Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

bypek

Zamieszcza historie od: 6 maja 2011 - 21:43
Ostatnio: 12 lutego 2022 - 11:08
  • Historii na głównej: 4 z 12
  • Punktów za historie: 3207
  • Komentarzy: 237
  • Punktów za komentarze: 2012
 
zarchiwizowany

#80949

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Pisząc komentarz do jednej z historii o kurierze, przypomniała mi się nasza piekielność względem jednego z nich. Nazwa firmy, dla której pracował nie ma znaczenia dla historii.
Jakoś tak się złożyło, że dość często (2-3 razy w tygodniu) wysyłamy do Wielkiej Brytanii paczki, których waga zawsze jest w okolicy 30 kilogramów, a wymiary tworzą całkiem foremny sześcian, poręczny do noszenia. Od zawsze używamy jednej firmy kurierskiej.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy u rodziców męża, po paczki przyjeżdżał młody kierowca, mógł mieć może 25 lat. Nie był ułomkiem, ale do pakera też było mu daleko. I ten kierowca za każdym razem narzekał, że ciężkie paczki, że duże, że on to musi nosić. Po jakichś dwóch miesiącach po paczki zaczął przyjeżdżać inny kierowca, od którego dowiedzieliśmy się, że tamten zmienił region. Bywa.
Pech (jego pech) chciał, że w jego nowym regionie znalazła się wioska, do której wkrótce sami się przeprowadziliśmy. Żałuję, że nie mogliśmy zobaczyć jego miny, kiedy na zleceniu zobaczył nasze nazwisko. Męczył się z nami jeszcze kilka miesięcy, za każdym razem wyrzekając, jacy my niedobrzy, że takie fanaberie mamy. Któregoś razu musieliśmy nadać coś mniejszego, w rozmiarze pudełka po butach, i sporo lżejszego. Mój mąż nie mógł sobie odmówić drobnej uszczypliwości, i kiedy kurier podjechał po przesyłkę, zagaił:
- Takie paczki to można nosić, co?
- No, wszystkie mogłyby takie być. – Odrzekł, nic nie podejrzewając, kierowca.
Mój mąż był bezlitosny:
- To trzeba było listonoszem zostać.
Dwa, czy trzy tygodnie później w naszym regionie pojawił się nowy kierowca. Złoty człowiek, na którego złego słowa nie dam powiedzieć.

