Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

clemcia

Zamieszcza historie od: 5 sierpnia 2014 - 12:37
Ostatnio: 2 lipca 2015 - 11:39
  • Historii na głównej: 15 z 15
  • Punktów za historie: 7259
  • Komentarzy: 52
  • Punktów za komentarze: 435
 

#67039

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiem, że wpisy o moim piekielnym xero/ksero/drukarni (jak kto woli, zdania są ostro podzielone) pojawiają się trochę za często, ale tym razem sytuacja dosłownie zwaliła mnie z nóg.

Przyszła do nas klientka i akurat trafiło, że obsługiwałam ją ja. Pani koło pięćdziesiątki, wydawała się całkiem miła. Podała mi płytę, na której nagranych było około 20 ciemnych zdjęć i wydruki z worda. Niby nic trudnego, jednak do ciemnych wydruków mam przykazane używać jednej maszyny, która się w tym specjalizuje – inne zwyczajnie zacinają takie kartki i łatwo się wtedy psują. Okazało się, że ta konkretna maszyna nie była włączona, więc odczekałam pięć minut, zanim się nagrzeje. Dołożyłam trochę papieru, postukałam w wyświetlacz i po tych kilku minutach w końcu ustrojstwo zaczęło wypluwać kartki Beztroskę przerwał mi krzyk kobiety, która przed chwilą była taka spokojna i uśmiechnięta. Udało mi się usłyszeć tylko strzępki tego, co mówiła do kierownika, który stał na linii ognia:

„Co to się wyrabia z moim wydrukiem?!” – tutaj myślałam, że chodzi o to, że kobieta się spieszy i nie dosłyszała mojego „to może chwilę potrwać, zdjęcia zazwyczaj zajmują trochę więcej czasu”. Ale się pomyliłam.
„To wszystko jest teraz przez was teraz pobierane! Wy pozyskujecie moje prywatne pliki!” – tutaj moje rozumowanie przestało się kleić, szczególnie że z tamtej maszyny mogę co najwyżej wydruk anulować.
„Co zostanie raz w sieci, to już się nie wyjmie! Profesjonaliści... Oj ja już wiem w czym!” – nadal nie wiem, w czym. Ani czemu ktoś przynosi do takiego miejsca arcy poufną płytę i ani słowa nie wspomina o tym, by po wydruku wykasować cokolwiek z pamięci komputera.
„A gdzie pan dzwoni?! To już człowiek nie może wydrukować nic, bo zaraz, że podejrzane?!” – akurat kierownik wykonywał służbowy telefon do innego punktu w sprawie zupełnie z tą kobietą niezwiązaną.

Z całego monologu wynikło, że ktoś z nas (najpewniej ja lub kierownik, który miał pecha właśnie wtedy podnieść słuchawkę telefonu) jest podstawiony przez kogoś, by podebrać pliki. Bo przecież innym ludziom drukowało się szybciej, a jej zdjęcia dziwnym trafem kilka minut.

Kiedy podeszłam z wydrukiem, Pani zaczęła się wydzierać też na mnie, że przez tyle czasu pewnie to skanowałam i oddawałam „ona już wie komu”. Próbowałam na spokojnie i dosadnie wyjaśnić, że maszyna do zdjęć potrzebuje kilku minut na nagrzanie i naprawdę wszyscy w tej firmie mają w głębokim poważaniu, czy klient sobie drukuje anonse o poszukiwaniu jędrnego kochanka, czy może plan podboju świata. Nie dotarło, kobieta pozostała wierna swojej wizji. Koniec końców, zapłaciła za wydruk, który maszyna zdążyła wypluć i oświadczyła, że więcej już nic od nas nigdy nie będzie chciała. Chwała Bogu!

A ja od tej pory wiem, że tak naprawdę jestem tajnym agentem wrogich sił. Za dziewięć złotych za godzinę.

xero

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 446 (500)

#66883

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj smaczki z mojej pracy w xero/drukarni w bardziej egzotycznym wydaniu – okazjonalne pomaganie w innych punktach. Ot, szef dał mi w tym i poprzednim miesiącu kilka zleceń w innych punktach w mieście. Były do tej pory dwa – Snobistyczna Wybitna Psychologiczna Szkoła i mniejszy punkcik, niedaleko jednego z kampusów Uczelni Wyższej.

Jeżeli chodzi o to pierwsze, po kilku spędzonych tam dniach zrozumiałam, czemu tak ciężko w tym punkcie o pracownika. Zwyczajnie nikt za długo nie wyrabia psychicznie.

Jest tak, że na tej uczelni wykładowcy czasami zostawiają w punkcie teczki, które studenci mogą wziąć do kserowania. Takich materiałów jest koło 150 sztuk. Nie bierzemy odpowiedzialności za to, co jest w teczce. Są one zostawiane dla studentów, studenci sobie szukają odpowiedniej, potem podają nam odpowiednie fragmenty do skserowania, ewentualnie robią zrzuty na telefon. Niestety, tworzy to pewne problemy, nawet pomimo dużej kartki z wyraźnym napisem, że nie bierzemy odpowiedzialności za zawartość teczek i wszelkie braki należy zgłaszać swoim wykładowcom.

