Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

atencjuszka

Zamieszcza historie od: 8 maja 2016 - 17:37
Ostatnio: 10 lutego 2020 - 16:25
  • Historii na głównej: 8 z 8
  • Punktów za historie: 1710
  • Komentarzy: 19
  • Punktów za komentarze: 99
 

#86062

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dworzec centralny, czekam na nocny autobus.
Podchodzi do mnie facet koło trzydziestki, schludnie ubrany, uśmiecha się, stoi chwilę i patrzy. Ja spoglądam na niego, bo jest to nieco niekomfortowe - nie dość, że stoi w mojej przestrzeni osobistej, to jeszcze nieprzyjemnie lustruje mnie wzrokiem.

Intuicja podpowiada mi, żeby się odezwać. Bez większej nadziei na odpowiedź mówię przed siebie „Słucham?”, a tymczasem jego synapsy łączyły się, aby wydusić monolog, który brzmiał dosłownie „Fajne masz nogi, mam nadzieję, że nie masz skarpetek, to możesz zdjąć dla mnie buty? Polizałbym ci stopy albo co innego, tu i teraz” - i serio, w takich sytuacjach mózg średnio pracuje, nie wiedziałam, czy jestem zmieszana, obrzydzona czy przerażona, bo nie słyszy się na co dzień takich specyficznych propozycji.

Jedyne co wiedziałam na tamtą chwilę, że powinnam spi*przać od tego typa gdzie pieprz rośnie, ale autobus miał być za dziesięć minut. Rzucam w jego stronę „Proszę się ode mnie odsunąć” (zero reakcji) i rozglądam się za pomocą, bo typ nadal stoi za blisko.

Przed dworcem ochroniarz pali papierosa, więc podchodzę do niego (a perv powolnym krokiem za mną) i mówię „Ten typ za mną łazi i mówi do mnie nieprzyjemne rzeczy, nie czuję się bezpieczna” (byłam też zestresowana, wydawało mi się to najlepszym pomysłem, by do kogoś podejść i zakomunikować, co się dzieje, żeby tylko nie stać sama).
W zamian dostałam wredny uśmieszek pana ochroniarza, a odpowiedź tonem, jak do nieposłusznego dziecka „To po co się szlajasz nocą?” i tyle było z jego pomocy.

Rzeczywiście. A może zamiast dawać zezwolenie na takie zachowania poprzez brak reakcji i obwinianie ofiar, moglibyśmy wspierać siebie nawzajem i piętnować oprawców?

Sytuacja zakończyła się na tym, że weszłam na teren dworca (nie oglądałam się za siebie, starałam się iść szybko i obejść cały obiekt, aby typa zgubić, chociaż nie miałam pewności, czy wszedł za mną do środka) i zamówiłam stamtąd taksówkę, wychodząc drugim wyjściem.

dworzec centralny

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 188 (216)

#85473

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj o tym, jak za darmo zrobić zakupy spożywcze.

Chyba już większość z nas poznała się na patencie osób bezdomnych - proszą grzecznie, abyś kupił im coś do jedzenia, bo są głodni, nie chcą więcej pić. Łatwo się nabrać na coś takiego, zwłaszcza, że zwykle proszą oni tylko o pieniądze, które jak nietrudno się domyślić, przeznaczą na alkohol czy też inne używki. Idziesz z takim do sklepu, wybiera wszystko co najtańsze, a ty jesteś dumny, że osoba bezdomna będzie miała co jeść.

Tylko, że jest też druga strona medalu - myślisz, że skoro bezdomny nie chce pieniędzy, tylko jest gotów pójść z tobą na zakupy - możesz mu zaufać, więc jeśli akurat się spieszysz, zostawisz pieniądze. A bez wątpienia pójdą one na rozwój nałogu takiej osoby. Dałam się kilka razy na to nabrać, bo gdy podchodzi do mnie w godzinach popołudniowych trzeźwa osoba i prosi o kupienie ciepłej zupy - nie widzę w tym nic złego, a wręcz cieszę się, że mogę rzeczywiście komuś pomóc. Tylko problem zaczyna się w momencie, gdy wracam z pracy i widzę tego samego bezdomnego - tym razem zapitego i agresywnego.

