Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

digi51

Zamieszcza historie od: 22 września 2010 - 8:54
Ostatnio: 22 kwietnia 2024 - 9:41
  • Historii na głównej: 212 z 236
  • Punktów za historie: 118683
  • Komentarzy: 6048
  • Punktów za komentarze: 48112
 

#84129

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Słowo o działaniu agencji nieruchomości, bo gdzieś muszę wylać swoje frustracje.

Szukam mieszkania do kupienia we Wrocławiu. Na początku 2018 roku zleciłam szukanie pewnej agencji, na szczęście pobierającej tylko prowizję w przypadku kupienia mieszkania za ich pośrednictwem. Miałam konkretne wymagania, wiedziałam, że takich mieszkań na sprzedaż jest niewiele i od razu przy podpisywaniu umowy z agencją zaznaczyłam, że biorę pod uwagę, że może to długo potrwać, ale wymagań nie zmienię. Chodziło m.in. o konkretną ilość pokoi, wymagania co do minimalnego metrażu, konkretna okolica, balkon i oddzielna kuchnia, oczywiście także określony budżet i stan wymagający co najwyżej małego odświeżenia. Panowie potwierdzili, że może to potrwać, ale po zapewnieniu z mojej strony, że mi się nie spieszy podpisaliśmy umowę.

W ciągu pół roku agencja przysłała mi ok. 40 ofert, z czego JEDNA faktycznie spełniała wszystkie wymagania. Inne oferty to m.in:
- mieszkania o 10 m2 mniejsze niż minimalny metraż;
- o 50 tys. przekraczające mój budżet;
- na drugim końcu miasta;
- bez balkonu;
- po licytacji komorniczej, gdzie byli właściciele mieszkania nadal w nim mieszkają i na mocy wyroku sądu miałabym prawo wyrzucić ich dopiero, gdy gmina przyzna im lokal socjalny (dodam, że według słów agenta mieliby w tym czasie płacić wolnorynkowy czynsz, co wydawało mi się lekko dziwne, bo skąd ludzie mający prawa do mieszkania socjalnego mieliby pieniądze na wolnorynkowy czynsz za 3-pokojowe mieszkanie w dużym mieście? no więc wolnorynkowy czynsz według pana agenta to 500 zł zasądzone przez sąd);
- mieszkania zagrzybione, z instalacją elektryczną do wymiany, szczytowe w budynku z cieknącym dachem i jedno, które wyglądało jak klasyczna melina; syfu jaki tam panował i stanu w jakim były podłogi i ściany nie zapomnę chyba do końca życia.

Pisałam agentowi regularnie, że proszę o nieprzysyłanie ofert niespełniających podanych kryteriów, bo ja ich nawet nie biorę pod uwagę. Po kolejnym takim mailu dostałam listownie wypowiedzenie umowy z agencją, z uzasadnieniem, że z wysłanych kilkudziesięciu ofert nie wybrałam żadnego mieszkania. No to żegnam.

Zaczęłam szukać na własną rękę. Przetrzepywałam internet codziennie, wypatrując nowych ofert. Nagminnie powtarzająca się sytuacja - telefon na numer podany w ogłoszeniu i ten sam schemat rozmowy:
- Dzień dobry, dzwonię w sprawie mieszkania na ulicy X, czy oferta jest nadal aktualna?
- Niestety nie, mieszkanie zostało sprzedane dwa tygodnie temu (zdarzało się miesiąc temu, dwa miesiące, a nawet ROK temu - a ogłoszenie sprzed tygodnia), a czego pani szuka? Zapraszam do mnie do agencji, na pewno znajdę pani mieszkanie.
- Dziękuję, nie skorzystam, ale może warto, aby pościągali państwo ogłoszenia o tym mieszkaniu z portali, bo wprowadza ludzi w błąd.
- Ale my nie mamy na to wpływu.

Ogłoszeniodawca nie ma wpływu na to czy ogłoszenie jest na portalu? Serio?

Na koniec wybitne chamstwo jednego z agentów. Ten sam schemat rozmowy, po mojej uwadze, że ogłoszenie należałoby usunąć, pan pyta:
- A co? POŁASIŁA się pani na niską cenę?
- Pan chyba żartuje, jak na takie mieszkanie, cena była standardowa, co najwyżej o 5 tys. niższa niż porównywalne mieszkania.
- No to świetnie, bo ja mam podobne mieszkanie, w podobnej cenie.
- Tak? Proszę podać szczegóły.