kurierzy

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -5 (25)
zarchiwizowany

#67640

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia autobusowa. Nie o babciach, nie o dresach, nie o gimbusach. O przewoźniku i jego podejściu do pasażerów.
Jak już wspomniałam kiedyś, dom moich rodziców znajduje się na wsi. Autobusy jeżdżą bardzo rzadko, a na wakacjach prawie wcale. Czekałam sobie na autobus na dworcu w mieście powiatowym przejeżdżający przez miejscowość moich rodziców. Dworzec jest w kształcie prostokąta a stanowiska (całe sześć) rozmieszczone są po jego bokach: po jednym przy każdym wierzchołku i po jednym w geometrycznym środku każdego z dłuższych boków. Mój autobus miał odjechać ze stanowiska szóstego, toteż grzecznie stałam. Przyszłam na dworzec o 14:03, autobus o 14:20. Trzeba zaznaczyć, że autobusów w ciągu tych dwudziestu minut odjeżdża co najmniej dziesięć – są to typowo pracownicze autobusy, odwożące głównie ludzi do domów po ich zmianie w pobliskiej fabryce; ale też każdego, kto na dworcu sobie do niego wsiądzie. W praktyce wygląda to tak, że podjeżdża cała chmara autobusów, ustawiają się jeden za drugim i trzeba szukać tego właściwego. Mój miał nazwę miejscowości na literę „S”. Wiedziona doświadczeniem, od mniej więcej dziesięć po drugiej wypatrywałam swojego przeznaczenia. Ale nie, piętnaście po jeszcze nie podjechał, dwadzieścia po też go nie było, dwadzieścia pięć po ani widu ani słychu. O wpół do trzeciej stało się jasne, że go przegapiłam. Tylko jakim cudem, nie wiadomo.
Następny autobus pod dom moich rodziców o 15:40, ale w międzyczasie jeszcze jest taki o 15:10, który jedzie w tym samym kierunku, tyle tylko, że jedzie wzdłuż drogi krajowej, a do wioseczki nie zajeżdża. Cóż, jako że do drogi krajowej od moich rodziców jest ledwie jakiś kilometr z haczkiem, stwierdziłam, że pojadę nim, a później podejdę, bo aż tak długo nie chciało mi się czekać. Wkurzona na samą siebie za gapiostwo, poszłam się przejść po dworcu (jakieś 50? metrów długości). Rozglądając się po okolicy, zauważyłam jedną (!) smętnie wiszącą kartkę z informacją: „Informujemy, że autobusy ze stanowisk numer 5 i 6 odjeżdżają ze stanowisk numer 3 i 2”. Kartka zwykła, A4, zadrukowana, wisiała sobie pod rozkładem jazdy na stanowisku piątym. Jeśli kiedykolwiek podobna kartka wisiała też pod rozkładem jazdy na stanowisku szóstym, to albo została radośnie przez kogoś zerwana, albo zaklejona jakąś informacją o skupie żywca, czy czymś innym. Pięknie, prawda?
Ciekawostka numer jeden: Na kartce nie było żadnej daty, pieczątki, czy podpisu, więc równie dobrze mógł ją nakleić pierwszy lepszy dowcipny Józek.
Ciekawostka numer dwa: Autobus z 15:10 rozkładowo również odjeżdżał ze stanowiska szóstego. I w rzeczywistości też stamtąd odjechał.

komunikacja-nie-miejska

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 71 (123)

#21413

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie mieszkam w metropolii, więc do liceum dojeżdżałam autobusem linii należącej do prywatnego właściciela. Autobusy te kursowały średnio co trzy godziny (rano kursy były częstsze, wiadomo, ludzie do pracy i do szkoły musieli się dostać). Którejś zimy, kiedy mróz trzaskający na spółkę z ogromnym śniegiem opóźniał niejeden kurs, poranne autobusy stawiały się na przystankach zadziwiająco punktualnie.

Nie byłoby w tym nic piekielnego, gdyby nie to, że pewna kobieta postanowiła się poskarżyć na kierowców. Dokładnie nie zacytuję treści skargi, dawno to było, postaram się jednak oddać jej sens:

"Przyszłam dziś rano na przystanek tak jak zwykle, pięć minut przed planowanym odjazdem autobusu. Ale, że było mroźno, to byłam przekonana, że autobus przyjedzie opóźniony. Weszłam do sklepu, żeby się ogrzać. Proszę mi wyjaśnić, dlaczego autobus przyjechał punktualnie?"

komunikacja wiejsko-miejska

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 834 (892)

#16067

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przepraszam za brak dialogów i rozwlekłość tekstu. Działo się to dość dawno temu, więc opisałam wszystko tak wiernie, jak zapamiętałam.

Każdy, kto uczęszczał do szkoły, może przywołać w pamięci nauczyciela, którego bez wahania mógłby nazwać piekielnym. Mnie przypadł w udziale piekielny geograf. Kończyłam wówczas szkołę, po której wybierałam się do liceum, które w mojej okolicy miało najlepszą renomę.