Jest to dosyć proste, pod koniec dnia masz i jedzenie, i pieniądze, w ciągu dnia zapełniasz żołądek, a wieczorami rozgrzewasz się wysokoprocentowymi napojami - nałóg trwa.
Są jeszcze ci „sprytniejsi”, którzy wzbudzają współczucie poprzez choroby czy inne dolegliwości. Jeśli bywacie czasem w centrum Warszawy, mogliście natknąć się na człowieka, który z wielkim banerem „JESTEM POPARZONY”, chodzi wokół Pałacu Kultury czy patelni żebrząc o pieniądze - nie jestem lekarzem, ale za cholerę bym nie powiedziała, że jest on poparzony. Za to nagrzany jest całkiem często - gdy miałam okazję pracować właśnie w tych okolicach, siadał z inną stałą już tam grupą libacyjną i pił wódkę. Miałam z nim kiedyś nieprzyjemną sytuację, skomentował on w swoim stanie upojenia mój ubiór i ciało w bardzo wulgarny sposób (bez przytoczeń, nie pamiętam dokładnie, ale zdenerwował mnie i powiedziałam, aby dał mi spokój - skutkowało to rzuceniem we mnie puszką po piwie - na szczęście pustą i pod nogi, a nie daj Boże w głowę).

Zapadł mi on wyjątkowo w pamięć, ponieważ ostatnio na jednej z grup na Facebooku pewna dziewczyna opublikowała jego zdjęcie z zapytaniem, czy nie można by zrobić zbiórki pieniężnej dla tego biednego człowieka. Nie, dzięki - nie mam w zwyczaju sponsorowania libacji alkoholowej (spotkania towarzyskie mogą być wyjątkiem).

Jeśli pomyślicie, że jestem bezduszna, bo nie chce mi się kupić bezdomnej osobie bułki w sklepie - mogę was zapewnić, że w Warszawie jest mnóstwo miejsc, gdzie mogą udać się osoby bezdomne, aby się najeść - chociażby na Miodowej. Tylko warunek jest jeden - trzeba być trzeźwym, przed wejściem sprawdzają alkomatem. A to najwidoczniej dla wielu osób jest problemem.

Wydaje mi się, że na tym możemy skończyć wątek bezdomnych. Temat jednak jest niestety szerszy - pewna grupa osób znalazła sposób na zaoszczędzenie na comiesięcznych wydatkach. I nie, nie są to osoby w krytycznej sytuacji finansowej.

Jedna z pań miała zwyczaj, że chodząc po Saskiej Kępie pytała ludzi właśnie o zrobienie jej zakupów (warto wspomnieć, że wyglądała schludnie, nie jak bezdomna) - ok, rozumiem, że ktoś może mieć chwilowy problem z pieniędzmi, jakieś nagłe wydatki i łapanie się ostatniej deski ratunku. Tylko, że problem tkwi w tym, że owa pani chodzi po tej dzielnicy już od jakiegoś roku, czyli zakładam, że jej tryb życia polega na stałym oszczędzaniu na zakupach spożywczych. Co więcej, bardzo wybredna z niej osoba - raz miałam okazję robić jej zakupy i nie miała ona problemu z wybieraniem najdroższych produktów, których ja zresztą sama sobie nie kupuję, o czym ją poinformowałam.

Może jestem skąpa, ale jeśli mam wydać na małe zakupy spożywcze dla obcej osoby więcej niż na większe zakupy dla mnie i mojej współlokatorki, to coś jest nie tak. Poinformowałam ją, że mogę jej zrobić takie zakupy, jakie robię sobie (mówimy oczywiście o tych podstawowych - jaja, pieczywo, mleko etc.) - to w odpowiedzi pani naburmuszyła się i dała mi do zrozumienia, że „innych nie chce”. W takim razie chyba pora zapłacić samemu za zakupy.

bezdomni

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (150)

#84035

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ludzie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać.

Pracuję w kawiarni, obok której mieści się niewielki sklep, gdzie można zrobić ekspresowe zakupy. Mając przerwę, poszłam tam kupić papierosy.