Mieszkanie w ścisłym centrum (okolica, w której ja szukam jest ok.5 km od Rynku), o 40 tys. droższe, w dodatku okolica znana jako centrum spotkań wrocławskiej śmietanki towarzyskiej spod budki z piwem.

- Jedyne, co te mieszkania mają ze sobą wspólnego to liczba pokoi, cena i okolica są dla mnie nie do zaakceptowania, przykro mi, ale te oferty nie mają ze sobą nic wspólnego.
- No i od razu wiedziałem, że chodzi o pieniądze, jak pani nie stać, to naprawdę proszę głowy nie zawracać, ja mam poważnych klientów, inwestorów, którzy to mieszkanie wezmą z pocałowaniem ręki.

Witki opadają.

uslugi

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 153 (169)

#84040

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Duża impreza u nas w restauracji, firmowa, młody, dynamiczny zespół. Od organizatora wiemy, że jedna z pań jest wegetarianką, więc do wybranego menu musimy przygotować wariant wegetariański.

W wieczór imprezy okazuje się, że zonk, pani jest weganką, a nie wegetarianką, co trochę komplikuje sprawę, ale kuchnia na szybko obmyśla nowy zestaw dań dla spanikowanej kobiety, która już zdążyła zacząć się drzeć, że pewnie jak zwykle nic do jedzenia nie dostanie, zaczynają się głupie zaczepki w stylu:

- Pfff, jak nie umiecie nic przygotować bez ładowania wszędzie padliny, to zaraz sobie przyniosę sałatkę z McDonaldsa

Ale udało się, wszystkie 4 dania wykombinowaliśmy wegańskie, przedstawiamy pani jej menu, kiwa głową bez zachwytu, ale się zgadza.

Przystawkę zjadła, zupę wychłeptała z apetytem, a przed podaniem dania głównego, zagaja mnie i słodkopierdzącym głosikiem pyta:

- A mogę te kotleciki jaglane jeszcze zamienić na sznycel cielęcy, który dostaną moi koledzy? Tak mnie ochota naszła...

gastronomia

Skomentuj (48) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (242)

#83941

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasem z koleżankami czytam sobie dla rozrywki recenzje naszej restauracji w necie. Czasem robi się naprawdę miło, a czasem... No cóż, powiedzmy, że my niektóre sytuacje mamy inaczej w pamięci.

1. "Wyproszono nas z lokalu, bo kelnerkom nie spodobało się, że moja koleżanka [skorzystała - przyp. red.] z toalety przed zamówieniem, totalne chamstwo!”.

Nie, droga Pani, zostałyście wyproszone, gdyż jeszcze przed zajęciem stolika pani koleżanka zamknęła się w toalecie na 20 min., po tym, jak ją zwolniła, smród czuć było aż na sali, a wejście do kibelka powodowało odruch wymiotny i łzy w oczach. Winny temu był zapewne obiad zjedzony po taniości u chińczyka na dworcu i porozrzucany po kabinie osrany papier toaletowy, który Pani koleżanka po sobie zostawiła.

2. "Bezczelna kelnerka zaproponowała mojej ciężarnej żonie alkohol i odmówiła podania deseru do alkoholu”.

Ciężarna żona popijała cały wieczór winko z kieliszka męża, a o tym, że szczuplutka pani jest oczekująca, dowiedziałam się, gdy, już lekko wstawiona, próbowała zamówić mus czekoladowy, ale bez alkoholu. Powiedziałam, że to niemożliwe, gdyż alkohol jest w musie, a nie dodawany przed podaniem. Stwierdziłam także, że to tak niewielka ilość, że raczej nie jest w stanie nikomu zaszkodzić. Pani zaczęła najpierw się drzeć, a potem prawie szlochać, że ona jest w ciąży, i że ja chyba nienawidzę dzieci i chcę jej zaszkodzić. Aha.

3. "Obsługa była chamska, nerwowo reagowała na nasze prośby i zamówienia i trzaskała talerzami!”.

Cierpliwie znosiłam wołanie mnie do stolika co 2 minuty, bo:

- więcej wody z kranu,
- więcej chleba,
- więcej masła,
- widelec mi spadł, daj mnie nowy,
- więcej serwetek,
- nowy obrus, ten jest brudny (sami wybrudzili),
- przynieś mi płaszcz, idę zapalić,
- już wróciłem, odwieś płaszcz,
- proszę mi podać kartę - po czym bez otwierania karty - a jakie macie piwa, wina, dania wegetariańskie, danie rybne, desery, przystawki…

Przy sprzątaniu brudnych talerzy poprosiłam jednego z panów o podanie mi talerza, bo siedział w kącie stołu i ciężko mi było po niego sięgnąć bez nachylania się w sposób mało przyzwoity nad innymi osobami przy stole. Pan uniósł talerz i zajęty rozmową nawet nie czekał, aż ja talerz przechwycę. Talerz upadł na stół, dobrze, że ani się nie rozbił, ani nie rozchlapał się jakiś sos. Huk był, a owszem.