Pewnego dnia jedna z teczek była szczególnie oblegana – jakieś ważne materiały na kolokwium, o ile mi wiadomo. Wystarczyła jedna większa przerwa (jedna osoba na obsłudze naprawdę nie upilnuje 20 osób, z których połowa przegląda materiały z półek), a z tej cennej teczki zostały zgliszcza. W tej sytuacji trafiłam na naprawdę przemiłą dziewczynę, która tego samego dnia skontaktowała się z profesorem w sprawie brakujących materiałów (dosłał je nam mailem godzinę później), ale niestety też trafiłam na dwie bardzo nieprzyjemne studentki, które stwierdziły, że moim psim obowiązkiem jest tych teczek pilnować. Dziwne, w umowie nic o tym nie było.

Kolejna przygoda w tym temacie. Dowiedziałam się od studentki, że jest u nas teczka profesora XXX na temat YYY. Sprawdziłam w spisie teczek oraz na półkach. Teczki najwidoczniej nigdy u nas nie było. Podniósł się lament, że teczka musi tutaj być i profesor sam mówił, że jest ona gotowa do skserowania, gdyby ktoś potrzebował. Jak zwykle wina moja, że nie upilnowałam.
Koniec końców okazało się, że profesor teczkę ma u siebie i nawet nie wiedział o możliwości pozostawienia jej w punkcie. Jakieś „przepraszam za pomyłkę”? Nie ma mowy.

Dalej... Xero jest firmą zewnętrzną, która wynajmuje kanciapę w budynku uczelni. Nie dostajemy żadnego dofinansowania na xero dla studentów (takie uprawnienia mają tylko wykładowcy, wtedy uczelnia reguluje ich należność za wydruki). Niektórzy niestety o tym nie wiedzą.
Przyszła do mnie studentka, wydrukowała dwadzieścia stron w kolorze, a po usłyszeniu ceny zrobiła wielkie oczy. Pomimo dużego cennika na ścianie i mniejszego na blacie, myślała, że to wszystko zawiera się w czesnym. Zapłaciła, za to ze sporym fochem i słowami, że nie po to płaci takie sumy za rok, żeby jeszcze dodatkowo bulić za wydruk. No cóż, przykro mi.

W drugim punkcie było już spokojniej, ale też zdarzyli mi się piekielni klienci.

Najpierw Pan, który chciał wydrukować pracę dyplomową. Niby nic takiego, robię to ostatnio od rana do nocy. Pan studiował na małej uczelni, z której jeszcze nigdy nie przyjmowałam wydruku pracy. Na moje pytanie, czy drukujemy dwustronnie, czy jednostronnie, nabrał wody w usta. Zaczął szukać informacji, dzwonić do kolegów i googlować. Pomimo chęci, nie mogłam obsłużyć nikogo innego – to był jedyny wolny komputer, a Pan odmawiał na każdą moją prośbę poszukania tego na spokojnie i powrotu do punktu za jakiś czas. W tym czasie prosił mnie o pokazywanie różnych typów opraw i zadawał nieszczególnie sensowne pytania („Czy podpis na tych płytach z pracą wygląda dobrze? Bo jakiś brzydki. Będę musiał płacić, jeśli będę chciał nagrać nowe płyty i lepiej je podpisać?”), żebym tylko nie zajęła się nikim innym.
Informacji nie znalazł, dlatego postanowił dmuchać na zimne i wziął po trzy kopie obu opcji. Coś, co mogło zająć mi pół godziny, zajęło dwie i znacznie opóźniło kolejkę.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie koleżanka z tego punktu. Facet przyszedł do niej z reklamacją i chciał zwrócić połowę prac, bo uczelnia jednak potrzebowała tylko jednostronnych. Na szczęście reklamacja została odrzucona. Przynajmniej miała dobry humor do końca dnia, gdy przestawiłam jej szczegóły.

Ostatnia z piekielnostek...
Akurat tego dnia punkt był otwarty do 16:00. Już godzinę wcześniej wiedziałyśmy z koleżanką, że nie wyjdziemy z pracy o czasie – kolejka była ogromna. W porze zamknięcia, gdy i tak zostało dobre dziesięć osób, postanowiłyśmy wypraszać wszystkie nowe osoby, które ustawiały się w kolejce i jednocześnie informowałyśmy o innych punktach xero, które są otwarte w późniejszych godzinach. Ludzie przyjmowali to dość ciężko, jęcząc, że muszą do jutra oprawić pracę i oni nie mają czasu jeździć po całej stolicy. Z jednej strony ich rozumiałam, a z drugiej i tak byłyśmy już po godzinach, i chciałyśmy odpocząć.

Jedna z klientek jednak pobiła rekord. Weszła do punku o 16:30, gdzie zostały nam do obsłużenia cztery osoby, które ustawiły się w kolejkę jeszcze przed 16:00. Na nasze "już zamknięte, zapraszamy jutro!", usłyszałyśmy, że tak nie będzie, że ona została teraz PRZEZ NAS bez notatek, a następnego dnia ma egzamin. Na informację o innym punkcie, który jest otwarty całodobowo i dojechałaby tam w 20 minut, nie odpowiedziała nic, i dalej uparcie stała w kolejce. Nie zareagowała na powtórzenie tego samego trzy razy do innych klientów i kolejne dwa razy konkretnie do niej. Ostatniego przed nią klienta obsłużyłyśmy około 17:00, czyli godzinę później, niż powinnyśmy. Postanowiłam nie być bez serca i zapytałam, co to miał być za wydruk. Jeżeli rzeczywiście to jakieś kilkadziesiąt ratujących życie kartek, to wydrukuję, chociażby dla świętego spokoju.
Ale nie. Chodziło o skserowanie 200-stronicowej książki. W dwudziestu kopiach.

