Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

astor

Zamieszcza historie od: 2 sierpnia 2013 - 20:31
Ostatnio: 20 sierpnia 2020 - 9:09
  • Historii na głównej: 29 z 33
  • Punktów za historie: 12404
  • Komentarzy: 163
  • Punktów za komentarze: 967
 

#87015

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka dni temu przeczytałam historię jak to pogotowie pojechało do homeopaty i specjalisty od medycyny alternatywnej, a moja historia będzie szła w podobnym kierunku.

W naszej paczce jest sobie znajomy, nazwijmy go Krzysio. Krzysio, facet prawie 40 lat na karku, jest wyznawcą wszelkich teorii spiskowych, miłośnikiem altmedu i przeciwnikiem medycyny akademickiej. Antyszczepionkowiec, który na każdym kroku powtarza, że nowotwory to nic innego, jak grzyb w organizmie, a każdą chorobę można wyleczyć witaminą C lub ewentualnie roztworem wody utlenionej podawanej dożylnie. Według Krzysia lekarze będą leczyć, ale nie wyleczą, bo nie mają z tego hajsów, a bigpharma potajemnie rządzi światem. I nie, nie ma w tym opisie żadnej przesady, ponieważ Krzysio posunął się tak daleko, że swojej dziewczynie, która miała usuniętą tarczycę, kazał brać jod i absolutnie nie przyjmować euthyroxu czy letroxu.

Niestety tak się złożyło, że 2-letnia kuzynka Krzysia zachorowała na nowotwór. Nie pamiętam, co to dokładnie było, ale rokowania nie były najlepsze. Okazało się, że potrzebna będzie terapia w innym państwie, a na to potrzebne są pieniądze. Kto się pierwszy zaangażował w zbiórkę? Oczywiście Krzysio.

Trzeba przyznać, że akcja została przeprowadzona szybko i sprawnie, były kiermasze, koncerty, licytacje, zbiórki do puszek itd. Krzysio aktywnie uczestniczył, namawiał znajomych na wspomniane koncerty, rozsyłał linki do zbiórek internetowych, organizował wydarzenia. Naprawdę chwała mu za to, bo był głównym motorem tych działań. Kasa zebrana, dziewczynka pojechała na leczenie, leczenie powiodło się.

Przez cały ten czas, gdy Krzysio przekonywał, że tylko terapia za granicą ma szanse powodzenia, gryźliśmy się w język i nikt z naszej paczki nie odważył się zapytać, a co z wit. C i wodą utlenioną. Uznaliśmy, że takie złośliwości w kontekście śmiertelnej choroby dziecka są nie na miejscu i niesmaczne, w końcu to żadna wina Krzysia, że małą to dotknęło.

W czym więc rzecz? Ano w tym, że od tamtych wydarzeń minęło już trochę czasu, dziewczynka jest zdrowa i nic tylko się cieszyć. Ale, ale... Co robi Krzysio? Dalej wrzuca do internetu posty, że lekarze celowo przypisują pacjentom chemię, żeby ich szybciej wykończyć, że nowotwory to grzyb i że tylko witamina C i woda utleniona dają radę. I wypisuje to... pod zbiórkami na leczenie innych dzieci :(.

hipokryzja

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 210 (222)

#85684

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moim rodzicom zamarzył się aparat kompaktowy. W dobie smartfonów z dość dobrym automatycznym trybem robienia zdjęć należy uznać, że ich zachcianka była dość nietypowa jak na ich potrzeby (w 100% wystarczyłby telefon), ale skoro chcą, to ok. Szczególnie, że mama swego czasu fotografią się zajmowała, tryby manualne rozumie, pojęcia przysłony czy czasu naświetlania nie są jej obce. Wybraliśmy model i według pierwszego założenia zaczęliśmy rozglądać się za używanymi na OLX, ponieważ nowy kosztował ponad 2000 zł. Teraz już wiem, że jest tam całkiem spora grupa osób, które jednak nie chcą niczego sprzedać.

Oferta 1.
W ofercie pokazane tylko zdjęcie producenta oraz krótka informacja "mam do sprzedania aparat XYZ". I tyle. Wypadałoby coś jeszcze napisać, np. kiedy kupiony, czy w dalszym ciągu na gwarancji, czy sprawny, ale nic, może trzeba się samemu kontaktować. Najpierw dzwonię, ale po 2 dniach prób odzewu zero. Napisałam wiadomość przez OLX- również brak odpowiedzi. Odpuściłam.

Oferta 2.
Sprzedający zamieścił rzeczywiste zdjęcia, nawet trochę postarał się z opisem, cena trochę wyższa niż w poprzedniej ofercie, ale wciąż do przełknięcia. Dzwonię.
Ja: Dzień dobry, ja w sprawie tego aparatu, co go pan na OLX wystawia. Mogę chwilę zająć?
Sprzedający: Proszę.
Ja: Chciałabym dowiedzieć się, kiedy był kupiony, czy dalej jest na gwarancji, czy jest jakiś problem z optyką (ryski, paprochy).
Sprzedający: No przecież wszystko tam napisane.
Ja: No nie, nie wszystko. Napisał pan tylko jaki to model, co jest w zestawie i tyle.
Sprzedający: No i tyle niech pani wystarczy. To nie samochód, żebym go tak opisywał dokładnie.
Ja: W takim razie dziękuję, nie jestem dalej zainteresowana.

Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Nie spodziewam się, że używany aparat będzie w stanie idealnym i będzie wyglądał, jak nówka-sztuka ze sklepu. Jednak... No kurcze, chciałabym wiedzieć, czy wszystko działa, może jeszcze jest na gwarancji, a może wymaga wyczyszczenia czegoś?

Oferta 3.
Całkiem ładnie napisana, sporo informacji, aparat ma jeszcze przez miesiąc gwarancję, na zdjęciach wygląda, że stan idealny. Dzwonię. Odbiera kobieta.
Ja: Dzień dobry, dzwonię w sprawie tego aparatu z OLX. Mogę zadać kilka pytań?
Sprzedająca: Oczywiście.
Całkiem przyjemnie się rozmawiało, kobieta podawała sporo konkretów, nawet zgodziła się zejść trochę z ceny przy odbiorze osobistym. Miałam do niej kawałek, ze 30 km, ale warto podjechać i zobaczyć osobiście, zrobić jakąś fotkę podglądową, żeby sprawdzić, czy nie mam paprochów na obiektywie albo przepalonych pikseli. Umówiłyśmy się, pojechałam z tatą i wzięłam ze sobą pieniądze, żeby jeśli wszystko będzie ok, to go kupić. Oględziny przebiegły pomyślnie, tacie aparat się spodobał, więc zaczynam się symbolicznie targować (jakieś 50 zł).
Sprzedająca: No, mogę tyle opuścić. Tylko wie pani, bo ja go dzisiaj nie chcę sprzedawać, bo wyjeżdżam na weekend z mężem i jeszcze bym go wzięła i jakieś zdjęcia porobiła na wyjeździe. Możemy się umówić na odbiór w poniedziałek, pasuje państwu?
Nie, nie pasuje. Do jasnej Anielki, grzałam 30 km w jedną stronę, 30 będę jechać w drugą stronę, a teraz dowiaduję się, że oferta będzie aktualna po weekendzie. Wygarnęłam, co sądzę na ten temat i zmyłam się do domu.

Epilogu część pierwsza.
Gość od pierwszej oferty odezwał się po 3 tygodniach, że aparat jest na sprzedaż. Trochę późno.
Epilogu część druga.
Pani od trzeciej oferty wróciła z wyjazdu i następnego dnia, w poniedziałek, od rana próbowała się do mnie dodzwonić, a następnie napisała smsa, że ona dla mnie ten aparat rezerwuje. Ponownie grzecznie poinformowałam, że nie jestem już zainteresowana.
Epilogu część trzecia.
Aparat ostatecznie kupiony w sklepie w ramach promocji na Black Friday i kto wie, czy o tych zakupach też nie powstanie oddzielna historia.

olx

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 98 (104)

#85592

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Teściowie mojego brata należą do najbardziej niepunktualnych ludzi, jakich znam. O ile rozumiem, że jeśli się kogoś zaprasza na przyjęcie, to można się spóźnić 10-15 minut, a w skrajnych sytuacjach nawet i dłużej (pod warunkiem, że się uprzedzi), o tyle regularne pojawianie się 1,5 godziny po czasie bez wcześniejszego uprzedzenia i nawet bez słowa "przepraszam", uważam za brak kultury i brak szacunku do zapraszających, jak i do pozostałych gości.

Niedawno moi rodzice obchodzili rocznicę ślubu, jedną z tych okrągłych. Na tę okoliczność zaprosili trochę gości, głównie swoje rodzeństwo z nieusamodzielnionymi dziećmi (tj. takimi, które wciąż mieszkają z rodzicami) oraz właśnie teściów brata. W rodzinie mojej bratowej brak punktualności z ich strony jest wręcz legendarny i stanowi motyw przewodni wielu rodzinnych historyjek, z tym że nikt nie widzi w tym nic złego. Raczej jest to powód do żartów w stylu: "Ojej, zaprosiliście ich na 17? To trzeba było powiedzieć, że przyjęcie jest na 16, to byłaby szansa, że o 17.30 będą, hihi."

Moi rodzice zaprosili ich i poinformowali, że obiad jest o 14. Dzień przyjęcia - domownicy od samego rana krzątają się po kuchni, nakrywają do stołu itp., zgodnie z wpojoną nam zasadą, że jeśli się kogoś zaprasza na jakąś godzinę, to się czeka na gościa, a nie gość ma czekać, aż wszystko będzie gotowe. W piekarniku grzeje się mięso, ziemniaki się gotują, wszystko wyliczone tak, żeby chwilę po 14 móc to podawać.

