Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

guineaPig

Zamieszcza historie od: 10 czerwca 2013 - 18:30
Ostatnio: 30 marca 2017 - 23:35
  • Historii na głównej: 19 z 20
  • Punktów za historie: 12923
  • Komentarzy: 331
  • Punktów za komentarze: 3137
 

#69882

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem skąd w ludziach tyle nietaktu i bucowatości.

Londyn.
Jakiś czas temu wspominałam, że pracuję w ochronie.
Tym razem zasiadłam na recepcji w pewnym biurowcu.
Nie jestem w stanie nakreślić z jak szerokim zakresem ludzkich dziwactw walczę na co dzień. Ludzie bywają mili, niemili, bardziej kulturalni, mniej kulturalni, ale niektórzy są po prostu ciulami, jakich mało.
Nie zmienia to faktu, że moja tolerancja do większości piekielnych zdaje się nie mieć końca - aż sama sobie się czasem dziwię, prawdę powiedziawszy...

Dzisiaj miała miejsce następująca sytuacja:
Do budynku weszły 4 osoby - 3 panie, 1 pan.
Osoby te, zanim zdecydowały się podejść do biurka recepcji, rozgościły się w poczekalni. Zacznę od tego, że żadna z tych osób nie uraczyła mnie nawet skinieniem głowy, ale akurat takie zachowanie po mnie spływa. Tutaj dodam, że w recepcji kilku innych wylegitymowanych gości już spokojnie czekało na swoje spotkania.

Mam taką niepisaną zasadę, że jak goście przychodzą i najpierw usadawiają się w - oddalonej o jakieś 10 metrów - poczekalni, to daję im 5 minut na ogarnięcie się i dopiero wtedy zaczynam dyskretnie zagadywać o powód ich wizyty itd..
W tym momencie muszę dodać, że akurat ta recepcja ma genialną akustykę. Szepty co prawda bieda zrozumieć, ale już półgłos - zwłaszcza, gdy ktoś ma ładną dykcję - słychać bez problemów. I co ja słyszę? Polski! Nasz piękny język polski...
Jak ja się ucieszyłam, że w końcu sobie z kimś swobodnie pogawędzę, i to w pracy! Może to się wydać dziwne, ale jak człowiek od dawna nie słyszy polskiego na żywo od obcej osoby, to w takiej sytuacji można niemal w euforię popaść.

Moja euforia opadła jednak równie szybko, jak się pojawiła, gdy państwo zaczęli mnie od stóp do głów tak obgadywać, że moi przodkowie się chyba w grobach zaczęli turlać. Jedna z pań (ta najbardziej rozdarta) nazwała mnie "chudym dryblasem" (nie jestem jakoś specjalnie wysoka, tylko stałam na 15-centymetrowym podeście) z "czarnym pudlem" na głowie (często czeszę sobie koka, bo tak mi najwygodniej, ale że "pudla"?).
W ferworze obrabiania mi tyłka padło jeszcze parę chamskich epitetów na firmę, do której przyszli, na "chu*owy dizajn" mojej recepcji i takie tam śmichi-chichy.. W międzyczasie któreś z nich próbowało uspokoić tą rozdartą paniusię, na co ta tylko stwierdziła, że przecież i tak ich nikt nie rozumie, a recepcjonistka jej na Polkę nie wygląda.

Jak Mamę kocham, pierwszy raz od bardzo dawna chciało mi się w pracy płakać.

W pewnym momencie doszła do nich osoba nr 5. i po krótkiej chwili już wszyscy dreptali w moją stronę. Cóż było robić - wzięłam się w garść i przywitałam państwa w języku angielskim, przyklejając na twarz najserdeczniejszy uśmiech, na jaki udało mi się w tej sytuacji zdobyć. Próbowałam wyłapać, czy odkryli pochodzenie "dryblasa", czy jeszcze nie. Ku mojej uciesze - nie odkryli.