Do tej pory nie wiem, w jaki sposób miałoby to ratować jej egzamin. Ale bez najmniejszego poczucia winy wyłączyłam wtedy ostatnią maszynę i nareszcie wyszłam do domu.

xero

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 523 (569)

#66785

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W mojej pierwszej historii na tym portalu napomknęłam o postaci Piekielnej Zakonnicy, która przygotowywała mnie do komunii. Postanowiłam jeszcze raz zmierzyć się z demonem przeszłości. Historia, która do dzisiaj budzi we mnie duży smutek i niesmak.

Tak wyszło, że ta sama katechetka przygotowywała mnie w podstawówce do pierwszej Komunii oraz w gimnazjum do bierzmowania. Ot, z podstawówki w pewnym momencie ją przegnano ze względu na małą wytrzymałość psychiczną kilkulatków, więc trafiła się nam - młodzieży z ostatniej klasy gimnazjum. Jak już kiedyś pisałam, była to osoba wyjątkowo niemiła, zasadnicza i surowa. Zdarzało jej się nękać nas psychicznie i widać było po niej zapędy do kar cielesnych (raz lub dwa je nawet zastosowała, ale już po moim odejściu ze szkoły). Ale, jak wiadomo, połowa nastolatków narzeka na wrednych i niemiłych nauczycieli, więc rodzice raczej nie brali naszych słów odnośnie tej kobiety poważnie.

W gimnazjum chodziłam do kościoła dość regularnie, byłam grzeczna i byłam jednym z niewielu dzieciaków, którym zależało na posiadaniu tego sakramentu. Sytuacja zmieniła się tak ze trzy miesiące przed bierzmowaniem - bardzo nagle i tragicznie zmarła moja mama. Co raczej normalne u piętnastolatki, bardzo mocno to przeżyłam i moją przygodę z Kościołem przerwałam na jakiś czas, by w spokoju przemyśleć z Bogiem parę spraw i zdecydować, czy wybaczyć mu zabranie ukochanej osoby. Po tych kilku tygodniach w końcu jakoś się zaczęłam podnosić z dołka emocjonalnego i spróbowałam żyć normalnie. Nawet zdecydowałam się podejść do bierzmowania, bo byłam już w duchu trochę spokojniejsza.

Jeżeli chodzi o egzamin, był piekielnie trudny. Mogłabym go porównywać do zdawanej parę lat później matury. Był to egzamin ustny, który zdawało się pojedynczo i wieczorową porą w plebanii, trwał on około pół godziny na osobę i zdawalność wynosiła jakieś 50%. Było to między innymi wyrywkowe odczytywanie pytań z puli ponad 200, jakie dostaliśmy do wykucia na pamięć, przeglądanie indeksu w poszukiwaniu opuszczonych mszy i rozmowa na temat wiary własnej i rodziców. Odpytywanie poszło mi dobrze, równie dobrze udało mi się wyrecytować życiorys świętej, której imię chciałam wziąć. Katechetka jednak mocno skrzywiła się, gdy podałam jej indeks, w którym przez ostatnie półtora roku księża składali podpisy odnośnie mszy, w których uczestniczyłam. Nietrudno zgadnąć, że przez jakieś 2 miesiące poprzedzające ten egzamin w moim znajdowało się puste miejsce. Zapytana, czemu nie byłam na ostatnich ośmiu mszach, powiedziałam o mojej sytuacji rodzinnej.

Katechetka zerknęła na moje akta. Jak pewnie wyczytała, moi rodzice mieli tylko ślub cywilny. Nie byli szczególnie wierzącymi (a raczej - religijnymi) ludźmi, ale za to uczciwymi i dobrymi. Po spojrzeniu w te akta usłyszałam słowa, których nie zapomnę do końca życia:

- No i jak twoja mama stanie teraz przed Bogiem, skoro żyła tyle lat w grzechu? Trzeba było chodzić do kościoła i modlić się, to może by nie wylądowała w piekle.

W sumie nie pamiętam dokładnie, co stało się dalej. Wiem, że oczy mi zaszły łzami i nawet nie pamiętam, czy cokolwiek odpowiedziałam. Zwyczajnie stamtąd wyszłam.
A bierzmowanie mam, zdałam egzamin. Po tym wszystkim nie miałam nawet ochoty do niego podchodzić, ale nieświadoma szczegółów sytuacji rodzina mnie namówiła. Tylko że od tamtej pory zupełnie nie mam ochoty rozwijać wiary, którą miałam nawet po śmierci mamy.

kosciol

Skomentuj (40) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 362 (552)

#66273

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W moim miasteczku generalnie nie kursują autobusy. Jest za to stacja kolejowa i mieszkańcy głównie dzięki niej dojeżdżają do pracy, czy szkoły.

Tak jednak wyszło, że z linią od kilku lat non stop jest coś nie w porządku - a to pendolino, a to przebudowa peronów... Dlatego też od paru miesięcy funkcjonuje to tak, że niektóre pociągi dojeżdżają tylko do stacji A, a od stacji A do stacji D (przez przystanki przy stacjach B i C) prowadzi zastępczy autobus, który służy jako przedłużenie pociągu do stolicy - każdy taki pociąg ma określony autobus, którym można pojechać tylko na bilet kolejowy z danej godziny. Naprędce ustawiono jakąś prowizoryczną stację autobusową, gdzie zatrzymuje się tylko ten autobus i odjeżdża tak, jak powinien odjeżdżać pociąg.