Pierwsi goście pojawiają się tuż przed 14, zjeżdżają się kolejni, w tym wujek i ciocia, którzy mieli do przejechania prawie 300 km i od śniadania niczego nie jedli. Godzina 14.30 - są już wszyscy, poza teściami brata. Zniecierpliwiona mama daje komendę, żeby podać zupę i zacząć jeść. Bratowa zbita z tropu pyta:
- A to nie poczekamy na rodziców? (u nich w domu to jest standard)
- Nie dzwonili, że się spóźnią, poza tym wszystko stygnie.
Goście zjedli zupę, zjedli drugie danie, chwila odpoczynku, posprzątałam naczynia i wstawiłam je do zmywarki, brat rozstawił talerzyki deserowe, zaczynamy zbierać zamówienie na kawę / herbatę, bo będzie tort.

Tort pokrojony, podany, w sumie poznikał już z talerzy, jak wreszcie zadzwonił domofon. Godzina 15.30, przychodzą teściowie. Ani me, ani be, żadnego przepraszam, żadnego tłumaczenia, zadowoleni wchodzą do salonu. Podałam im talerzyki z tortem.
- O, to u was obiad zaczyna się od tortu? - spróbował zażartować teść.
- Nie, u nas obiad zaczyna się punktualnie, a jakiś czas później jest deser - odpowiedziałam. - Ale z obiadu coś jeszcze zostało, mogę podać, ale będzie zimne, bo nie mamy kucharki do pilnowania garów, a my też byśmy chcieli usiąść z rodzicami i porozmawiać, a nie tylko dyżurować w kuchni.
Teść zmieszany zamknął się w sobie, a jego żona wbiła wzrok w talerzyk z tortem. Do końca przyjęcia nie odzywali się, wyraźnie zawstydzeni tą uwagą. Ciekawa jestem, czy wyciągną wnioski na przyszłość.

brak punktualności

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 225 (235)

#85534

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w bloku na osiedlu, które graniczy z pewną ulicą, a po drugiej stronie ulicy znajduje się dzielnica domków jednorodzinnych, bliźniaków i pojedynczych szeregowców.

Wybrałam się dzisiaj przed 18 na bieganie, początek listopada, więc na dworze już ciemno. Czekając, aż zegarek złapie sygnał GPS, obserwuję, jak pod wiatę śmietnikową podjeżdża samochód, wysiada z niego para, otwierają bagażnik i zaczynają ładować śmieci do kontenerów przypisanych do 3 bloków (w tym jednego, w którym mieszkam ja). Z takiej odległości ciężko mi dostrzec kto to jest, ale już w tej chwili wiedziałam, że na 90% to nie mieszkaniec osiedla, bo praktyka przywożenia śmieci z domków do nas na osiedle ma długą historię... Ruszam powoli w ich kierunku (bo tak mi wypadała droga) i kiedy już jestem kilka metrów od nich rozpoznałam delikwenta.

Pan profesor Iksiński, z którym miałam wykłady na chyba III roku studiów. Pierdyliard publikacji, obok pracy na uczelni dodatkowe wykłady w szkołach prywatnych (przynajmniej kiedyś, nie wiem jak teraz), ogólnie na studiach ceniony i lubiany przez studentów. Mieszkaniec, a jakże, osiedla domków (wiem, bo go tam widywałam). Mówiąc wprost: nie wytrzymałam.

Zatrzymuję się obok (władowali już ze 4 wory, babeczka dziarsko idzie z kolejnymi dwoma):
- Dobry wieczór, panie profesorze Iksiński- zagajam.- A to już na uczelni takie liche te wynagrodzenia, że brakuje na opłacenie wywozu śmieci?

Gość oczywiście mnie nie rozpoznaje, bo minęło już kilka lat, a przez jego wykłady przetoczyły się tysiące studentów. Zmieszany, nie bardzo wie, co odpowiedzieć, coś tam chrząknął, coś tam burknął, aż wreszcie do głowy przyszła mu wymówka:
- Bo z żoną z działki wracamy i tu po drodze mieliśmy.
- No tak, jak się pomyli skręty i skręci w prawo, w moje osiedle, zamiast w lewo do siebie, to może jest i po drodze.

Pan profesor nie wiedział, co mi odpowiedzieć, zakłopotana żona pakuje niewyrzucone jeszcze wory z powrotem do bagażnika, wsiadają do samochodu. Nie miałam najmniejszej ochoty bawić się w szeryfa, więc powolutku się oddalam, ale oni dalej przy tej wiacie. Nie wiem, czy kiedy znikłam za zakrętem, wywalili resztę czy nie.

Tytuły, konferencje, publikacje naukowe, a jednak słoma z butów wystaje.

śmieci

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 269 (287)

#85066

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałam właśnie tę historię: https://piekielni.pl/85063 i przypomniała mi się inna.

Kiedy dzieciak koleżanki skończył rok, a ona z mężem przeprowadzili się do większego mieszkania, postanowili przygarnąć psa. Oboje z mężem zawsze mieli jakieś zwierzęta w domu, po ślubie, gdy mieszkali w wynajmowanym mieszkaniu, właściciel nie zgadzał się na zwierzę, potem ciąża, opieka nad dzieckiem, remont nowego mieszkania, dlatego w tym okresie nie chcieli żadnych kolejnych zobowiązań, aż do czasu wyprowadzenia się na swoje.