Przed sklepem podeszła do mnie starsza kobieta (około sześćdziesiątki) i poprosiła mnie, żebym kupiła jej cztery banany i olej rzepakowy. Powiedziałam, że nie ma problemu. Kolejka do kasy była całkiem spora, więc zdążyłam się jej przyjrzeć, gdy stała przed wejściem - będąc szczera, do portretu osoby potrzebującej nieco jej brakowało - zadbana, czysta, normalnie ubrana, miała ładną torebkę i dużo siatek. Pomyślałam sobie, nie mi to oceniać kto jest potrzebujący, a kto nie, a ja lubię pomagać. No cóż.
Oleju w sklepie nie było, swoje zakupy zrobiłam, banany wzięłam. Wychodzę ze sklepu, idę w stronę starszej kobiety, która z miejsca na mnie naskakuje.

- Czemu takie banany? Nie było zielonych?
- Gdyby mnie pani uprzedziła, bym wzięła zielone. Ale są takie. Oleju nie było.
- To ty nie umiesz dobrych bananów wybrać? (Rozumiem, różnica wieku i tak dalej, ale nie przeszłam z panią na ty) A olej wszędzie jest! Zawsze! Olej staropolski miałaś mi dać!

Poczułam się co najmniej jak jej wnuczka, która dostała bojowe zadanie od babci i nie potrafiła dobrze go zrealizować. Ale ja nie byłam jej wnuczką, a to były moje pieniądze i fakt, że kupiłam jej te banany wynikał tylko i wyłącznie z tego, że byłam miła.
Stwierdziłam, że nie będę tracić czasu na przekomarzanie się z obcą mi osobą, która nawet nie zna słowa „dziękuję” - wyszłam tylko zapalić, a kończyła się moja przerwa - więc odeszłam w swoją stronę.

Jednak pech chciał, że ta sama kobieta przyszła do naszej kawiarni. Pech również chciał, by obsługiwała ją moja koleżanka, gdy ja robiłam kawę odwrócona do niej tyłem. Pani zamówiła kawę i ciasto, które w tym zestawie kosztują niecałe dwadzieścia złotych. Czy to nie jest wygórowana cena (przede wszystkim) dla osób w potrzebie? Czy osoba, która rzekomo nie jest w stanie kupić za własne pieniądze bananów i oleju chodzi do kawiarni? Czy to jakaś nowa metoda „na wnuczka” odwrócona o sto osiemdziesiąt stopni?

Pomyślałam sobie, że może stale czatuje pod jakimś sklepem, prosi młode osoby o kupienie jej produktów spożywczych, żeby zaoszczędzić na inne przyjemności.
Za każdą kawę dostaje się pieczątkę, za określoną ilość pieczątek dostaje się kawę za darmo - więc skusiłam się, żeby przed nosem naszej bohaterki wziąć kartę i podbić jej stempelek, kiedy moja koleżanka odbierała od niej banknot. Podałam jej oznaczoną kartę, życząc smacznego. Nie zapomniałam również zapytać, czy banany również jej smakowały. Trochę głupio jej się zrobiło, gdy mnie poznała.

biedne smutne babulki

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 142 (160)

#79180

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na trawie leży nieprzytomny mężczyzna wyglądający na bezdomnego. Nie ma jednej nogi, obok niego leżą kule. Podchodzimy z koleżanką, nie reaguje na "Wszystko w porządku?", "Czy potrzebuje pan pomocy?" - chwilę później budzi się, wymiotuje krwią.

Dzwonimy na 112 i opisujemy sytuację.

Po 20 minutach od zgłoszenia przyjeżdża dwóch strażników miejskich (czemu nie pogotowie?) i zaczynają nas opieprzać.
"A czemu panienki nie udzieliły pomocy? Coo, rączek ubrudzić nie można? Hehe”.

Nie, nie można. Facet leżał w swoich rzygach z krwi, a ja nie chcę się niczym zarazić. Nie noszę przy sobie rękawiczek, które akurat nasi koledzy funkcjonariusze posiadali.

Przepraszam - ale czy my zrobiłyśmy coś źle? Czy było w tym coś niewłaściwego, że nie udzieliłyśmy pomocy bez odpowiedniego sprzętu? Facet mógł mieć HIV czy inną chorobę.