Pewnego dnia na kolei było opóźnienie. Coś tam ze sterowaniem ruchem, dlatego pociąg przyjechał do stacji A z kilkunastominutowym opóźnieniem. Ludzie kierowali się na przystanek, z którego miał odjeżdżać autobus, a tu niespodzianka - autobus już odjechał. Kierowca najwidoczniej miał w poważaniu, ze pociąg, na który miał czekać, nie przyjechał. Na kolejny autobus do B, C i D trzeba było poczekać ze dwie godziny.

Najbardziej piekielna rzecz? Osoby, które miały bilet na wcześniejszy pociąg i autobus, dostały mandaty. Pomimo powszechnego oburzenia, dwójka kanarów wypisała z tuzin takich świstków. Na szczęście miałam wtedy miesięczny, więc nie wiem, jak zakończyła się ta sprawa w kwestii ich umorzenia.
Skarga w kwestii całej sytuacji napisana, ale jakoś dziwnie długo czekam na odpowiedź.

PKP

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 343 (381)

#66079

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Po prawie dwóch miesiącach w pracy, nauczyłam się obsługi "trudniejszych" maszyn. To daje mi nowy materiał do opisywania sytuacji mniej lub bardziej piekielnych w mojej drukarni, która podobno jest punktem xero. Owszem, niektóre sytuacje stają się piekielne przez złą politykę firmy, ale obrywam za to osobiście, dlatego śmiem wrzucić je do jednego worka.

Sytuacja I:
Ten typ klientów zdarza się co jakiś czas i jest wyjątkowo ciężkim orzechem do zgryzienia.
Pani miała do wykonania kilka plakatów "na już". Mocno się spieszyła, dlatego poinformowałam z góry, że czas realizacji to około 20 minut - ustawienie grafik w programie, wydrukowanie, a później docięcie zwykle tyle zajmuje. Pani nie wyglądała na zadowoloną, ale się zgodziła. Spojrzałam na godzinę: 18:25.
O 18:36 usłyszałam od kolegi, że klientka bardzo się denerwuje i spieszy, bo myślała, że pójdzie sprawniej. Byłam w trakcie drukowania ostatniego plakatu, więc poprosiłam, by uspokoił kobietę i powiedział, że jeszcze kilka minut i będą gotowe. Włączyłam tryb szybki i udało mi się dotrzeć z plakatami do stanowiska o 18:42. Okazało się jednak, że wróciłam na darmo - kobieta już wyszła i nie wróciła po plakaty przez cały dzień. Towar wart kilkadziesiąt złotych poszedł do kosza.

Sytuacja Ia:
Oczywiście, sytuacje "skoczę tylko zapalić i wracam za pięć minut" i później zniknięcie na długi czas, są nagminne, już przywykliśmy. Rekordzistką była Pani, która wczesnym rankiem zostawiła u nas kilka stron dość drogiej książki do skserowania i obiecała czekać w punkcie i nigdzie nie wychodzić. Zlecenie wykonane, Pani nie ma. Jak to bywa - zlecenie poczekało kilka godzin, a później książka została umieszczona na półce dla książek porzuconych.
Klientka wpadła do nas pod wieczór, zapytała o zamówienie, podając wyimaginowany jego numer. Gdy wyszło, że książka nie leży na właściwej półce, rozpoczęła krzyk, że zgubiliśmy jej książkę i będziemy płacić tyle-a-tyle za nową. Krzyki ustały, gdy książka się znalazła.

Sytuacja II:
Właśnie zajmowałam się czymś tam, gdy poczułam na ramieniu rękę kierowniczki zmiany. Zapytała mnie, jakim cudem zapisałam do wykonania trzy kopie książki A i dwie kopie książki B, skoro klientka wyraźnie powiedziała, by było odwrotnie.
Cóż, mylić się rzeczą ludzką, więc już miałam przepraszać, ale coś mi się nie zgadzało. Nie kojarzyłam ani tej książki, ani klientki. A do tego pismo na karteczce, która informowała o zleceniu, było nijak niepodobne do mojego.
Klientka jednak uparła się, że to ja wypisywałam jej zlecenie. Kierowniczka uwierzyła mi dopiero, gdy pokazałam jej próbkę mojego pisma z innych książek. Klientka jednak nadal upierała się, że to ja byłam sprawczynią złej realizacji zamówienia. Pomyłka wyszła dopiero wtedy, gdy zapytałyśmy ją o datę pozostawienia książki - tego dnia nie było mnie w pracy.

Sytuacja III:
Polityka firmy mówi, że wydruk do dwóch zwykłych stron A4 w czerni i bieli możemy wykonać za darmo. Nie ma tego w regulaminach i oficjalnych cennikach, ale obecni kierownicy ustalili tak wewnątrz firmy. Większość klientów traktuje to jako miły akcent i są wdzięczni, że nie muszą szukać drobnych, niestety powoduje to czasami pewne rozbestwienie wśród tych, którzy poznali ten zwyczaj.
Przyszedł do nas młody klient, najwidoczniej student. Poprosił o wydrukowanie dwóch plików w czerni i bieli. Dodał tylko "Aa, i to będzie na najgrubszym, błyszczącym papierze fotograficznym. Bo drukujecie do dwóch stron za darmo, no nie?".
No właśnie niekoniecznie...

Sytuacja IV:
Tym razem akurat nie klient był piekielny.
Tak wyszło, że przyszedł do nas klient, odebrać plakat przedstawiający samochód. Plakat ogromny, nie wykonujemy takich od ręki i ciężko, by się zgubił.
Przeszukałam półkę z plakatami - nic.
Przeszukałam zaplecze - ani śladu.
Przeszukałam cały punkt - nawet kawałka plakatu z samochodem.
Kierowniczka powtórzyła każdą z tych czynności i przyznała mi rację, że wcale nie zdebilałam do reszty, tylko plakat zniknął. A był - widziała go jeszcze dzisiaj rano na półce z plakatami. Ale kto stamtąd go ruszał i w jakim celu?