Piekielność pana geografa odzwierciedlała się tym, że miał swoich faworytów, jak i tych, którzy – choćby nie wiem, co zrobili – nigdy nie mogli mieć wyższej oceny niż trzy. Powiecie pewnie, że to powszechne? Owszem, pod warunkiem, że nauczyciel faktycznie zwraca uwagę na umiejętności ucznia. Pan geograf kierował się jedynie nazwiskiem. Moje nazwisko kojarzyło mu się nie najlepiej: z moim ojcem, z którym od lat pozostawali w niezgodzie . Mniejsza o to, skąd wzięła się wzajemna niechęć, dość powiedzieć, że mój o rok młodszy brat też miał z nim drogę przez mękę. Nie będę tu opisywać tego, co działo się przez całe trzy lata, kiedy mnie uczył, opiszę tylko ostatni, decydujący rok. Otóż od samego początku przy każdym sprawdzianie, przy każdej kartkówce brakowało mi dosłownie jednego punktu do wyższej oceny. Zatem przeważnie dostawałam dwóje, albo tróje, jeśli Piekielny miał lepszy humor. Na początku próbowałam się wykłócać, wynajdywać rzeczy, które innym uznał, a mnie nie; jednak po którymś tam razie odpuściłam. I tak nigdy mi tego punktu nie przyznał.

Tak więc zbliżał się koniec ostatniej klasy, a mnie wychodziła dwója na świadectwie. Pominę fakt, że byłaby jedyna dwója, jaką kiedykolwiek miałabym na świadectwie w tej szkole. Bardziej istotne jest, że największe klasowe obiboki, które cały rok kompletnie nic nie robiły i to nie tylko względem geografii, też miały mieć dwóję. Dlaczego? Ano, dlatego, że nie opłacało się ich w ostatniej klasie zatrzymywać na kolejny rok, skoro przez całą szkołę jakoś przechodzili z klasy do klasy.

Kiedy mój ojciec się o tym dowiedział, dostał niemal piany na ustach: kazał mi składać podanie o egzamin komisyjny. Posłuszne dziecko ze mnie było wówczas, więc napisałam i zaniosłam do pani dyrektor. Pani dyrektor, jako osoba do rany przyłóż, przyjęła podanie i jeszcze tego samego dnia miałam wyznaczony termin: dwa tygodnie później. Byłoby wcześniej, gdyby nie fakt, że egzaminatora trzeba było szukać w sąsiedniej gminie – żeby nie można było zarzucić stronniczości.

Przystąpiłam do egzaminu bez jakichś szczególnych przygotowań. Zadania rozwiązałam przed czasem, po czym dostałam jeszcze temat do napisania wypracowania. Miałam na to godzinę, nie pamiętam ile słów miało to wypracowanie zawierać, ale miało być na co najmniej dwie strony A4. Temat brzmiał: Wielkie odkrycia geograficzne zapoczątkowane przez Kolumba. Uporałam się z tym w 45 minut, po czym wyszłam z sali. Komisja egzaminacyjna w składzie: dyrektor szkoły, egzaminator główny i pan historyk mieli ocenić moje wypociny. Razem z komisją został mój tato i rzeczony piekielny geograf – obaj w charakterze świadków.

Po godzinie zawołano mnie z powrotem. Kiedy już usiadłam, pani dyrektor mi pogratulowała, a egzaminator powiedział, że gdybym składała podanie o egzamin na ocenę celującą, bez wahania by mi ją przyznał. Ale, że składałam o pięć, to on nie może mi wyższej oceny postawić. Zatem miałam swoją piątkę na świadectwie.

Najlepsze jednak opowiedział mi tato. Kiedy wyszłam z sali, egzaminator przejrzał moje odpowiedzi i wypracowanie, i wypowiedział się na ten temat mniej więcej tymi samymi słowami, które wyrzekł później do mnie. Piekielny geograf, kiedy to usłyszał, dostał szału, zaczął sypać uwagami, że to niemożliwe, bo w wypracowaniu nie uwzględniłam odkrycia Chin i Indii (zdawało mi się, że były już one wcześniej odkryte); że zacięłam się przy jednym pytaniu i zamiast nazwać jeden z półwyspów Jutlandzkim, nazwałam go Duńskim (obie nazwy są uznawane) oraz że… może i umiem geografię, ale co najwyżej na cztery! Skoro tak, to czemu, do kroćset, chciał mi dać dwa??? Zagadka nie została do dziś rozwiązana. Pan geograf w następnym roku zrezygnował z posady w tej szkole.

szkoła

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 616 (684)

#13915

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W czasach, kiedy moja siostra studiowała podróżowała ona dużo komunikacją miejską. Jak wiadomo, od czasu do czasu zdarzały się kontrole biletów. W tej historii główną bohaterką będzie koleżanka siostry [KS].