Punkt kulminacyjny, kiedy przestałam być miła, nastąpił, gdy jedna z pań poprosiła, abym skoczyła do apteki, bo kolacja ze znajomymi to najlepszy moment na test ciążowy, bo jak będzie pozytywny, to można od razu opić. Zadałam jej ubrane ładnie w słowa pytanie, czy przypadkiem się nie pomyliła i nie myli kelnerki z osobistą asystentką.

4. "Beznadziejna restauracja dla rodzin, brak propozycji dań dla dzieci".

Nie brak propozycji dań dla dzieci, tylko brak cheeseburgerów, frytek i milkshake'ów, których głośno domagał się uroczy grubasek przez bitą godzinę na kolacji z rodzicami.

5. "Odmówiono nam stolika, bo jesteśmy Azjatami. Kierownik powiedział, że wszystkie stoliki są zarezerwowane, a lokal był pusty. Para, która weszła po nas bez problemu dostała stolik, wyglądali europejsko."

Było pusto, bo weszliście tuż po otwarciu, a para po was dostała stolik, bo go zarezerwowali. Paranoja i kompleksy bardzo?

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (244)

#83155

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jedna z bardziej kuriozalnych sytuacji, jakie przydarzyły mi się tego lata w pracy.

Sezon turystyczny, u nas w lokalu słychać wszystkie możliwe języki. Pewnego dnia wpada 5 osób, od progu słychać, że głośno rozmawiają po rosyjsku. Myślę sobie, fajnie, poćwiczę sobie mój łamany ruski, jakoś się dogadamy. Witam towarzystwo po rosyjsku, wszyscy odpowiedzieli również po rosyjsku, poza jedną panią, typową matroną w wieku średnim-zaawansowanym, która zaczęła się zwracać do mnie po włosku. Zbiło mnie to trochę z tropu, pani była najwyraźniej kimś w rodzaju dowódcy grupy, mówiła za wszystkich, pięknym, płynnym włoskim, z czego rozumiałam co 5. słowo, zwróciłam więc pani uwagę, że jej nie rozumiem, możemy chętnie spróbować porozumieć się po rosyjsku, angielsku i oczywiście, z racji tego, że jesteśmy w Niemczech, po niemiecku.

Pani z wyraźną irytacją twardo mówiła jedynie po włosku, reszta grupy sprawiała wrażenie mocno zdezorientowanej, w końcu pani poinformowała swoich towarzyszy konspiracyjnym szeptem po rosyjsku, że nie może się ze mną dogadać, bo jestem jakaś głupia i nie rozumiem po włosku. W końcu ze wściekłością poprosiła o rozmowę z moim szefem.

Szefu podszedł i razem staramy się zrozumieć, w czym problem. Szef po włosku rozumie jeszcze mniej niż ja, w końcu jeden z towarzyszy matrony przejął inicjatywę i po angielsku wytłumaczył, że powodem irytacji wielkiej damy jest fakt, że nie jestem w stanie obsłużyć jej po włosku we włoskojęzycznym kraju. Hę?

Mała uwaga: rzecz dzieje się w Monachium. Nazwa włoska: Monaco di Bavaria. Końcem końców okazało się, że owa dama mieszka we Włoszech, reszta towarzystwa przyjechała do niej na wakacje z Rosji i w ramach wycieczki postanowiła wybrać się do Monako. Organizatorka zabrała ich do Monachium, wmawiając, że są w Monako. Państwo byli w wielkim szoku, gdy dowiedzieli się od nas, że znajdują się w Niemczech. I teraz tak się zastanawiam, jakim cudem nawet w drodze/na lotnisku czy dworcu nie zorientowali się, że znajdują się w innym państwie, niż chcieli? Nawet zakładając, że był to ich pierwszy dzień mieście.

Czy matrona wiedziała, że jadą do Monachium i odgrywała teatrzyk, czy może jest zwykłą idiotką?

I najważniejsze - OD KIEDY JĘZYKIEM URZĘDOWYM W MONAKO JEST WŁOSKI?