Wyszło to po kilkudziesięciu minutach poszukiwań. Firma zatrudniła nowego pracownika. Młodego chłopaka, świeżo po maturze. Chłopiec całkiem miły i pojętny. Gdy powiedziałyśmy mu o zgubie, ten wzruszył ramionami i powiedział, że dał go swojemu kumplowi, który akurat myślał o zakupie podobnego plakatu u nas "a ten miał datę z wczoraj, więc pewnie nikt po niego nie przyjdzie".
Chłopak dostał sporą karę, a ja solidny opieprz od klienta. I wcale mu się w tej chwili nie dziwiłam.

xero

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 421 (461)

#65824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podjęłam jakiś czas temu pracę w drukarni. Chociaż w samej organizacji pracy raczej brak piekielności, to zdarzyło się kilku klientów, którzy mocno zapadli mi w pamięć.

Sytuacja pierwsza:
Było to jakieś pięć minut przed końcem mojej zmiany. Kolejka długa na około piętnaście osób, każda z trzech osób obsługujących w punkcie uwijała się przy zamówieniach. Zazwyczaj w takich sytuacjach prosimy osoby, które przyszły tylko po odbiór zamówienia, przed kolejkę. Tak też zrobiłam. Zgłosiła się do mnie Pani po odbiór. Wydałam towar, Pani zapłaciła i nawet nie było problemu z resztą. Niby nic złego. Do czasu, aż zobaczyłam Ten Wzrok.

Ten Wzrok mówi, że klient tak naprawdę chciał więcej, niż deklarował. I nie pomyliłam się. Pani zapytała, czy mogłaby dodrukować jeszcze jedną rzecz. Na zegarze 20:59, o 21:00 powinnam już być za progiem drukarni. Ale Pani już do kolejki nie chce wrócić, a każdy z moich kolegów zajmował się innym klientem. Chcąc lub nie, zgodziłam się na ten wydruk.
"Jedna rzecz" okazała się opasłą książką, która liczyła około tysiąca stron i którą drukarka wypluwała z siebie z największym trudem ze względu na wagę pliku. Później musiałam ją też oprawić. Z pracy wyszłam godzinę później, niż planowałam.
I nie jest to jednorazowa sytuacja, ludzie często próbują w taki sposób uniknąć kolejki. Zazwyczaj im się niestety udaje.

Sytuacja druga:
Zawitał do nas Pan z bardzo nieprzyjemną miną i równie nieprzyjemnym tonem głosu. Poinformował mnie, że chce wydruk na papierze fotograficznym. Nie potrafię jeszcze obsługiwać specjalnej do tego celu maszyny i raczej nie jest to moja działka, dlatego zawołałam kolegę z większym stażem i poinformowałam klienta, że teraz zajmie się nim kolega. Pan był mocno poirytowany, że musi powtórzyć koledze aż dwa zdania na temat wydruku, ale jakoś to przyjął. Czując wybawienie, zaczęłam obsługiwać inną osobę.

Po minucie klient zaczął krzyczeć, dlaczego kolega przestał go obsługiwać. Zdziwiłam się i zapytałam kolegi, co się stało - nie było go od minuty, bo poszedł włączyć maszynę i wrzucić do niej pliki. Ta odpowiedź jednak nie usatysfakcjonowała klienta, wyjął naręcze kserówek i powiedział, że w takim razie mam mu wykonać drugie zlecenie, bo on i tak teraz czeka na pierwszy wydruk. Informacja, że teraz obsługuję innego klienta i kolega z pewnością wykona to zlecenie zaraz po pierwszym wydruku, była chyba zapalnikiem bomby. Dowiedziałam się, że odmawiam obsłużenia klienta, a do tego nie nadaję się do swojej pracy. Pokiwałam głową i zapytałam, czy chce wyrazić tę opinię przy kierowniku. Niestety nie, Pan nie chciał marnować swojego czasu.

Koledze również się oberwało. Zrobił wydruk zdjęć i kserówki. Później usłyszał, że wyląduje w sądzie, bo zgubił ważny dokument, którego nie da się odtworzyć, zniszczył ciężką pracę innej osoby i odpowie za to. Po chwili jednak Pan stracił rezon i zamilkł. Co się stało? Przy liczeniu przeoczył jedną kartkę, żaden oryginał się nie zagubił, ilość kserówek również.

Największa piekielność? Po tych wszystkich obelgach i utrudnianiu nam pracy, Pan zapytał o możliwość rabaciku. Nie, nie otrzymał go. Po tej informacji odmówił przyjęcia towaru po normalnej cenie "bo wydruk jest jakiś brzydki", więc cała praca kolegi poszła na marne. Z czystym sumieniem informuję, że wydruk nie był jakościowo nawet odrobinę gorszy od oryginału. Ale niestety polityka firmy pozwala na takie sytuacje.

Sytuacja trzecia:
Często się zdarza, że klient traktuje nasz punt jak kafejkę internetową. Przyszedł Pan i poinformował, że chce wydrukować coś z internetu. Zazwyczaj w takim wypadku klawiaturę i mysz pozostawiam do dyspozycji klienta - przecież nie będę wpisywać cudzego hasła na pocztę. Tutaj jednak klient chyba nieco przeholował - zdążył odwiedzić swoja pocztę, facebooka, odpisać na facebookową wiadomość i obejrzeć rozkład PKP. Dopiero po kilku minutach i moim nacisku "to co w końcu, drukujemy?", Pan się speszył i poprosił o wydruk jednostronicowego pliku, które zwyczajowo drukujemy za darmo.