Chciałam jeszcze dodać, że nikt poza nami nie zareagował. Było to w centrum Warszawy, niedaleko metra, więc ludzi przechodziło mnóstwo. Zero reakcji. No bo to przecież żul. Schlał się, to niech leży. Tylko że on nie wstałby o własnych siłach.

straż miejska

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 202 (228)

#78586

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja babcia ma trójkę dzieci, dwóch synów i jedną córkę, tzn. moją mamę. Mieszkamy i pracujemy w Warszawie, jeden z jej braci także. Drugi brat, najmłodszy z tej trójki, mieszka z moimi dziadkami na wsi - zajmuje się z nimi gospodarstwem i ogólnie handlem rolniczym.

Brat, którego na potrzeby historii nazwę Piotr, ma żonę Anię i dwójkę dzieci w wieku trzynastu i pięciu lat. Historia będzie na temat wyżej wspomnianego małżeństwa. Jeśli zastanawiacie się, kto będzie tutaj piekielny - Piotr czy Ania - niezależnie od tego, kogo wybraliście, macie rację.
Przejdźmy więc do historii właściwej.

Piotr poznał Anię mając lat dziewiętnaście, a już rok później byli małżeństwem, głównie z powodu niespodziewanej ciąży. Gdyby nie to, najprawdopodobniej po jakimś czasie ich drogi by się rozeszły, albo w lepszym (gorszym) przypadku wzięliby ślub nieco później.

Do czego zmierzam - ani Piotr, ani reszta rodziny nie znała Ani zbyt dobrze, przynajmniej nie na tyle, by przyjąć ją do siebie. Jednak jak moja babcia mówiła, w małej wsi nieślubne dziecko, mieszkające tylko z jednym rodzicem byłoby obiektem plotek i kpin. Wraz z rodziną Ani umówili się, że tak będzie najlepiej.

Pierwsze lata mijały całkiem spokojnie. Dziadkowie, Piotr, Ania i ich syn mieszkali w jednym domu, który należał wcześniej do mojej prababci, i w którym wychowała się moja mama. Dom podzielony był na pierwsze i drugie piętro, na każdym z nich była kuchnia, łazienka i sypialnie. Piętra dzielił korytarz, gdzie były także drzwi wejściowe. Można więc powiedzieć, że dom był podzielony na dwa mniejsze mieszkania.

Gdy syn Piotra, Aleks, zaczął chodzić do szkoły, a Ania miała stałą pracę, zaczęły się problemy.

Nie wiem czym dawniej zajmowała się Ania, jednak nie było jej całymi dniami. Piotr pracował zwykle na polu lub jeździł do firmy, więc Aleksem ktoś musiał się zajmować.

Od tego czasu moja babcia odbierała go ze szkoły, gotowała mu obiady etc. Była w końcu babcią, siedziała głównie w domu, więc zajmowanie się wnukiem było dla niej przyjemnością.
Jednak gdy babcia w ogóle przestała zauważać obecność Ani w domu, zaczęła się niepokoić. Nikt jej nie prosił o opiekę nad Aleksem, równie dobrze mogła tego nie robić i wtedy dzieciak byłby zdany na siebie.

Piotr, jak tylko mógł to odbierał go ze szkoły czy wychodził z nim pograć w piłkę po pracy. Ania nie angażowała się w życie swojego syna. Babcia spytała się kiedyś Piotra, co z nią, czemu tak późno kończy pracę. Dowiadywała się dopiero od niego, że Ania często ma "wyjazdy służbowe", o czym tym bardziej nie wiedział jej syn, bo i tak matkę widział tylko w nocy, jeśli jeszcze nie spał.

Przechodząc do kolejnego etapu rodzinnej historyjki, chcę przybliżyć wam relację mojej babci i jej synowej. Nigdy się nie kłóciły - bo praktycznie się nie znały. Przez pierwsze miesiące, zwłaszcza, jak Ania była w ciąży, spędzały ze sobą trochę czasu, ale chyba bardziej dlatego, że wypadało.
Zaczęło się od znikających rzeczy. Czy to nowa pościel, sztućce, kwiatki - wszystko nagle ginęło. Babci wtedy nawet na myśl nie przyszło, że to mogłaby być Ania, obarczała winą siebie, narzekała, że ma sklerozę i nie wie, gdzie co zostawiła.