Miły akcent: towarzystwo zjadło u nas obiad, typowo niemiecki, pochwalili szefa kuchni, nawet napiwek zostawili, a ja życzyłam im miłego zwiedzania Monachium. ;)

gastronomia

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (223)

#82502

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nasza restauracja sąsiaduje ze sklepem z butami. Nie z byle jakimi, bo specjalistycznymi i dość drogimi.

Tak sobie gadam czasem z sąsiadem i oto jakie piekielności go spotykają:

1. Panie, tyle za trampki?

Sklep oferuje towar z najwyższych półek. Ceny wyższe niż w innych, sieciowych sklepach, ale i jakość lepsza.

Wpada Janusz z Grażyną, oglądają buty pobieżnie, w większości jedynie szukając metek z ceną. Kręcą nosem, w końcu sąsiad pyta, czy może pomóc. Państwo szukają butów trekkingowych dla syna na urodziny, ale niezbyt się znają. Sąsiad prezentuje kilka par, państwo tylko się krzywią. W końcu Janusz wypala:

- Panie, masz pan coś poniżej 100 Euro?

- Owszem, obecnie najtańszy model, jaki mamy w ofercie to (tu prezentacja butów), kosztuje 65 Euro, przecenione ze 119.

- Ło, panie, to ja za to mu oryginalne Adidasy bym kupił, a nie jakie trampki!

- Te buty są świetnej jakości, wytrzymałe...

- A idź pan! Jak ja patrzałem w internetach, to takie ło trampki, to po 20 Euro chodzą! Żeś pan zachłanny, to nie zarobisz!

2. Bo ja widziałem w internecie...

W nawiązaniu do punktu 1. Przychodzi młoda parka, szukają butów do biegania. Uprzejma rozmowa, prezentacja najnowszych modeli. W końcu młodzież telefony w łapkę i podsuwają sąsiadowi pod nos zdjęcia chińskiej taniochy i pytają:

- Czy to te same?

- Nie, buty na zdjęciu to podróbka niskiej jakości, można to rozpoznać po...

- Ale skoro one tu kosztują 5 Euro, to czemu u pana 99?

- Proszę państwa, tłumaczę...

- Zdziera pan z ludzi, te buty w hurtowni kosztują pewnie kilka centów, a tyle kasy zgarnia pan dla siebie!

- Do widzenia.

3. Wodoodporne buty.

Pani kupuje specjalistyczne buty, cechujące się między innymi wodoodpornością. Buty takie na 20 lat, ale pod warunkiem dbania o nie i regularnej pielęgnacji. Wydatek niemały, więc sąsiad dorzucił od siebie środki do czyszczenia i wytłumaczył, jak o buty dbać. Pani wróciła po paru miesiącach z butami wyglądającymi, jakby przejechał po nich traktor. Pani przyszła z reklamacją, bo buty miały być wodoodporne. Więc ona wrzuciła je do pralki, a że były bardzo brudne, to wyprała w 90 stopniach. Czemu one teraz tak wyglądają?

4. Turyści.

Centrum miasta, więc dużą część klienteli stanowią turyści. Są jednocześnie największą zmorą.

Zawracanie dupy, bez zamiaru kupowania czegokolwiek, okraszone komentarzami typu:

- ale brzydkie,
- ale drogie,
- ludzie serio w tym chodzą?
- w życiu tyle nie wydam na dupy*.

Wchodzenie z jedzeniem, dotykanie butów rękami upaćkanymi sosem, przymierzanie butów, trzymając jednocześnie loda w ustach, który to lód ścieka na buty. Sceny niczym ze sklepu Ala Bundy'ego, gdzie ludzie nie chcą przyjąć do wiadomości, że skoro buty w ich zwyczajnym rozmiarze są za małe, to lepiej przymierzyć większe, a nie próbować rozepchać buta, wierzgając dziko nogami.

Demolowanie małego sklepu wielkimi plecakami, torbami, walizkami. Plus celowe kopanie wystawionej przed drzwiami ekspozycji po prośbie o opuszczenie sklepu z powodu zachowania.

I prawie każda z tych sytuacji powtarza się chociaż 2-3 razy w tygodniu.

*Pozostawione dla potomnych. :) - przyp. red.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 112 (156)

#82397

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzieci w restauracji.