Pojechali do schroniska, przygarnęli fajnego kundla (takiego średnich rozmiarów, już dorosłego), przyprowadzili do domu, wcześniej wyjaśnili dziecku (na ile tak małemu dziecku da się pewne rzeczy objaśnić), co i jak. No i super. A raczej super być powinno, bo któregoś razu, już po jakimś czasie od przyprowadzenia psa, dziecko w nocy dostało ataku duszności.

Pogotowie, leki przeciwalergiczne, sytuacja niby opanowana tymczasowo, ale w późniejszym okresie ataki się powtarzały. W międzyczasie wizyty u alergologa, podobno u takich małych dzieci nie robi się testów i nie przeprowadza odczulania, ale drogą eliminacji wyszło, że dzieciak najprawdopodobniej ma alergię na sierść psa.

Co było zrobić? Koleżanka i jej mąż postanowili, że muszą znaleźć nowy dom dla psa, a robili to z bólem serca, bo i oni się przywiązali do kundla, i on do nich. W rodzinie nikt nie miał możliwości przygarnięcia, znajomi nie chcieli, więc... wrzucili ogłoszenie na FB i ze wstydem poprosili jakąś fejsbukową grupę zwierzolubów o pomoc. Zależało im na znalezieniu dobrego domu, ale komentarze, które pojawiły się pod ogłoszeniem sprawiły, że przestałam się dziwić, dlaczego niektórzy wywożą zwierzaki do schroniska lub lasu. A były w stylu:

- Alergia to nie koniec świata, można odczulić dziecko i żyć dalej (i bardzo dużo komentarzy w stylu: mam alergię i zwierzę, więc nie dramatyzuj, że musi przyjeżdżać pogotowie, dziecku wyjdzie to na zdrowie).
- Jestem alergiczką i mam 3 koty, a moja córka alergiczka ma 2 psy. Wstydź się kobieto!
- Przygarnąć pieska łatwo, ale jak się pojawiły pierwsze problemy, to od razu wyrzucić. Nie dorosłaś do posiadania nawet kwiatka na parapecie, a co dopiero zwierzęcia.

Ostatecznie pies znalazł dom... w bloku po drugiej stronie ulicy. Ktoś znalazł ogłoszenie na FB, skontaktował się z koleżanką i od słowa do słowa wyszło, że mieszkają na tym samym osiedlu. Pies jest szczęśliwy, ma psią koleżankę w domu i wiedzie przyjemne psie życie.

psy zwierzęta

Skomentuj (78) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 154 (174)

#85022

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeżdżę sporo na rowerze i zawsze ubolewam, gdy takie osobniki jak ten, o którym poniższa historia, psują opinię całemu środowisku.

Do rzeczy. Miejsce akcji: Lublin, ul. Wrotkowska w kierunku Dziesiątej i Bronowic. Opis sytuacyjny dla osób spoza Lublina: jest to niedawno otwarta droga, z wiaduktem nad torami kolejowymi i drogą dla rowerów puszczoną po południowej stronie, a zatem ja jadąc w swoim kierunku miałam ją po prawej stronie.

Przed wiaduktem skrzyżowanie, na skrzyżowaniu, na prawym pasie jako pierwszy stoi sobie suzuki swift, za nim, na samym środku pasa, rowerzysta na wypożyczonym rowerze miejskim.

Za nim ustawiam się ja, próbując ogarnąć dlaczego gość stoi na jezdni, chociaż obok ma elegancką DDR-kę. I pisząc elegancką mam na myśli to, że naprawdę nie ma się tam czego przyczepić- asfalt (nie wkurzająca i zarastająca kostka brukowa), dobrze porobione wjazdy, równa, niepozapadana nawierzchnia.

W pewnym momencie rowerzysta objeżdża suzuki po prawej stronie. Myślę sobie: może wjedzie na DDR-kę przez przejście. Nie, nic z tych rzeczy. Ustawił się obok samochodu, sięgnął do tylnej kieszeni w spodniach, wyjął paczkę fajek i w oczekiwaniu na zielone zaczyna palić.

Przez tylną szybę stojącego przede mną suzuki widzę, że kierowca (kobieta) wychyla się w prawo i przez otwarte okno rozmawia z rowerzystą. Rozmowy nie słyszałam, ale mogę się jedynie domyślać, że jej przedmiotem jest wyznaczona wzdłuż jezdni DDR-ka, na której cyklista powinien się teraz znajdować.

Wymiana zdań trwa jakiś czas, rowerzysta zaczyna coraz bardziej energicznie gestykulować.

W pewnym momencie wyciąga papierosa z ust i wrzuca do suzuki przez otwarte okno, a następnie, zanim jeszcze zapaliło się zielone, pocisnął przez skrzyżowanie na czerwonym i zaczął się powoli wtaczać na wiadukt.

Babka z suzuki najwyraźniej dosięgnęła do papierosa i wyrzuciła przez okno, zapaliło się zielone i ruszyliśmy.

Na wiadukcie nieciekawy manewr wyprzedzania gościa, który na dodatek jechał samym środkiem prawego pasa, a lewym ciągnął się sznureczek samochodów, więc siłą rzeczy ludzie z prawego musieli toczyć się prędkością rozwijaną przez wypożyczonego mieszczucha.