Może i piekielne nie jest to, że chciał użyć internetu (czasami pozwalamy na to klientom, gdy jest mało ludzi i chodzi o coś szybkiego), ale ten blokował kolejkę i nie dał mi możliwości odejścia od stanowiska.

Sytuacja czwarta:
Znowu godziny szczytu - około godziny dziewiętnastej, znowu kilometrowe kolejki. Kto bywa w naszym punkcie, ten już do tego pewnie przywykł. Widząc Panią w ciąży, zawołałam ją na początek kolejki. Ta uśmiechnęła się, po czym wyjęła sześć dość grubych książek.

- Poproszę o ksero, każda po dwa razy.
- Dobrze, na kiedy najpóźniej będzie możliwość odbioru?
- No tak za 40 minut.
- ...?

Skserowanie i zbindowanie sześciu (a finalnie - dwunastu) książek to praca około dwóch godzin dla jednego pracownika. Żeby sprostać wymaganiom klientki, przynajmniej trójka pracowników powinna rzucić wszystkie swoje obowiązki i zacząć realizować jej zamówienie.
Oczywiście odmówiłam i podałam najwcześniejszą realną porę - następnego dnia rano.
Pani się oburzyła, że nie potrafimy wykonywać sprawnie swojej pracy i przecież kobietom w ciąży się nie odmawia. Na odchodne kazała mi uważać na myszy. Cóż, lepsze myszy od wyrzucenia z pracy za wypisywanie niemożliwych do realizacji zleceń.

Sytuacja piąta:
Klient stał w kolejce. Zaprosiłam go do swojego stanowiska. Pan podszedł, spojrzał na mnie od góry do dołu i oświadczył, że chce porozmawiać z jakimś mężczyzną, bo ja pewnie nie zrozumiem jego potrzeb. Próbowałam dopytać, czy może chodzi o grubszy papier (to akurat potrafię), czy może wydruk wielkoformatowy (to również potrafię), ale Pan się upierał, że nie będzie rozmawiał z kobietami o takich sprawach, a akurat na obsłudze nie było żadnego mężczyzny.
No cóż... Nie wiem, co płeć ma do tego, ale uznałam, że być może chodzi rzeczywiście o coś bardzo skomplikowanego, dlatego zawołałam najstarszego stażem pracownika, który do tego zajmował się u nas grafiką.

O co chodziło klientowi? O wydrukowanie czterech stron A4.
Łączna kwota: trzydzieści groszy. Kolega popatrzył na mnie z politowaniem i wrócił do swoich obowiązków.

xero

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 467 (539)

#64997

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Od jakichś dwóch miesięcy szukam pracy. Pomimo studiów dziennych, mam w tym semestrze niewiele zajęć, dlatego pełna spokoju zaczęłam przeglądać oferty. CV rozesłane w kilkadziesiąt miejsc, telefonów z propozycją rozmowy kwalifikacyjnej było kilka.

Telefon 1:
- W takim razie prosimy o stawienie się tego i tego dnia o godzinie 12:00 na rozmowę.
- Wie Pani, mam właśnie o tej godzinie egzamin na uczelni. Czy mógłby to być jakikolwiek inny dzień lub inna godzina?
- Niestety nie, przykro mi.

Może i to nic dziwnego, że to ja się muszę dostosować. Tyle że w wymaganiach oferty był status studenta, a telefon przypadł w sam środek sesji egzaminacyjnej.


Telefon 2:
Wszystko ładnie i pięknie. Praca na cały etat. Mówię o moim braku dyspozycyjności w jeden dzień w tygodnia, który mogę nadrobić w weekend. Pani po drugiej stronie słuchawki mówi, że to żaden problem, weekendy jak najbardziej wchodzą w grę. Przyszłam na rozmowę tylko po to, by dowiedzieć się, że - owszem - jest to problem, a firma w weekend nie działa, do tego każdy pracuje w systemie 8-16, bez nadgodzin lub elastycznego grafiku. Oczywiście, oni również wymagali statusu studenta, ani słowa o konieczności trybu zaocznego.


Telefon 3:
- Pani jest dyspozycyjna od poniedziałku do piątku?
- Nie, jeden dzień w tygodniu muszę być na uczelni. Ale, o ile mi wiadomo, Państwo szukali osoby na pół etatu? Wtedy byłoby to do pogodzenia.
- Nie, nie! My szukamy na cały etat.

Sprawdziłam ogłoszenie. "Pół etatu" stało jak wół, po poprzedniej rozmowie nawet przestałam aplikować na pełne etaty.


Telefony 4 i 5 okazały się ładnie ubranymi w słowa w ogłoszeniu oszustwami dotyczącymi inwestycji emerytalnych, czy wciskaniu elektryczności. Co prawda, moja kandydatura przeszła bez żadnych problemów, ale odmówiłam wciskania ludziom takiego oszustwa, i to jeszcze na własną odpowiedzialność.


Telefon 6 był z dość przyjemnej firmy. Mój wymiar czasu studiów omówiony już podczas rozmowy telefonicznej i podobno nie stanowił problemu, na rozmowie podobnie. Miało być to pół etatu oraz czasami dłużej, w ramach zastępstwa lub przy nawale pracy. Rekruter był na tyle miły, że zadzwonił z odmową. Dowiedziałam się, że wszystko poszło mi dobrze, tylko znaleźli kandydatów, którzy byli bardziej dyspozycyjni ode mnie i to mnie wykluczyło.