Restauracja, w której pracuje, sąsiaduje z kilkoma innymi na tyle blisko, że odległość między tarasami poszczególnych lokali wynosi nie więcej niż kilka (-naście) metrów. W sobotnie popołudnie, gdy wszystkie te tarasy pękają w szwach u naszych sąsiadów usiadła sobie rodzinka 2+2. Chłopiec w wieku wczesnoszkolnym siedział grzecznie z rodzicami, a dziewczynka może 3-letnia została puszczona samopas na zwiedzanie sąsiednich tarasów. Przyłaziła do nas co rusz, kręciła się między stołami, siadała na wolnych krzesłach z tabletem w łapie i puszczała jakieś bajki na cały regulator. Wyganiam grzecznie raz, drugi, ósmy. Idę w końcu do kelnera od sąsiadów, mówię:

- Słuchaj, powiedz coś rodzicom tej małej, przychodzi do nas, przeszkadza gościom, zaczepia, robi burdel...

- Kurczę, już mówiłam, mała wcześniej latała u nas po całym lokalu, właziła kelnerom pod nogi, pchała się do kuchni, powiedzieć mogę, ale cudzych dzieci wychowywać nie będę...

- Jasne, spoko, dzięki.

Faktycznie coś tam rodzicom szepnął, ci popatrzyli w naszą stronę gniewnym wzrokiem, matka wzięła dzieciaka i posadziła na krześle koło siebie. Nie mija 10 min, młoda znowu zwiedza świat z nieodłącznym kompanem, tabletem, w rączce. Zaczyna być coraz śmielsza, zrzuca poduszki z krzeseł na ziemię, ściąga obrusy ze stołów. No nic, biorę za rękę, odprowadzam do rodziców i proszę o pilnowanie dziecka z wymienionych wyżej powodów. Odpowiedzi brak, znowu gniewne spojrzenie. Po kilku minutach cyrk zaczyna się od nowa. Tym razem młoda urządziła sobie zabawę w czołganie się pod ziemi pod stołami.

Pech chciał, że wypełznęła pod nogi mojej koleżance, która niosła talerze z jedzeniem. No i klops, koleżanka straciła równowagę, talerz wypadł jej z ręki, szczęście w nieszczęściu, nie na gówniarę, a na jej najlepszego przyjaciela - tablet. Mała w ryk, rodzice lecą do koleżanki z mordą. Standardowa dyskusja, jak tak można nie uważać, tu jest dziecko, coś pani narobiła, dawaj hajsy za tablet. Przyleciał szef, starzy drą mordę na całego, szef próbuje załagodzić sytuację, kuchnia naprędce przygotowuje żarcie od nowa. Szef oczywiście odmówił oddania kasy za tablet, przyjeżdża policja (!). Winy naszej się nie doszukali, to też wzięli państwa na stronę i coś tam dyskutowali.

Państwo niepocieszeni wrócili do swojego stolika. Mała parę minut później zaczyna rundkę, tym razem po tarasie sąsiadów z maminym telefonem w ręku...

gastronomia

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (211)

#82242

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia pewnej imprezy.

W restauracji, w której pracuję, często organizowane są prywatne imprezy typu urodziny, małe wesela, jakieś firmowe kolacje itd.

Ta konkretna impreza to były urodziny jakiejś kobitki. Już w trakcie omawiania organizacji imprezy dało się zauważyć, że pani nie bardzo ma pieniądze na tak wystawną kolację dla ok. 40 osób. Wybrała najtańsze menu, najtańsze wina, poprosiła o podawanie na stoły wody z kranu (bo za darmo) zamiast standardowej mineralnej. Zastrzegła, że ona płaci za jedzenie i wino, a za wszystko inne goście mają płacić sobie sami. Wszystko w bardzo nerwowej atmosferze, siedziała cały czas z kalkulatorem i upewniała się, że nie będzie musiała płacić rachunku na miejscu, tylko wyślemy jej do zapłacenia przelewem.

Dzień imprezy.

Po usadzeniu gości, na wstępie informujemy ich, że za napoje inne niż woda i wino muszą płacić sami. Goście oburzeni, kobieta zażenowana, leci do szefa i pyta, po co my to gościom mówimy? Odpowiedź chyba oczywista, po krótkiej dyskusji okazało się, że pani miała nadzieję, że goście będą pili inne napoje, a my im po prostu na koniec wręczymy rachunki. Taaak. Powodzenia w tłumaczeniu pijanym gościom na koniec imprezy, że muszą zapłacić sami za swoje napoje. Goście oczywiście niechętnie chcieli za cokolwiek płacić ze swojej kieszeni, więc pili głównie wino w dużych ilościach. Po paru godzinach imprezy solenizantka latała po lokalu jak kurczak bez głowy - to do nas, aby już nie podawać gościom wina, to do gości, prosząc, aby już nie pili.