Pani z suzuki, jak się okazało, jechała mniej więcej w to samo miejsce co ja, więc na parkingu podchodzę i pytam czy są jakieś straty. Pokazała mi przypaloną w jednym miejscu tapicerkę i odetchnęła z ulgą, że papieros nie wpadł w jakieś miejsce, z którego ciężko byłoby go wyciągnąć.

Nie ogarniam. Ani idei jazdy jezdnią, kiedy obok jest droga dla rowerów, ani tak prymitywnego i niebezpiecznego zachowania, jak wrzucenie komuś tlącego się papierosa do samochodu.

Rowerzyści

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 125 (131)

#84920

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Postanowiłam opisać tę historię, bo chyba coś we mnie pękło i muszę się wyżalić. Oraz naświetlić niektórym realia mojej pracy.

Kiedyś już wspominałam, że jestem młodym adwokatem (w październiku stukną dwa lata prowadzenia działalności).
Jakiś czas temu zostałam ustanowiona z urzędu kuratorem dla małoletniego pozwanego w sprawie o rozwiązanie przysposobienia. Od początku wiedziałam, że kokosów z tego nie będzie, ale prawo rodzinne to mój konik, od studiów jeździłam na wszelkiego rodzaju konferencje związane z tą tematyką, zainwestowałam w literaturę fachową. I lubię tę dziedzinę. A jednak nie spodziewałam się, że proces może się tak potoczyć...

Sąd, w którym toczyła się sprawa, jest w sąsiedniej miejscowości (z kancelarii mam około 10 km w jedną stronę).
Pierwszy termin - powód się nie stawił, przeprasza, ale starsze dziecko zachorowało. Rozumiem, zdarza się. Jego pełnomocnik zobowiązuje się do złożenia pisma, gdzie wskaże świadków, których chce powołać i na jaką okoliczność (w sumie powinno to być już w pozwie, ale ponieważ ja też miałam złożyć pismo, to nie widziałam sensu, żeby wnosić o oddalenie tych wniosków).

Termin numer 2. Ja w międzyczasie złożyłam wnioski dowodowe (przesłuchanie matki oraz małoletniego w błękitnym pokoju). Na ten termin sąd wezwał matkę, bo sygnalizowałam taki zamiar na poprzedniej rozprawie, sąd zarezerwował więcej czasu i jak wpłynęło pismo, to niezwłocznie ją wezwał. Pełnomocnik drugiej strony pisma nie złożył, wnosi o zakreślenie kolejnego terminu na pismo z wnioskami dowodowymi. Tym razem wnoszę o oddalenie, bo zgodnie z przepisami powinien zrobić to wcześniej itp. Ale sąd zakreśla termin. Pismo ostatecznie wpłynęło.

Trzeci termin - przesłuchanie dzieciaka w błękitnym pokoju. Biegła ma miesiąc na sporządzenie opinii, a kolejna rozprawa, na którą mają przyjechać świadkowie powoda wyznaczona za 2 miesiące.
Upłynęło ok. 1,5 miesiąca i zaczynam dzwonić do sądu czy wpłynęła opinia. Nie, nie ma. Dzień przed rozprawą - nie ma, biegła akt nie zwróciła, ale rozprawa się odbędzie. Jadę więc na rozprawę, na miejscu okazuje się, że jednak trzeba odwołać, bo akt nie ma. Ja, pełnomocnik drugiej strony i świadkowie - odprawieni z kwitkiem, odnotowano tylko w aktach zastępczych naszą obecność, termin za kolejne 2 miesiące.

Po 2 miesiącach sytuacja się powtarza - akt nie ma, opinii nie ma, nie ma informacji o odwołaniu rozprawy (mimo, że na poprzedniej rozprawie z pełnomocnikiem powoda, prosiliśmy o stosowną informację, bo po co jeździć, szczególnie że świadkowie w podeszłym wieku). Rozprawa się nie odbyła, wyznaczono kolejny termin. Za 2 miesiące.

Po 2 miesiącach - tak, dalej nie ma akt, nie ma opinii, nie ma też świadków, bo okazuje się, że powód cofa jednak powództwo. Jego pełnomocnik złożył odpowiednie pismo, ja wyraziłam zgodę na cofnięcie powództwa i wniosłam o przyznanie kosztów nieopłaconej pomocy prawnej świadczonej z urzędu (zawrotne 240 zł, bo tak przewiduje rozporządzenie) i zwrot wydatków związanych z funkcją kuratora (za dojazdy według kilometrówki wyszło ok. 140 zł, kosztów znaczków pocztowych z lenistwa nie wliczałam). Kokosy, nie?

Wczoraj dostałam postanowienie o przyznaniu umorzeniu i przyznaniu... 144 zł netto tytułem wynagrodzenia. Kosztów dojazdu nie zasądził.