Otóż co jakiś czas bilety sprawdzał Kanar Złośliwy [KZ]. I za każdym razem, kiedy to on kontrolował ważność biletów, było przynajmniej kilku gapowiczów. Wszyscy zachodzili w głowę, o co chodzi: czy koleś szczęście miał takie, czy wyjątkowego nosa do nieuczciwych podróżników, a może ktoś (lub coś) mu w tym pomagał?

Któregoś dnia koleżanka siostry wsiadła do autobusu środkowymi drzwiami, skasowała bilet i jedzie sobie spokojnie. Wtem: kontrola! Koleżanka niewiele się przejmując, jako że miała czyste sumienie, podała kanarowi bilet, który trzymała dotąd w kieszeni. Kanar popatrzył, uśmiechnął się złośliwie i mówi:
[ZK] Ten bilet jest nieważny.
[KS] Ale jak to, przecież go skasowałam przy wsiadaniu!
[ZK] No, to chyba nie tym razem, bo ten bilet ma wczorajszą datę.
[KS] To niemożliwe, nie jechałam wczoraj autobusem...
[ZK] Ja tam nie wiem. A ten bilet jest nieważny i już.
No i wypisał koleżance mandat, który dziewczyna zapłaciła.

Kilka dni później znów jechała sobie autobusem, wsiadłszy tym razem drzwiami przednimi. Znów był ten sam kanar, tym razem jednak się do niej nie przyczepił. Za to bliżej środka autobusu złapał trzech chłopaków bez biletu. Scenariusz ten sam, co kilka dni wcześniej. Chłopaki coś tam pomruczeli pod nosami, zadowoleni nie byli. Koleżanka postanowiła poobserwować trochę tego kontrolera, więc, kiedy on wysiadł, wysiadła i ona, po czym wsiadła za nim do innego autobusu, oczywiście używając innych drzwi niż pan Złośliwy. Sytuacja z poprzedniego środka transportu powtórzyła się, to jest: kontroler zaczął sprawdzać bilety; wszyscy mieli ważne, poza kilkoma osobami stojącymi przy środkowych drzwiach.

Koleżance zaczęło coś świtać w głowie. A że miała trochę czasu, udała się za kontrolerem do kolejnego autobusu. Wsiadła środkowymi drzwiami, cały czas obserwując swój „obiekt”. Podeszła do kasownika, specjalnie trąciła łokciem stojącą najbliżej osobę, aby zwrócić na siebie jej uwagę, i, poświęcając trzeci bilet ze swojego zapasu, skasowała go w środkowym kasowniku, po czym przyjrzała się dokładnie temu, co odcisnął datownik. Okazało się, że kasownik wybił „wczorajszą” datę na bilecie! Wtedy koleżanka zwróciła się do osoby, którą uprzednio trąciła:
[KS] Widziała pani? Przed chwilą na pani oczach skasowałam ten bilet. A tu mam wybitą datę z wczoraj?
Kobieta spojrzała i rzeczywiście. Koleżanka zatem poprosiła kobietę, aby podeszła z nią „do pewnego pana”. Kiedy podeszły we dwie do kontrolera, koleżanka przestała być miłą:
[KS] Patrz, ch*ju, przed chwilą, na oczach tej pani, skasowałam bilet. I ty też to widziałeś, bo akurat cię obserwowałam. Tym razem ci się nie uda oszukać tych niewinnych ludzi!
[ZK] Co też pani mówi?
[KS] Widziałeś, ch*ju, jak kasowałam bilet, spróbuj mi teraz powiedzieć, że jest nieważny...
[ZK, podchodząc do kierowcy i zwracając się do niego] Dobra, tym razem nie wyszło, przestaw z powrotem ten datownik...
I najzwyczajniej w świecie wyszedł z autobusu.

autobusy miejskie

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 657 (759)
zarchiwizowany

#14543

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia Fursti44 o handlarzu perfumami przypomniała mi moją przygodę z panem o identycznej profesji.