Wspomniałam, że pani wybrała najtańsze menu. To nie jest złe jedzenie, ale no cóż - potrawy bazują na relatywnie tanich składnikach. Goście po zapoznaniu się z kartą serwowanych potraw, pytali nas czy nie mogą zamówić czegoś innego. No niestety nie. Nie tylko ze względu na koszta, bo 1-2 potrawy można wymienić bez szarpania się o kilka groszy, ale ze względu na imprezę po prostu nie mieliśmy z czego przyrządzić innych potraw. Kilka potraw udało się wymienić, inni goście prawie się popłakali (wyobraźcie sobie - towarzystwo pełne Januszy i Grażyn w wieku 40-50 lat, a wybrane menu to tzw. zestaw lekki, bazujący głównie na sałatach, warzywach, lekkich, mało kalorycznych sosach i zdrowo przyrządzonej rybie i kurczaku) - ci ludzie po prostu nie chcieli tego jeść.

Solenizantka była przez cały czas spięta i nerwowa, w końcu doszło do tego, że wybuchła płaczem, powodem okazał się jej partner życiowy, który nawet nie siedział koło niej przy stole, a po kilku kieliszkach wina obłapiał inne panie, swoją drogą bardzo z tego zadowolone.

Sytuację udało się załagodzić, ale pani nie chciała kontynuować imprezy i po deserze poprosiła o rachunek do podpisania. Kwota do zapłaty spowodowała tylko jeszcze większy atak histerii, solenizantka najpierw nawrzeszczała na gości, że wpędzają ją w długi, bo muszą tyle chlać, potem z torebek z prezentami zaczęła wyciągać koperty z pieniędzmi, rozdzierać i liczyć pieniądze. Na koniec z triumfem oznajmiła:

- Wiedziałam! Nawet nie wsadziliście do kopert tyle, aby starczyło na rachunek.

Zapłaciła koniec końców połowicznie kartą, a połowicznie zebraną gotówką i uciekła. A goście? Siedzieli jeszcze 2 godziny u nas, obrabiając solenizantce tyłek.

gastronomia

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (248)

#82138

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Janusz biznesu, wydanie niemieckie.

Z racji nadchodzącego sezonu letniego, szukam dodatkowej pracy, żeby jak najlepiej wykorzystać brak planów urlopowych i zarobić trochę na boomie turystycznym i wzmożonym ruchu w gastronomii. Oszczędzę opisów mnóstwa śmieciowych, kłamliwych ogłoszeń, na które trafiłam, opiszę tylko jednego "zaradnego" gastronoma.

Duży, stylowy lokal, publika raczej lokalna. Szef luźny, choć dość szorstki gość. Nie było go na moim dniu próbnym, wszystko było ok, choć dość stresująco, zrzuciłam to jednak na karb tego, że w pierwszy dzień jeszcze nie we wszystkim się połapałam i wszystko się ślamazarzyło, bo druga kelnerka musiała mi dużo tłumaczyć. Nieprzyjemnie zaskoczył mnie fakt, że na koniec zmiany odmówiono mi wypłaty godzinówki, choć szef na rozmowie zapewnił, że zostanie mi zapłacone od ręki. Druga dziewczyna tłumaczyła, że skoro nie ma szefa, to ona nie wie, czy może mi wypłacić kasę. Po drugie - podziękowała mi serdecznie za pomoc, wzdychając, że sama by tego nie ogarnęła. Zdziwiona zapytałam:

- No tak, ale przecież ja byłam na dniu próbnym, normalnie pewnie byłby tu drugi kelner, prawda?

Wybałuszyła na mnie oczy i stwierdziła:
- No nie wiem, ja w sumie zawsze pracuje sama...

Sama. Jedna kelnerka na lekką ręką licząc, 180 miejsc. Fakt, że lokal nie był pełen, ale obsłużenie choćby połowy tego to sprawa z góry skazana na porażkę.

Pożegnałam się, z duchu przeklinając swoją naiwność, licząc się z tym, że był to mój pierwszy i ostatni dzień tam i narobiłam się za darmo. Szef jednak zadzwonił następnego dnia, zaprosił na kolejny dzień pracy, zapewnił, że zapłaci mi tym razem osobiście za oba dni. No cóż, postanowiłam dać lokalowi drugą szansę.

