makijażu, młodzieżowe ciuchy... Początek października, drugi tydzień mojej pracy (zastępstwo, przypominam). Na jednej z lekcji dostałam w zastępstwie drugą połowę klasy. I tu pojawił się problem, gdyż sala w której uczyłam mogła pomieścić max 20 osób. Zbliża się koniec przerwy, podchodzę więc do grupki uczniów stojących przy sali dokładnie na przeciwko mojej, w standardowych wymiarach, mogącej pomieścić do 40 osób. "Moje" dzieciaki zdążyły już odkryć, iż w standardy pani profesor zacnej to ja się jakoś nie wpisuje i z uśmiechem na ustach, pełne nadziei czekały na rozwój wydarzeń.

Podchodzę więc i grzecznie pytam:
- przepraszam, czy to wy macie teraz tu lekcje? i wskazuje na drzwi sali.

Na co odwraca się jeden z chłopców i z szerokim uśmiechem do mnie:

- taa, i musisz to skumać mała.

Jego grupka w śmiech, moje dzieciaki praktycznie porozkładane ze śmiechu na podłodze, ja z uśmiechem myślę sobie no nic, niezły początek.
Odwracam się więc do moich i mówię, że trudno, musimy poszukać czegoś innego.

W tym momencie widzę, jak jeden z moich uczniów podchodzi do tego, co mi odpowiadał i coś mu szepcze. Kątem oka zobaczyłam jeszcze tylko jak tamten blednie, a oczy mu się niebezpiecznie rozszerzają.

Cóż, 45 minut lekcji zleciało, na następnej przerwie podbiega do mnie przestraszony, blady i już nie taki wygadany uczeń:
- pani profesor, ja przepraszam, ja nie wiedziałem, bo.. bo.. bo pani tak młodo wygląda.

Ehhh, no i jak tu się nie uśmiechnąć?

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (222)

1