Jak zostało to obliczone? Ano, nowe rozporządzenie o wynagrodzeniu kuratorów przewiduje, że wynagrodzenie kuratora wynosi 40% stawki minimalnej (przy czym jako stawkę minimalną sąd nie wziął stawki w sprawach o rozwiązanie przysposobienia - 240 zł, a stawkę w innym rodzaju spraw, w ogóle nie związanym - 360 zł). Przy czym któryś kolejny paragraf tego rozporządzenia mówi, że wynagrodzenie zasądza się w kwocie wyższej niż 40%, ale nie wyższej niż stawka minimalna, jeśli przemawia za tym wkład pracy kuratora, w szczególności jego stawiennictwo na rozprawach. W praktyce, jeśli była przynajmniej jedna rozprawa, sądy w naszej apelacji zasądzają te 100% stawki minimalnej.

Podsumowując - 144 zł netto za 5 terminów rozpraw, a w sumie 6 wizyt w sądzie (bo wcześniej trzeba było się z aktami zapoznać). Nawet nie chce mi się szacować ile godzin spędziłam nad sprawą, a ile mniej bym spędziła, gdyby z sądu przynajmniej zadzwoniono, że rozprawa się nie odbędzie. Tak czy inaczej grubo poniżej wynagrodzenia minimalnego.

Piszę właśnie zażalenie. Pismo do Rady, że rezygnuję z urzędówek cywilnych już napisałam.

sądy

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 168 (176)

#84057

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jako nastolatka przyjaźniłam się na osiedlu z pewnymi dwiema siostrami. Ich imiona nie są ważne dla historii, więc nazwijmy je Młodsza i Starsza.

Jeszcze w dzieciństwie młodszą pogryzł pies. Mały psiak sąsiadów, "on żadnej krzywdy nikomu nie zrobi", nie znam dokładnie okoliczności, ale złapał ją zębami za rękę. Zakończyło się kilkoma szwami, szczepieniem przeciwko tężcowi i strachem, który został na całe życie.

Starsza wzięła ślub jakieś 5-6 lat temu i wyprowadziła się z mężem. Starała się z o dziecko, ale po roku bezskutecznych prób stwierdzili, że przygarną psa. Ok, ich pies, ich odpowiedzialność. Szczeniak wyrósł na takiego psiaka powyżej kolana. Z tego, co wiem, to wkładali wiele wysiłku w jego ułożenie, ale czasami i tak nie dał się zegnać z kanapy, łóżka, nie przybiegał na wołanie i potrafił ciągnąć na spacerze.

Kiedy pies miał jakieś 3 lata okazało się, że Starsza jest w ciąży. Wiadomo - radość w rodzinie. W czasie ciąży jeszcze wychodziła z nim na spacer, ale po urodzeniu już zaczęły się problemy. Bo pies szczeka w domu i budzi dziecko. Bo ona musi dziecko nakarmić, mąż w pracy, a pies potrzebuje na spacer. Bo ona z dzieckiem na spacer i nie będzie wnosiła wózka z dzieckiem i z psią karmą po schodach na górę, bo mąż zapomniał kupić. Bo dziecko choruje, więc ona nie ma czasu bawić się z psem i poświęcać mu odpowiedniej uwagi, więc zaczął niszczyć meble. Wobec tego Starsza z mężem postanowili, że trzeba psa oddać. Zadzwoniła do Młodszej.

- Słuchaj, Młoda, bo wiesz... Bo dziecko, bo to, bo tamto. Nooo, i wiesz, oddamy ci psa, bo my nie mamy na niego czasu. Ale jak to? Nie weźmiesz go? No weź nie żartuj, jak ty go nie weźmiesz, to będziemy musieli do schroniska.

Zmiękczyła serce Młodej, która ostatecznie psa od nich wzięła. I zaczęła się katastrofa. Pierwsze tygodnie - pies cały czas wył, ujadał, prawie nic nie jadł, bo tęsknił. Potem, gdy chyba zrozumiał, że powrotu już nie ma, odkrył, że Młoda się go boi i nie potrafi nad nim zapanować. Nie okazywał żadnego posłuszeństwa, na spacerach Młoda nie spuszczała go ze smyczy, bo wiedziała, że nie wróciłby do niej. Zrobił się agresywny wobec Młodej. Skargi Młodej do Starszej kończył się tekstem:
- No weź, nie potrafisz sobie z nim poradzić? No sierota jesteś.

Koszmar Młodszej trwa do dzisiaj, bo mimo, że dziecko Starszej podrosło, to jakoś tamci nie zamierzają odebrać swojego podopiecznego. Nawet jak Młodsza chce wyjechać na wakacje, to musi szukać opiekuna dla psa wśród znajomych, bo siostra zawsze ma coś ważnego w tym czasie.

Absolutnie nie jest to wina psa, tylko nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy oddali go osobie panicznie bojącej się wszelkiej maści i rasy Burków i Fafików.

pies

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (158)

#81214

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj mijają równo 3 miesiące od momentu założenia przeze mnie kancelarii adwokackiej. Czas na podsumowanie drobnych piekielności związanych z tą branżą.