Jednak gdy babcia kupiła sobie wielki, ręcznie malowany wazon do salonu i następnego dnia już go nie było, zaczęła się zastanawiać, czy to na pewno problemy z pamięcią. Wydało się, gdy wieczorem Piotr przyszedł na dół z dziadkiem. Podziękował babci za prezent, że Ania jest bardzo zadowolona - na co babcia zrobiła wielkie oczy. Zapytała się, o jaki prezent chodzi i cóż, jak pewnie myślicie - wazon.
Babcia, jak sama później mówiła, zdenerwowała się. W rzeczywistości machnęła na to ręką i skwitowała, że jak zabiera to niech ma, ale wystarczyło poprosić, to by kupiła drugi taki sam.

Oprócz kradzieży i ogólnej nieobecności Ani, dochodziła do tego jej bezczelność. Na Boże Narodzenie, byłam już wtedy chyba w gimnazjum, powiedziała, że barszcz babci to "największe g*wno, jakie jadła".

Przy dzieciach. Przy wigilijnym stole. Dziadek wtedy kazał jej wyjść, a resztę Wigilii spędziliśmy wtedy w węższym gronie. Nie wiem, gdzie poszła wtedy Ania, wyszła z domu wręcz w pośpiechu, ale Piotr był wściekły i został z nami.
Był to pierwszy tego typu incydent, później było już tylko gorzej.

Dziadek i Piotr pojechali tego dnia rano do firmy, Aleks był w szkole, a Ania miała mieć dzień wolny. Po południu babcia dostała wysokiej gorączki. Zasłabła i jak mówiła, nie była w stanie podnieść się z miejsca. Wołała kilkakrotnie Anię, która chwilę wcześniej odkurzała, oglądała telewizję itd. Babcia myślała, że może nie słyszy, ale gdy chwilę później zeszła na dół i zaczęła zakładać buty, poprosiła ją o podanie jej leków z szafki i wody. Ania spojrzała się tylko na nią i wyszła z domu.

Podobnych sytuacji nazbierała się cała masa, jednak nie jestem w stanie opisać kilkunastu lat w jednej historii.
Jednak krótko wracając do początku - czemu sądzę, że Piotr jest piekielny?

Pozwala na to wszystko. Znaczy, pozwala na to, co wie, bo babcia nie mówi już o kolejnych kradzieżach i wrednych odzywkach synowej. Sądzi, że tak jest lepiej, że woli nie wdawać się w większy konflikt. Piotr za to toleruje jej codziennie wychodzenie na cały dzień, gdy sam nawet dokładnie nie wie, gdzie jego żona pracuje.

Po urodzeniu się drugiego dziecka zaczęła go ignorować. Piotr chwilami wątpi, że to jego dziecko. Trzynastoletni Aleks jest wulgarny, zamknięty w sobie, babcia przyłapała go na paleniu papierosów. Boli go jego sytuacja, że nie ma praktycznie kontaktu z Anią. Nigdy mu nie prała, nie gotowała, nic.

Jest jego matką tylko pod względem biologicznym. Jego siostrę Ania zabiera do "pracy". Nie widziałam swojej kuzynki już nie wiem, ile czasu. Jak przyjeżdżam, słyszę tylko, że Ania ją zabrała.

Wszyscy mówimy Piotrowi, by wziął rozwód. A mu szkoda dzieci. Chociaż one i tak już wystarczająco cierpią. Boi się i wierzy, że ona się zmieni. A nie zmieni się, bo nikt jej do porządku nie doprowadza. Ani Piotr, ani moja babcia, ani nikt. Drugi brat mojej mamy lub ona sama czasem jej coś powiedzą jak jesteśmy na wsi, dochodzi nawet do kłótni, ale niczym to nie skutkuje, zresztą my jej z domu nie wywalimy, bo to nie nasz dom.

Rozmawiałam wiele razy z Piotrem i z Aleksem. Wzruszają ramionami, unikają tematu, zamykają się na jakąkolwiek zmianę.

Już kończąc, sytuacja która wyprowadziła mnie z równowagi. Kilka dni temu przyjechałam po Aleksa zabrać go na dwa dni do Warszawy za zgodą Piotra. Stałam na korytarzu, kiedy babcia wołała Aleksa na dół.