Już nie wspominając o tym, jak drastycznie podskoczyła liczba telefonów z "super jedynymi ofertami" lub "zaproszeniami na pokaz garnków", odkąd zaczęłam wysyłać CV numerem telefonu do jednostek oferujących zatrudnienie. Wiele z nich pewnie wystawia ogłoszenia tylko po to, by aktualizować bazę numerów do wciskania takich rzeczy.


Każda z firm, gdzie wysyłałam swoje CV, wpisywała w wymagania lub atuty "status studenta". Nie, nie studenta zaocznego, nie było też ani słowa o dyspozycyjności w każdy dzień tygodnia. W większości też pojawiło się nęcące "elastyczny grafik".
Szkoda tylko, że większość pracodawców widzi w studencie tylko ulgi podatkowe, a nikt nie zwraca uwagi na to, że nie bez powodu te ulgi są - bo zatrudnianie studenta wiąże się z pewnymi ustępstwami w jego kierunku. W ten piękny sposób osoby po studiach tracą możliwość zatrudnienia, a studenci swój czas na aplikowanie na oferty, które w rzeczywistości nadają się głównie dla tych, co edukację już zakończyli.

pracodawcy

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 314 (414)

#63803

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, jak wyglądały studia pedagogiczne dwadzieścia lat temu. Nie wiem i bardzo chętnie się dowiem, bo teraz - mam nadzieję - coś takiego by nie przeszło.
Niewielkie miasteczko, w którym się wychowywałam, nie miało zbyt wiele miejsca w przedszkolach. Dlatego zarówno ja, jak i wiele innych dzieci, swój pierwszy kontakt z oświatą miało dopiero w zerówce. Tak samo było z moim kolegą z zerówki, Przemkiem.

Pierwsze dni w szkole były dla wielu dzieci ciężkie - dzieciaki sześcioletnie, nieprzyzwyczajone do podobnych miejsc, nie umiały się czasami odnaleźć w środowisku. Tak właśnie było z Przemkiem - był zamknięty w sobie, bardzo nieśmiały, wiecznie zapłakany i kiepsko sobie radził z nauką podstaw. Wychowawczyni nieszczególnie zwracała na to uwagę. My też byliśmy młodzi, nie dość wrażliwi i woleliśmy bawić się w gronie wesołych dzieci, toteż Przemek był odstawiony lekko na bok.

Ale to się zmieniło bardzo szybko, niebawem Przemek zaskarbił sobie uwagę wszystkich dzięki naszej "cudownej" wychowawczyni. Pewnego dnia Pani zwołała nas wszystkich i wygłosiła poważnym tonem, trzymając zawstydzonego do szpiku kości Przemka za ramię, następujące ogłoszenie: Moi drodzy, dzisiaj stało się coś bardzo nieładnego! Wasz kolega zrobił kupę w majtki. Mam nadzieję, że nikomu z was więcej się to nie zdarzy.

Miałam sześć lat, a to wydarzenie utkwiło mi w pamięci do dzisiaj. Nie wiem, co stało się z Przemkiem. Mam szczerą nadzieję, że on zapomniał.

szkola

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 543 (631)

#63614

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem entuzjastką gry World of Warcraft. Jako że niedawno wyszedł nowy dodatek do tej gry, postanowiłam sobie go zakupić. W znanych sklepach internetowych kosztuje on około 160 złotych, co na mój skromny studencki budżet jest trochę za wysoką ceną. Dlatego postanowiłam poszperać po serwisach aukcyjnych, w końcu komuś mógł się zdarzyć nieudany prezent, który chciałby odsprzedać za nieco niższą sumę.

Na samym wstępie dodam, że w tej grze pudełko nie ma absolutnie żadnego znaczenia - liczy się jedynie CD key, cała reszta to tylko zbędne opakowanie o wartości nieprzekraczającej 10 złotych, dlatego wygodniej jest prosić o przesłanie klucza na e-mail, nie tracąc pieniędzy na przesyłkę.

Znalazłam ogłoszenie na popularnym portalu z ogłoszeniami. Cena: 100 złotych, więc jednocześnie odpowiednio wysoka, by zawierała pełnowartościową grę z CD keyem i dostatecznie niska, by się skusić i kupić u osoby prywatnej. Czytając opis, zauważyłam pewien zgrzyt: podobno folia była zerwana przez małe dziecko, ale gra zupełnie nowa i nigdy nieużywana, bo to prezent dla kogoś, który podobno głupio było dać bez folii. Coś mi tu zaczęło śmierdzieć, ale dałam ludziom szansę i napisałam maila, szczególnie że w całym opisie produktu nie było żadnej wzmianki o zużytym kodzie, cena również na to nie wskazywała. Zapytałam czy są pewni, że CD key nie ucierpiał i, jeżeli tak, czy istnieje możliwość przesłania go mailowo po dokonaniu przelewu.

Okazało się, że "małe dziecko" było na tyle duże, by nie tylko rozerwać folię, ale też przypisać klucz do swojego konta w grze i cały produkt za 100 złotych był nic niewartym pudełkiem. Grzecznie poradziłam sprzedającemu, by wielkimi literami napisał to na swoim ogłoszeniu, bo może mieć później duże nieprzyjemności. Później odkurzyłam swoją świnkę skarbonkę i zaczęłam odkładać na grę z pewnego źródła.