Kilka lat temu udałam się wraz z narzeczonym do pewnego centrum handlowego w mieście (kiedyś) wojewódzkim. Cel wizyty jest mało istotny, ważne jest to, spieszyło nam się z lekka, bo później mieliśmy jeszcze gdzieś wstąpić. Zaraz przy wejściu próbował zagadać do nas pan Sprzedawca Różnych Cudów [SRC]. Zbyliśmy go krótkim: „Przepraszamy, nie mamy czasu”. Kiedy już wychodziliśmy z tego przybytku, załatwiwszy to, po co przyszliśmy, z daleka widzimy SRC wpatrującego się w nas błagalnym wzrokiem. Szybkie spojrzenie na zegarek i decyzja, że piętnaście minut możemy panu dać.

SRC zagaja do nas, pokazując dwa flakony perfum, - damskie i męskie. Jednymi psika mój nadgarstek, drugimi celuje w nadgarstek narzeczonego i pyta o naszą ocenę zapachów. Nie były one powalające, lekko mdłe, ale gdyby użyć ich w bardzo rozsądnych ilościach, dałoby się przeżyć. Odpowiadamy więc, że są w miarę ok. I to był nasz błąd: SRC zaczął nam opowiadać jakie to szczęście nas spotkało, że mamy okazję nabyć te perfumy na dwa tygodnie przed ich premierą po bardzo promocyjnej cenie. Nie pamiętam dokładnie ile miały one kosztować, ale były drogie (około 200 złotych za 100 mililitrów). Ale, że jesteśmy tysięcznymi klientami (ciekawe ile tych „tysięcznych klientów” było), możemy je nabyć za jedyne sto złotych na sztuce. Nie mieliśmy zbyt wielu żywych pieniędzy przy sobie, więc stwierdziliśmy, że to jednak trochę dużo. SRC błyskawicznie zszedł z ceny na 75 złotych. Uznaliśmy, dobra, może być. Wręczył nam dwa flakoniki i już myśleliśmy, że przejdziemy do płatności, ale nie.

SRC oznajmił nam, że skoro byliśmy tacy mili i znaleźliśmy chwilkę dla niego, to obdarzy perfumami wszystkie kobiety z mojej i mojego narzeczonego najbliższej rodziny. Zupełnie za darmo. Zapytał wiec narzeczonego, ile ma sióstr, a ten - zgodnie z prawdą - odpowiedział, że jedną. SRC wręczył mu więc dwie buteleczki: jedną dla mamy, drugą dla siostry; po czym zapytał mnie o to samo. I to był tym razem jego błąd: odpowiedziałam, że mam cztery siostry, przy czym wcale nie skłamałam.

SRC zrobił się najpierw blady, potem czerwony, potem zabrał nam wszystkie flakoniki i zaczął się mętnie tłumaczyć:
[SRC] Przepraszam państwo bardzo, ale ja tak nie mogę. To byłoby za dużo na jednych klientów. Firma straciłaby zbyt wiele…

Po czym oddalił się od nas w tempie godnym niejednego sprintera.
Tym oto sposobem piekielna matka natura (bo kogóż winić o taką liczbę kobiet w jednej rodzinie?) wyratowała mnie i mojego narzeczonego od kiepskiej jakości perfum.

cuda na kiju

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 145 (191)
zarchiwizowany

#13916

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Kupiliśmy niedawno dom – jedną część bliźniaka. Moja historia nie będzie o tym, w jakim stanie go zastaliśmy, bo musiałabym pół dnia spędzić na pomstowaniu. Będzie za to o poprzednich właścicielach, a właściwie o ich synu.