I wow, nagle pojawiła się supermama, chyba jakieś święto, że była w domu. Nie widziała mnie, więc pewnie poczuła się pewniej i ryknęła w stronę mojej babci "Wypi*rdalaj!"
Naprawdę coś we mnie pękło, jak można do osiemdziesięcioletniej, spokojnej kobiety, swojej teściowej, tak się zwracać?

Ryknęłam równie głośno, że sama może wypi*rdalać, bo to dom mojej babci, a nie jej. Zaskoczyłam ją tym strasznie, zwłaszcza, że nie wiedziała, że tu jestem.

Aleks normalnie zszedł na dół i było mu tylko wstyd za jego matkę.

Jeśli wiecie, co można zrobić, napiszcie.

rodzina

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (222)

#78036

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Prowadzę korepetycje z języka angielskiego dla uczniów szkoły podstawowej/gimnazjalistów. Z tej okazji kilka smaczków:
1. W grudniu ubiegłego roku dostałam telefon od mamy chłopaka w trzeciej klasie gimnazjum. Miał on w tym roku zdawać egzamin gimnazjalny i FCE Cambridge (Poziom tego egzaminu to B2-C1, dla porównania egzamin gimnazjalny to A2-B1).

Zaczynając od początku - czy dobrym pomysłem jest przystępowanie do dwóch tego typu egzaminów w ciągu jednego roku, ba, w ciągu dwóch miesięcy? (do FCE miał podchodzić przed wakacjami) Zwłaszcza, jeśli chodzi o FCE, bo poziom egz. gimnazjalnych jest stosunkowo niski. Egzamin ten można zdać w dowolnym terminie (ale płaci się 600 złotych), więc jeśli nie czujesz się pewny w angielskim - nie podchodź do niego, możesz stracić pieniądze i nie dostać certyfikatu (który, de facto, nie był chłopakowi w tym wieku niezbędnie potrzebny).

Ale w takim razie, gdzie jest problem, gdzie jest absurd? No bo w sumie, o co ja się czepiam, jak chce mieć certyfikat (uściślając: jego matka chce) to niech zdaje. Jasne. Tylko, że:
- chłopak potrafi nazwać kilka czasów, jednak ma problem ze stosowaniem któregokolwiek z nich, głównie używa formy podstawowej czasowników,
- z trudem przychodzi mu czytanie, a tym bardziej rozumienie, analiza tekstu,
- ma spore braki w słownictwie,
- potrafi się co prawda dogadać w prostych sytuacjach, ale robi spore błędy językowe praktycznie w każdym zdaniu (np. jak wspomniałam wyżej nie stosuje czasów).

I jak chłopak, którego poziom to słabe A2 (jeśli nie A1), ma zdawać egzamin na poziomie zaawansowanym? Jak miał nauczyć się tego w mniej niż pół roku? Jak matka może narzucać synowi (chłopak sam powiedział, że on nie chce zdawać tego egzaminu, bo nie lubi angielskiego) coś ponad program w szkole, jak on ledwo radzi sobie z zupełną podstawą? Szczerze mówiąc, obawiam się o jego wyniki na tegorocznym egzaminie gimnazjalnym.

2. Pierwsza i sądzę, że niestety ostatnia lekcja z dziewczynką w trzeciej klasie szkoły podstawowej.
Dlaczego? Czym mogło zawinić kilkuletnie dziecko? Cóż, ponownie problemem są nie dzieci, a rodzice. Lekcja trwa 60 minut. W tym przypadku trwała od godziny osiemnastej do godziny dziewiętnastej. Podczas tych 60 minut skupiam się tylko i wyłącznie na prowadzeniu zajęć, co jest chyba rzeczą normalną. Nie zauważyłam więc, że matka dziewczyny postanowiła w trakcie lekcji wyjść z domu.

Okej, nie ma w tym nic złego, że mogłaby wyjść na chwilę (chociaż nie jest to rozsądne - zostawilibyście obcą osobę we własnym domu z własnym dzieckiem?) Jednak jeśli jest już te kilka minut po dziewiętnastej, a ja muszę czekać, wydzwaniać do niej (nie odbierała), martwić się, to coś jest nie tak.