Może i historia mało piekielna, bo nic na tym nie straciłam, ale wyobraźmy sobie taką sytuację, do której najwidoczniej dążył autor ogłoszenia: rodzice, niekoniecznie obeznani w sposobie grania, chcą kupić dziecku wymarzoną grę. Widzą ogłoszenie w przystępnej cenie i ofiarują dzieciakowi taki prezent. No bo przecież pudełko jest, płyty są, kto by się przejmował nieaktywnością jakiegoś kodu...

sklepy_internetowe

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 467 (597)

#63028

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W mojej okolicy funkcjonuje poradnia psychologiczno-pedagogiczna. Poradnia, która słynie z tego, że jakikolwiek dys- sobie wymarzysz, oni wystawią stosowny papier bez zbędnych pytań i praktycznie od ręki. Z tym wiąże się kilka sytuacji jeszcze z czasów mojego liceum i jedna z czasów obecnych.

I: Upośledzenie na życzenie.
Chodziła ze mną do klasy pewna Kasia. Kasia, jako typowa imprezowiczka, rzadko chodziła do szkoły. Jakoś się jednak prześlizgiwała na dwójkach i trójkach, bo nie była najgłupsza i chwila nauki wystarczyła, by zaliczyła przedmiot. Kasia spotkała jednak swoją Nemesis - panią od francuskiego. Nauczycielka tępiła uczniów podobnych Kasi i już w połowie drugiego semestru stało się jasne, że albo Kasia zacznie odrabiać prace domowe i nadrabiać spore zaległości spowodowane lenistwem, albo skończy z oceną niedostateczną.

Kasia jednak znalazła inny sposób na nieprzychylną jej nauczycielkę - wizytę w poradni. Wystarczyło orzeczenie, że Kasia ma głęboką dysleksję rozwojową (co dziwne, z polskiego była niezła i nigdy nie popełniała typowych dla dyslektyka błędów, na osobę w jakikolwiek sposób -dys też nigdy nie wyglądała) i jest zwolniona z uczęszczania na drugi język już teraz, natychmiast. Nie dość że Kasia nie musiała się martwić o klasę maturalną, już w tym samym roku nauczycielka straciła możliwość wystawienia zasłużonej oceny.

II: Nauczanie indywidualne.
Zawsze myślałam, że nauczanie indywidualne to coś, co zdarza się naprawdę wyjątkowym jednostkom - dziecięcy aktorzy, osoby po wypadkach, czy z chorobami uniemożliwiającymi przebywanie w grupie. Nie jest tak jednak w mojej dawnej szkole. Placówka dość spora, mająca pod swoją opieką jakieś pół tysiąca nastolatków, z czego około 20 osób miało nauczanie indywidualne. Głównie chodziło tu o przypadki nastolatek w ciąży (to jeszcze jakoś jestem w stanie zrozumieć, chociaż wiele z nich brało to "bo im się należy i jest łatwiej"), ale też osób, które zwyczajnie odstawały naukowo od reszty. Tu można przytoczyć przypadek Romka.

Romek również chodził ze mną do klasy. Zachowywał się normalnie, wśród rówieśników był dość lubiany. Problemy zaczynały się jednak przy klasówkach, które zawalał. Nigdy nie był za mądry, a jego ambicje zdecydowanie mijały się ze szkołą. Rodzice Romka, mimo jego protestów, postanowili zrezygnować z pomysłu przeniesienia syna do zawodówki (bo jak to, ich syn ma nie mieć średniego wykształcenia?!), zamiast tego wykombinowali nauczanie indywidualne. Romek się będzie mógł skupić, a nauczyciel pilnować czy przypadkiem chłopak nie bawi się telefonem. I rzeczywiście, tak było... O ile oczywiście Romek przyszedł, bo zwyczajnie nie chciało mu się chodzić do miejsca, gdzie prawie nie ma kontaktu z innymi uczniami. Szkoła musiała zatrudniać o wiele więcej nauczycieli i płacić im pieniądze z naszych podatków, bo Romek i jemu podobni "potrzebują" stałego nadzoru i więcej uwagi od bardziej rozsądnych dzieciaków. Później i tak mnóstwo z tych nauczycieli nie miało co ze sobą robić, bo ich jedyni w tym czasie uczniowie masowo opuszczali zajęcia.

III: Bo łagodniej ocenią.
Że mnóstwo nie-dyslektyków ma orzeczenie o dysleksji dla łagodniejszego traktowania, a mnóstwo dyslektyków walczy ze swoim defektem i takiego orzeczenia mieć nie chce, to już obrazek nie dziwiący nikogo. Mój kuzyn jednak, całe życie radzący sobie z gramatyką i ortografia bez problemów, odwiedził ostatnio poradnię, udał trochę zahukanego i robił nietypowe dla niego błędy. Oczywiście, orzeczenie o dysleksji dostał. Dlaczego? Matura się zbliża, a on chce być łagodniej oceniony na wypracowaniu. Nie rozumiem tylko po kiego grzyba obniżać swoje własne umiejętności tylko dla kilku nieuczciwie zdobytych punktów.

Takich sytuacji byłoby pewnie jeszcze więcej. Poznałam w swoim życiu tylko kilka osób naprawdę będących dyslektykami lub dysgrafikami. W większości pracowali nad sobą i swoimi problemami z gramatyką i postępy były bardzo widoczne. Mam nadzieję, że za jakiś czas coś się zmieni w naszej mentalności, bo inaczej niedługo to brak podobnego orzeczenia będzie rzadkością. Da się coś zrobić z poradnią działającą w podobny sposób?

szkola

Skomentuj (41) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 305 (421)