Tym razem przypadła mi zmiana poranna. Przyszłam nieco wcześniej z postanowieniem porozmawiania z szefem, przyjrzenia się dokładnie restauracji. Pierwsze co - pracowałam z inną kelnerką, laska była ubrana w brudne ciuchy, miała tłuste włosy. Dostałam brudny, porwany fartuch. Rzuciły mi się w oczy stare, zniszczone sztućce, każdy z innej parafii, brudne solniczki, uwalony bar, laska przecierała stoliki brudną szmatą, którą chwilę wcześniej "myła" usyfione popielniczki.

W okolicy pełno biur, więc od ok. 12 lokal zaczął się zapełniać. Miałyśmy nie tylko ogarniać serwis, ale i bar, kasa zaprogramowana w idiotyczny sposób, który utrudniał znalezienie czegokolwiek. W kuchni jeden kucharz (szef)i laska myjąca naczynia na zasadzie płukania ich w zlewie z brudną wodą. Klienci wk...rwieni, wszędzie burdel, ludzie siadają przy stolikach, gdzie nadal stoją brudne naczynia przy poprzednich gościach, szef drący mordę z kuchni, jakby mógł to jeszcze poganiałby nas batem. Na mnie osobiście wydarł ryja, bo dopisałam do jakiegoś zamówienia, że klient życzy sobie potrawę bez czosnku - dowiedziałam się, że jak klient modyfikuje zamówienie, to mam mu przytaknąć, a kuchni nie zawracać tym głowy. Powodzenia z gośćmi z alergiami. Potrawy wychodziły z kuchni na brudnych talerzach, szklanki z zaciekami albo myte na szybko ręcznie zimną wodą (ciepłej w kranie na barze brak).

Po skończonej zmianie przyszedł czas na rozmówienie się . Zdobyłam się na szczerość i grzecznie poinformowałam, że warunki pracy są dla mnie nieludzkie i, choć może nie jestem kelnerką pierwszej klasy, ale nie mam ochoty odwalać takiej fuszerki. Gościowi szczęka opadła, no bo przecież zapieprz był, ale paaaani, jaki napiwek zgarniesz. Napiwek? Większość klientów wk..rwiona, więc napiwków w dużej mierze w ogóle nie zostawiali. No nie, proszę pana, tak się bawimy, ty mi płacisz za pracę, a mój napiwek to moja sprawa. Stanęło na tym, że pracy nie podejmę. Tu dziad uśmiechnął się szelmowsko i stwierdził:

- Jak już nie przyjdziesz, to czemu mam ci płacić?

- Skoro nie ma pan problemu z niezapłaceniem mi za przepracowane godziny, to pana sprawa. Ja jestem bogatsza chociaż o nowe doświadczenie.

Z łaską wypłacił mi kasę, a kelnerka zaprosiła mnie do rozliczenia i podziału napiwku.

Szef:

- Nie dawaj jej napiwku, ona już nie przyjdzie.

Pozostaje tylko niesmak.

gastronomia

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 157 (171)

#82075

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jestem kelnerką. Pracuję w restauracji w ścisłym centrum dużego miasta. Co za tym idzie, w sobotę mamy ogromny ruch, przy ładnej pogodzie to już w ogóle armageddon, więc wszystkie ręce na pokład i jedziemy. Piekielności można by wymieniać wiele, ale dziś skupię się na jednym konkretnym przypadku.

Sobotnie popołudnie, praca na pełnych obrotach. Przychodzi parka w średnim wieku, zamówili piwko i jakieś jedzenie. Pan poprosił, aby do wybranego przez niego dania nie podawać musztardy. OK, nie wiem, czy to ja zrobiłam błąd podając zamówienie kuchni, czy kuchnia się pomyliła, ale pan dostał z musztardą. Jednak musztardę serwujemy zawsze na osobnej miseczce, a nie prosto na talerz, więc na dobrą sprawę można po prostu poprosić o zabranie lub zwyczajnie odstawić na bok. Pan spałaszował posiłek ze smakiem, standardowo przy sprzątaniu talerzy pytam, czy smakowało. Pan mówi, że nie, bo prosił bez musztardy. Tu musiałam nieco unieść brew ze zdziwienia, bo i talerz, i miseczka z musztardą wylizana do czysta. Mówię więc dla rozładowania napięcia, że chyba jednak dobrze, że przyniosłam tę musztardę, bo się przydała. Pan:

- No może i tak, ale ja mam alergię na musztardę.

Tu przepalają mi się trybiki w głowie. Ale jak to, czemu, dlaczego ta miska jest w takim razie pusta?

Pytam pana, czy dobrze się czuje i dlaczego w takim razie zjadł tę musztardę, czy mam dzwonić po lekarza? Pan machnął ręką, stwierdził, że najwyżej zgłosi się do szpitala. Zapłacili, poszli, tyle ich widzieli.