Nie mogłam tak po prostu sobie wyjść. Zresztą byłyśmy zamknięte, nie szukałam kluczy, ale nie było ich też nigdzie na wierzchu, więc to chyba jasne, że nie będę grzebać w domu obcej osoby niezależnie od sytuacji.

Wzorowa matka zaszczyciła mnie swoją obecnością o 19.40. Gdy wyjaśniłam jej swoją frustrację, była szczerze zdziwiona - cóż, jak stwierdziła, myślała, że skoro już przyszłam na godzinę to mogę zostać trochę dłużej popilnować dziewczynki. Tak. Właśnie tak to działa.

Na razie to wszystko - mam jeszcze kilka historii związanych z korepetycjami, ale nie jestem w stanie ich wszystkich tutaj opisać.

korepetycje

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 269 (281)

#76601

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Będzie o fioletowej sieci z literą P na początku.
W sierpniu przedłużyłam po raz kolejny u nich umowę, zakupując także nowy telefon z gwarancją roczną. Istotne dla historii jest to, że przez cztery miesiące jego użytkowania nie był choćby przez chwilę narażony na jakiekolwiek uszkodzenia - w dniu zakupu dokupiłam do niego obudowę i szybkę ochronną, na twardą powierzchnię nie upadł mi ani razu, nie było także kontaktu z pyłem czy jakąkolwiek cieczą.


Mimo tego, telefon z jabłkiem zepsuł się po bardzo krótkim okresie czasu użytkowania (na ekranie stopniowo zaczęły się pojawiać fioletowe paski, zasłaniając w końcu całą treść wyświetlacza). Po to jednak jest gwarancja, by telefon można było naprawić za darmo, jeśli oczywiście nie został uszkodzony przez właściciela. Czyli, jak mi się wydawało, w moim przypadku.

Wybrałam się do salonu i oddałam telefon do naprawy na gwarancji. Przed oddaniem standardowe oględziny, dziesięć minut zajęło facetowi oglądanie telefonu z każdej możliwej strony, szukając chociażby małej ryski czy obicia na obudowie (oczywiście nie znalazł).

Po całej procedurze zapewnił mnie, że urządzenie wróci do mnie w przeciągu maksymalnie dwóch tygodni, a następnego dnia mogę przyjść po telefon zastępczy.
W takim razie przychodzę następnego dnia.

Nie było konsultanta, który mnie poprzednio obsługiwał, więc podeszłam do jedynego wolnego stanowiska, gdzie była (jak się później okazało) niezbyt rozgarnięta pani: Bo ona właśnie przyszła do pracy i nie orientuje się, czy w magazynach są jakiekolwiek telefonu zastępcze (to może sprawdź?), ale w ogóle to nie będzie wydawać jakiegokolwiek, bo ona "nie rozumie w czym problem". Odpuściłam sobie.

Po dwóch tygodniach brak odzewu w sprawie telefonu. Ok, poczekam jeszcze kilka dni, jak się nie odezwą, sama zadzwonię.
I tak musiałam zrobić, bo mija trzeci tydzień, a sytuacja stoi nadal w miejscu. Dzwonię.
Po długiej rozmowie, dowiedziałam się, że:
- Telefon został zalany, naprawa niegwarancyjna,
- Cena naprawy: 1500 zł (nie zostało mi nawet powiedziane, za jaką dokładnie część taka zawrotna suma, bo tego salon oczywiście nie wie, oni tylko przekazują informację od serwisu)

Naprawdę puściły mi nerwy, bo jak opisywałam wcześniej, telefon nie był narażony na ŻADNE uszkodzenia.
Został mi wysłany link do strony serwisu, gdzie można sprawdzić przebieg naprawy. I tu zaczyna się robić ciekawie.
Niektórzy posiadacze telefonów z jabłkiem wiedzą, że posiada on wskaźnik cieczy - „Normalnie wskaźnik jest biały lub srebrny, ale jeśli wejdzie w kontakt z wodą lub cieczą zawierającą wodę, całkowicie zmienia kolor na czerwony” o czym możecie przeczytać tutaj: https://support.apple.com/pl-pl/HT204104

Wnioskuję więc, że skoro według serwisu telefon miał kontakt z cieczą, wskaźnik powinien być czerwony. Oto zdjęcie, które zostało mi przesłane wraz z informacjami o uszkodzeniu: http://i65.tinypic.com/141mbzn.png
Czy to nie jest kolor biały? Czy może ja jestem daltonistką? Nie mam możliwości sprawdzenia samodzielnie tego wskaźnika, znajduje się w środku, a rozłożenie tego telefonu przez kogoś innego niż osoba w serwisie skutkowałoby unieważnieniem gwarancji.