1. "Bo ja mam tylko jedno pytanie" - czyli próba wyłudzenia bezpłatnej porady prawnej przez telefon.
Czasami dzwoni telefon. Odbieram, mój rozmówca (lub rozmówczyni- dalej R) nawet się nie przedstawia, a po głosie wiem, że nie jest to żaden z moich klientów.
R: Dzień dobry. Bo wie pani, ja mam jedno takie pytanie.
I w tym momencie następuje kilkuminutowy opis stanu faktycznego, czasami bardzo skomplikowanego, innym razem wymagający sięgnięcia do przepisów albo np. rozrysowania "drzewka" kto po kim dziedziczy. Po tym opisie pada prośba: no niech mi pani mecenas powie, co ja mam z tym teraz zrobić.
Ja: Przykro mi, ale nie udzielam porad przez telefon. Zapraszam do kancelarii w takich i takich godzinach.
R: A nie, to ja nie mam czasu.
I się rozłącza.

Dlaczego nie udzielam porad przez telefon? Owszem, z jednej strony kwestie finansowe. Nikt mi nie płaci za odbieranie telefonów, a mój zawód w dużej mierze polega na korzystaniu z wiedzy, którą zdobywałam przez długie lata nauki (5 lat studiów i aplikacja, która oficjalnie trwa 3 lata, ale najpierw czekając na jej rozpoczęcie, a potem na egzamin i ślubowanie po jej zakończeniu wychodzą tak naprawdę 4 lata). Równie ważne jest to, że bardzo często udzielenie porady wymaga zapoznania się z dokumentami, które dzwoniący próbuje mi opisać. Tymczasem praktyka wskazuje, że jak ktoś mówi, że przegrał sprawę cywilną może mieć na myśli faktycznie, że ją przegrał, jak również że sąd umorzył postępowanie lub odrzucił pozew (bo przykładowo strona nie uiściła opłaty za pozew i nie wniosła o zwolnienie). I jeszcze ważna kwestia - ja biorę odpowiedzialność z udzieloną przeze mnie poradę. Dlatego tak istotne jest dla mnie spotkanie się z klientem, wypytanie o wszelkie szczegóły, zajrzenie do przepisów, komentarzy i orzecznictwa, a rozmowa przez telefon tego nie ułatwia.

2. "A może pani poleci jakąś kancelarię" - czyli mam pomóc w znalezieniu innego adwokata.
Przychodzi pani i od progu podejrzliwie na mnie patrzy. No cóż, mam 28 lat, ale wyglądam młodziej, co na pierwszy rzut oka może nie wzbudzać zaufania i rodzić podejrzenia o brak doświadczenia (tak, jakby 3 lata aplikacji nie stanowiły żadnego doświadczenia...). Pani wyłuszcza mi swój problem, opisuje i na koniec pyta: no, i może pani zna kogoś, kto się takimi sprawami zajmuje. Mówię, że identycznej nie miałam, ale miałam kilka bardzo podobnych i mogę poprowadzić sprawę.
Pani: Nie, ja to wolę kogoś innego, kto miał identyczną sprawę, i myślałam, że pani mi powie, do kogo pójść.
Nie poleciłam nikogo, bo nie wiem kto prowadzi dokładnie takie sprawy.
Swoją drogą Szanowni Czytelnicy: czy zdarzyło się Wam pójść do fryzjera, żeby dowiedzieć się, który inny zrobi najlepsze ombre, albo do stolarza, żeby zapytać kto z jego konkurencji zrobi najlepiej meble do kuchni?

3. "Może tak po koleżeńsku mi pomożesz..." - czyli klasyka w każdym zawodzie. A gdzie zaczyna się biznes, tam często kończy się koleżeństwo.
Ogólnie nie mam obiekcji, żeby pomagać dobrym znajomym - napisać im pismo, podpowiedzieć gdzie i co załatwić itp. W przypadku dobrych znajomych wiem, że mogę liczyć na jakąś wzajemność z ich strony, kiedy ja będę czegoś potrzebowała, a jeśli nawet nie będę nic chciała od nich, to często razem wspólnie się bawimy, jeździmy na wspólne wyjazdy, dobrze się dogadujemy i przyjaźnimy.

Trochę inaczej sytuacja przedstawia się w przypadku dalekich znajomych, którzy nagle sobie przypominają, że może warto o coś spytać prawnika. I tutaj sytuacja z dnia wczorajszego, która była bezpośrednią przyczyną napisania całej historii.

Godz. 22, leżę już w łóżku i czytam książkę. Słyszę charakterystyczny dźwięk messengera. Patrzę, a tam wiadomość od znajomego (nazwijmy go Krzysiek), który średnio raz na miesiąc ma problem prawny, przy czym dotyczą one dziedziny, której kompletnie nie znam (fundacje, stowarzyszenia). I chociaż ze 2-3 razy mu podpowiedziałam co i jak (wczytując się wcześniej w przepisy i komentarze), do tej pory nie zaoferował nawet kawy czy piwa w zamian.
Krzysiek: Hej. Mogę mieć pytanko prawne?
Ja: Ale ja już jestem po godzinach pracy :) (liczyłam, że załapie aluzję).
Krzysiek: Wiem. To Ci napiszę o co chodzi, a Ty mi odpiszesz jak będziesz w kancelarii.
Dłuuuugi opis stanu faktycznego, przy czym mocno poplątany. Chodziło o jakiś statut fundacji. Cóż, dzisiaj grzecznie odpisałam, że nie zajmuję się tym, owszem, mogłabym się tym zająć, ale to wymaga ode mnie zaczerpnięcia wiedzy, być może spędzenia trochę czasu w bibliotece, a ja za to biorę pieniądze.
Krzysiek: Ojej, a myślałem że tak po koleżeńsku mi pomożesz.