Wszystko, co wiem na temat tego „dziecka” (dlaczego w cudzysłowie, dowiecie się wkrótce), wiem od sąsiadów. Otóż, kiedy synek miał koło czterech lat, miał wielkie problemy wysławianiem się: połykał głoski, jąkał się i takie tam, dość powszechnie spotykane wśród takich maluchów. Ale jego rodzice stwierdzili, że to jednak nie jest normalne i zaczęli chodzić z młodym po lekarzach różnych specjalizacji. Kiedy okazało się, że żaden lekarz nie mógł pomóc, poszli z nim do psychologa dziecięcego. Diagnozy nie znam, przepisał jednak ów „doktór” jakieś leki psychotropowe. Dziecko brało te leki, bo cóż, lekarz zapisał, a rodzice chcieli mieć „normalnego” syna, więc podawali mu te medykamenty. Historia właściwa zaczyna się, kiedy po jakimś czasie te leki mu odstawiono.

Nikt i nic nie było w stanie przemówić temu synkowi do rozsądku. Robił, co chciał, zachowywał się jak chciał. Kiedy któregoś dnia jego ojciec nie chciał mu na coś pozwolić, synek wziął gwóźdź i uczynił piękną, długą rysę na dwuletnim wówczas samochodzie rodziców. Innym razem, w ramach protestu przeciwko nie-wiem-czemu, wypróżnił się na talerz i wysmarował swoimi odchodami kawałek ściany w swoim pokoju. Kiedy indziej stał sobie na tarasie z uśmiechem na ustach i kamieniem w ręce. Po chwili kamień ten wylądował na dachu, a później na podłodze szklarni sąsiada, którą ten zbudował dwa tygodnie wcześniej. Ojciec musiał zapłacić około 1000 złotych za wyrządzone szkody, żeby tylko nie wzywać policji. Rodzice mieli dwa psy, które były ufne, niczego i nikogo się nie bały poza synkiem właśnie. Kiedy spostrzegły go na horyzoncie, wycofywały się w najdalszy kąt z piskiem żałosnym. To tylko niektóre z jego wyczynów.

I nie, synek nie był jedynakiem. Miał dwie starsze siostry, z którymi gdy się bawił, wydawał z siebie – według słów sąsiada – „nie wrzask, jaki towarzyszy zwykłym dziecięcym zabawom, ale ryk”.

Najlepsze zaś zostawiłam na koniec. „Dziecko” ma teraz 7 (słownie: siedem) lat. Będę współczuć rodzicom, kiedy synek wkroczy w okres buntu nastoletniego.

P.S. Coś mi podpowiada, że sąsiedzi chyba nas polubią.

(nie)mój dom

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 106 (184)
zarchiwizowany

#12781

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Tym razem historia sprzed roku z hakiem. Moja [C]iotka jest istotą, która, delikatnie mówiąc, lubi być piekielna.

Pewnego dnia, w okolicach południa, byłam zmuszona pojechać z nią na zakupy spożywcze do pobliskiej Biedronki. Kiedy już umieściłyśmy w wózku wszystko to, co na tamtą chwilę było nam niezbędne, udałyśmy się do kasy. Przed nami stało jakieś starsze małżeństwo i mężczyzna w średnim wieku.

Kasę obsługiwała [K]obieta, która w tym sklepie pracowała od samego początku jego istnienia (czyli wtedy już dwa lata). Tego dnia jednak co chwila się myliła, przez co klienci jej raczej nie oszczędzali. Zarówno od małżeństwa przed nami, jak i mężczyzny dało się słyszeć co chwila ponaglenia w stylu: „No szybciej, co tam znowu! Do wieczora się może wyrobisz?” Kiedy w końcu nadeszła nasza kolej, niestety skończyła się rolka w kasie. Kasjerka spojrzała na nas przepraszająco - przerażonymi oczami i szybko wzięła się za wymianę papieru. Widać było, że coraz bardziej zdenerwowana, spoglądała co chwila na ciotkę oczekując kolejnego ciosu (tak, małe miasteczko, gdzie każdy każdego zna). Niespodziewanie dla mnie samej, ciotka powiedziała łagodnym głosem:

[C] Spokojnie, mnie się aż tak nie spieszy.
[K] (Robiąc wielkie oczy, po czym uśmiechając się radośnie) To ja się szybko kawy napiję… Od rana czasu na to nie miałam.