Jak się pewnie domyślacie, wykonałam kolejny telefon do salonu. Poinformowałam, że zdjęcie jest niezgodne z treścią powyżej, o czym świadczy kolor wskaźnika. Ok, przyjęli informację, ja nie wyraziłam zgody na pokrycie kosztorysu naprawy i poprosiłam o zwrot telefonu.

Do akcji wkroczyła rękojmia - przygotowałam pismo i pojechałam odebrać swoje.
Oprócz agresywnego zachowania konsultanta spotkałam się także z odmową złożenia reklamacji w ramach rękojmi. Proszę bardzo, jak nawet nie chcą podpisać - mogę już składać pismo do sądu.

Poprosiłam o jakiś kontakt do kierownika salonu, został mi podany e-mail, na który napisałam pierwszy raz prawie miesiąc temu. A maile poszły trzy, w odstępie ok. tygodniowym, więc nie ma możliwości, że "nie był zauważony".

Czekam nadal na podpis odmowy przyjęcia rękojmi, bo bez tego do sądu ani rusz. Tak więc jestem bez mojego telefonu od prawie trzech miesięcy. Byłam zmuszona kupić nowy, bo nie mam możliwości funkcjonowania bez niego przy mojej pracy i przy moim stanie zdrowia. Czy jest jeszcze coś, co mogę zrobić w takiej sytuacji?

uslugi

Skomentuj (76) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 132 (172)

#72876

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja dobra znajoma (załóżmy Kasia) należy do grupy wspomagającej funkcjonowanie naszej parafii. Organizują oni zajęcia w świetlicach, wspomagają księży w przygotowaniach młodzieży do bierzmowania etc.
Owa grupa zdecydowała się na zbiórkę pięniedzy dla chłopca na operację guza mózgu. Skonsultowali się z proboszczem, na następny dzień upiekli ciasta.

Niedziela, godzina osiemnasta, dzwoni do mnie Kasia, że koleżanka z grupy rozchorowała się i nie ma kto jej pomóc ze sprzedażą ciast. Do kościoła mam blisko, przyszłam, rozłożyłyśmy manatki i do pracy. Dla każdej osoby kawałek ciasta za "co łaskę". Przed puszką wyraźnie napisane, na co zbieramy.

Główna bohaterka - bezczelny berecik - z głodnym wrażeń i ciasta wzrokiem bez "zbędnych" pytań sięgnęła po - uwaga - nie kawałek, a cały talerz z ciastem, na szczęście Kasia zdążyła ją powstrzymać z propozycją, że ona poda z serwetką.
Berecik trochę zaskoczony i okazuje się, że jednak potrafi mówić:
- Bo w końcu ile za to ciasto?
- Tak jak wcześniej wspomniałam, "co łaska".

Wow! Błysk w oku. Berecik uradowany.

- To ja poproszę to! - wskazując swoim napuchniętym paluszkiem na najbardziej zapełniony talerz, ruchem okrężnym, oznaczającym "TAK, CAŁĄ JEGO ZAWARTOŚĆ!"
Kasia podaje, dała całą reklamówkę, bo na serwetce się nie zmieści, chyba z cichą nadzieją, że berecik rzuci jakimś banknotem. Zresztą ja też miałam takie przeczucia.
Skądże!
Berecik w pełni szczęścia ze swoją zdobyczą, wyjmuje portfel.
I uwaga! Wrzuca do puszki... złotóweczkę!
- Do widzenia! - rzuca na odchodne, poprawiając antenkę. Chyba nie zdążyłyśmy zareagować.

...No tak! Bóg zapłać! Bóg, zapłać za operację! Bo nie mamy już prawie ciasta. Co za zachłanność. Do widzenia!

bezczelne berety

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 418 (448)

1