4. I absolutny hit "pani mecenas, bo to jest bardzo pilne"
Wigilia. 23.30. Zbieram się na pasterkę, a nagle dzwoni telefon. Odruchowo odbieram. Rozmówca się nie przedstawia, na 100% to nie jest mój klient.
Rozmówca (bełkocząc jak pijany): Dzień dobry, bo wie pani, bo mam pani numer z Internetu. I ja wczoraj dostałem takie pismo z Sądu i ja mam 14 dni, żeby na nie odpowiedzieć. Bo to o spadek chodzi. Pomoże pani?
Ja: Czy pan sobie zdaje sprawę z tego, że jest Wigilia, dochodzi północ, a ja nie pracuję już.
Rozmówca: No ale ja muszę odpowiedzieć!
Ja: W porządku, rozumiem, ale są Święta. Proszę skontaktować się po Świętach.
Gość jeszcze coś nabluzgał i rozłączył się, a później nie dzwonił. Do tej pory nie wiem, czy był tylko wstawiony, czy postanowił sobie stroić żarty. Od tego momentu jednak sprawdzam, czy wyłączyłam telefon firmowy na noc.

I póki co byłoby tyle.

kancelaria_adwokacka

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (169)

#79397

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kiedy zamiast przeczytać regulamin, masz pretensje do organizatora.

Niedawno brałam udział w pewnym rajdzie rowerowym. Rajd był odpłatny, można było zapisać się przez formularz na stronie internetowej, a każdy, kto się zapisywał, musiał przeczytać i zaakceptować regulamin.

Kilka informacji, które były tam zawarte:

- jedzie samochód, ale zabiera on wyłącznie bagaże (karimaty, śpiwory, ciuchy na zmianę itp.), nie ma możliwości zabrać rowerzysty i roweru;
- na trasie nie ma żadnej możliwości podjechania pociągiem lub powrotu do domu tym środkiem transportu (wniosek: trzeba liczyć na siłę swoich nóg, ewentualnie na znajomego z samochodem);
- trasa rajdu w pierwszym dniu będzie liczyła ponad 120 km, prowadzi drogami asfaltowymi, głównie powiatowymi i przez kilkanaście kilometrów stosunkowo ruchliwą drogą wojewódzką, będą też dłuższe podjazdy.

Wystartowaliśmy.

Po 10 km kilka osób się przyznaje, że ich dotychczasowe życiówki to 30-40 km w ciągu dnia.

Po kolejnych 20 km jedna osoba (wiek 50+) przyznaje się, że w tym roku pierwszy raz siedzi na rowerze, a nic nie trenuje. Organizator zadaje pytanie, czy w takim razie wraca do domu, czy jedzie z nami dalej. No jasne, że jedzie, przecież zapłacił!

No to jedziemy.

Dojechaliśmy do podjazdów. Przez jakieś 5-6 km trasa była na przemian raz w górę, raz w dół, ale podjazdy takie, że nie da się z rozpędu, bo dosyć długie. Przed tym odcinkiem krótki postój. Ruszamy wszyscy razem.

Po przejechaniu "górek" zatrzymujemy się pod sklepem. Na ostatnią osobę, tę, która pierwszy raz siedziała na rowerze w sezonie, czekaliśmy ze 40 minut…

Dramat. Bo nigdzie nie było informacji o takich podjazdach... Bo ta osoba już zmęczona, nie da się, żeby samochód organizatora po nią przyjechał? Co? To dopiero połowa trasy?

Ok, odpoczęliśmy, ruszyliśmy dalej, jeden z organizatorów został z tyłu. Wieczorem żal i pretensje, bo za szybko (średnia wyszła mi 16 km/h, bo starałam się dostosować do grupy), bo takie góry (wyżyny tak mają...), bo ruchliwa trasa (trasa była do obejrzenia w Internecie, każdy mieszkaniec tego regionu Polski mniej więcej wie, jak wygląda), bo dystans niedostosowany do formy uczestników (wszyscy dojechali cali i zdrowi, zadowoleni ze swoich nowych życiówek, poza tą jedną osobą).

Następnego dnia ta osoba została zwinięta przez jakiegoś znajomego samochodem do domu.

I tak sobie myślę... Chociaż lubię chodzić po górach, to w Himalaje nie pojadę, bo sobie tam nie poradzę. Niektórzy nie ogarniają, że podobna zasada działa również w tego typu rajdach. Problem miała ta osoba, problem miała grupa, która miała zdążyć na określoną godzinę na obiad i problem mieli przede wszystkim organizatorzy.

rajd_rowerowy

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 148 (164)