Parę dni później przeglądałam sobie z koleżankami oceny naszego lokalu w necie. Rzucił nam się w oczy komentarz o poniższej treści:

"Nie polecam! Zamówiliśmy potrawę X, mimo wyraźnej prośby o podanie bez musztardy, całe jedzenie pływało w musztardzie, kelnerka zignorowała nasze prośby o wymianę dania na nowe. Mój mąż ma alergię na musztardę i całą noc spędziliśmy na pogotowiu".

Zanim przejdę do dalszej treści komentarza małe wyjaśnienie. Z tego konkretnego stolika, przy którym siedzieli rzeczeni goście, widać dróżkę prowadzącą do śmietnika, z którego korzystają lokatorzy pobliskich kamienic i sąsiednie lokale. Jak widać, to także nasza wina, że...

"...byliśmy zmuszeni oglądać, jak kelnerzy z restauracji X (sąsiedni lokal - przyp.red.) wyrzucają śmieci. Nie polecam nikomu jedzenia w X, gdyż ich kelner wyrzucił śmieci, a potem dotknął swojej twarzy. Rąk też nie umył (hmm... może dlatego, że w przy śmietniku brak zlewu? - przyp.red.)"

oraz:

"Po opuszczeniu lokalu nie mogliśmy dostać się do metra z powodu demonstracji".

Serio?

gastronomia

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 216 (230)

#81850

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam w Niemczech.

Kiedyś należałam na fb do grupy zrzeszającej Polaków w moim mieście, wypisałam się stamtąd, bo takiego stężenia raka ciężko gdziekolwiek indziej doświadczyć. Przyczyną była grupka kilku (-nastu? - dziesięciu?) osób tworząca towarzystwo wzajemnej adoracji, komentująca każdy post najeżdżając na autora, wszechwiedząca, cechująca się pisaniem postów z błędami, bez znaków interpunkcyjnych i wtrącająca co chwilę niemieckie słówka lub, o zgrozo, pisząca posty na grupie dla Polaków łamanym niemieckim. Po postach można było poznać, że to ludzie w dużej mierze żyjący z socjalu lub pracujący w hmm... mało wymagających zawodach, a twierdzący, że na za poniżej 20 euro na godzinę nie opłaca się pracować. Wszędzie doszukujący się oszustwa, wyzysku, kłamstw. Generalnie rakowisko.

Jakiś czas temu mój znajomy, Polak, dostał sporą sumkę w spadku, wziął kredyt i kupił mieszkanie w centrum miasta. Mieszkanko-klitka, zrobił generalny remont i postanowił wynająć. Ustalił cenę w oparciu o lokalizację, standard itd. Metraż i rozkład mieszkania pozwalał na zamieszkanie tam jednej osoby lub bardzo miłującej się pary. Czynsz niemały, ale też adekwatny do stanu i lokalizacji mieszkania. Znajomy zawsze lubił pomagać, szczególnie rodakom, wiedząc, że o mieszkanie w naszym mieście bardzo trudno, w pierwszej kolejności wrzucił ogłoszenie na wspomnianą wyżej grupę.

Po 2-3 normalnych komentarzach z pytaniami na temat mieszkania, zleciało się towarzystwo wzajemnej adoracji. Niektóre komentarze:

"Typowy polaczek cwaniaczek, nie wstyd ci rodaków w konia robić?".

"Sam sobie w tym gównie mieszkaj".

"Ludzie, to ja mam mieszkanie 120mkw za tę samą cenę".

"Poj..bało cię koleś, a jak tam ma zamieszkać rodzina z dzieckiem?".

Do tego wiadomości prywatne z groźbami nasłania urzędu skarbowego (wiele osób podnajmuje wynajmowane mieszkania za większą sumę - jest to nielegalne), wyzywanie od szmat, k..rew, cwaniaków i wiadomość od pani, która wcześniej obraziła go w komentarzu, z pytaniem czy wynająłby jej to mieszkanie za 300 euro mniej.

Kumpel w końcu skasował post, mieszkanie wynajął jakiemuś Hindusowi, wziął za tę cenę z pocałowaniem ręki.

Rak bonus - jeden z kolesi, który najbardziej krzyczał w komentarzach o oszustwie i wyzysku, wrzucił parę dni później posta, że DESPERACKO szuka pokoju do wynajęcia, lokalizacja obojętna, podając budżet o 100 euro mniejszy niż kumpel życzył sobie za mieszkanie.

polonia niemiecka

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 155 (179)