To mówiąc, sięgnęła pod ladę, gdzie stał jej kubek z zimną już zapewne kawą.
Wniosek jest z tego prosty: nawet piekielni mają czasem ludzkie odruchy.

Biedronka

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 180 (204)
zarchiwizowany

#12409

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Opowiastka sprzed kilku lat. W sumie ciężko ocenić, kto był bardziej piekielny.
Wujek mieszkający w tej samej wiosce, co ja, był szczęśliwym posiadaczem psa rasy labrador (był, bo piesio któregoś dnia przeniósł się na niebieską łąkę). Jako że [W]ujek miał duże podwórko, pies mógł się na nim do woli „wybiegać” (w cudzysłowie, bo w rzeczywistości wolał on położyć się i spode łba obserwować otoczenie). Pies spokojny, przyjazny, rzadko dało się słyszeć, żeby szczekał. Jako, że podwórko było szczelnie ogrodzone, to pies nie chodził w kagańcu, nie było takiej potrzeby. Jednak byłoby za dobrze, gdyby komuś nie zaczęło to przeszkadzać.
Pewnego pięknego dnia pod posesją wujka zaparkował radiowóz policyjny, wezwany, jak się później okazało, przez sąsiada wujka, który mieszkał po drugiej stronie drogi. Z radiowozu wysiadł [P]olicjant, podszedł do ogrodzenia i, zauważywszy wujka gmerającego przy aucie, rzekł:
[P] Dzień dobry, Komenda Powiatowa Policji, dzielnicowy Kowalski, czy pan jest właścicielem tej posesji?
[W] Tak, a o co chodzi?
[P] Proszę okazać dowód osobisty!
Wujek zdziwiony, po co kolesiowi dowód, skoro według wszelkiego prawdopodobieństwa, mój wujek to mój wujek: stoi na swojej posesji; poszedł jednak do domu po dowód. Wrócił i powiedział:
[W] Panie, po co panu mój dowód, przecież mnie pan zna. W tej samej szkole się uczyliśmy…
[P] (nie dając dokończyć wujkowi) To nie ma znaczenia, ja muszę mieć pewność, że pan to pan.
[W] Dobra, w jakiej sprawie pan tu przyjechał?
[P] Bo tutaj pies chodzi…
[W] (już wychodząc z siebie) To co, mam go, kur… nosić?
Policjant pomyślał chwilę i zaczął wmawiać mojemu wujkowi, że jest pijany, taka informacja znalazła się też w raporcie policyjnym, mimo, że nie zbadano wujka alkomatem, bo radiowóz nie był wyposażony w takie cudo.
Ja natomiast nawet teraz wpadam w niepohamowany śmiech usiłując wyobrazić sobie wujka ganiającego po podwórku z kilkudziesięciokilogramowym psem na rękach.

wioska

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 163 (207)

#10841

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dwadzieścia lat temu piekielną okazała się być moja rodzona siostra. Miała wówczas jakieś siedem, osiem lat. Mój tato pracował wówczas zawodowo i niektórych klientów przyjmował w domu. Oczywiście, aby móc przyjść do naszego domu, trzeba było się uprzednio umówić z moim tatą. My, jak to dzieci, nie przepadaliśmy za tymi klientami, bo wiadomo: zabierali nam, i tak już często nieobecnego tatę.
Któregoś wieczoru zadzwonił telefon, który odebrała [S]iostra:
[X] Dobry wieczór, X z tej strony, mogę rozmawiać z tatusiem?
[S] Tak, chwileczkę – po czym odsuwając słuchawkę od ucha i nieumiejętnie zasłaniając ręką mikrofon, mówi do taty – Tato, jakiś buc do ciebie!
Tato podszedł do telefonu, i odbył miłą pogawędkę z owym X, który zaczął od słów:
[X] Słyszałem, że córka mnie już przedstawiła...

telefon półsłużbowy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 628 (690)