Nadszedł moment wpisywania się na listę gości - bez pośpiechu, ze skrywaną satysfakcją poprosiłam, by przeliterowali swoje nazwiska, bo muszę je wprowadzić do systemu. Każde z gości spełniło moją prośbę bez problemu - zapewne byli już o to proszeni setki razy. Po uzyskaniu potrzebnych mi informacji, wykonałam telefon zapowiadający gości. Z taką małą wisienką na torcie: Każde z nazwisk wypowiedziałam tak wyraźnie i poprawnie, jak tylko potrafiłam. A należały one do typowo szeleszczących - takich, przy których nie-Polak połamie sobie język.

Odłożyłam słuchawkę. Popatrzyłam na gości, oni na mnie. Chyba nikt się w życiu tak przy mnie nie zmieszał.
Wskazałam na windę i po polsku poinformowałam, gdzie mają iść.

Gdy już byli w drodze do windy do moich uszu dobiegło tylko: "Janka, ale żeś nam wstydu narobiła..."

zagranica praca w ochronie

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 728 (768)

#65406

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o ludzkiej pazerności.
Będąc w ostatniej klasie szkoły średniej dorabiałam sobie w nowo otwartym pubie należącym do mojego kuzyna. Kuzyn do zbyt hojnych nigdy nie należał, ale nie narzekałam. Odkładałam wówczas na studia i każdy grosz się liczył.
Tak się akurat złożyło, że w międzyczasie wzięłam udział w wymianie polsko-niemieckiej.

Młodzież niemiecka należała do raczej rozrywkowej, w związku z czym zaproponowałam kuzynowi, że jeśli pozwoli nam zorganizować u siebie coś na styl wieczoru integracyjnego (z kilku względów wiązało się to z zamknięciem lokalu dla innych gości) i zaproponuje konkurencyjne ceny drinków, to postaram się ściągnąć całą wymianę do nas. Dodam, że pub do najtańszych nie należał, a w mieście znajdowało się przynajmniej kilka przyzwoitych lokali, gdzie można by taką posiadówę urządzić.

Było nas w sumie około 200 osób, więc biorąc pod uwagę, że Niemcy nie mieli oporów przed szastaniem swoim 'ojro', to mógłby być z tego niezły utarg, a i reklama dla pubu przednia. Kolejnym dużym plusem mojego pomysłu było to, że jeśli uczestnikom wymiany się spodoba, to prawdopodobnie będziemy wpadać na obiad czy piwko po szkole przez kolejne dwa tygodnie trwania wymiany.
Kuzynowi oczy się zaświeciły, toteż na mój pomysł ochoczo przystał zapewniając, że jeśli utarg będzie dobry, to ja również mogę liczyć na fajny zastrzyk finansowy w ramach podziękowania.

Pamiętny wieczór minął sympatycznie, choć roboty było po pachy i, pomimo że od czasu do czasu miałam okazję posiedzieć z gośćmi, to w prowadzeniu pubu pomagałam tak, jakbym była w pracy.
Koniec końców Niemcy zadowoleni, nauczyciele również (tak, tak - bez opiekunów ani rusz:]), kuzyn wniebowzięty. Dodam, że zarobił on na tej jednej imprezie pięciokrotną wartość średniego sobotniego utargu.

Po zakończeniu posiadówki i podliczeniu kasy kuzyn kazał mi zaczekać na mój zasłużony bonus. Ja z podekscytowania już przebierałam nogami, i - nie ukrywam - po cichu liczyłam, że te parę stów wpadnie.
Jak się domyślacie - nie wpadło. W domu na spokojnie otworzyłam kopertę, a moim oczom ukazał się banknot o zawrotnym nominale 20zł. No normalnie strzał w pysk. I to od tak bliskiego krewnego.
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać, czy też może "szefa" z wdzięczności po stopach całować.

Na zakończenie dodam tylko, że knajpa splajtowała po około 3 latach działalności. Nie, żebym komuś źle życzyła, ale jak widać karma prędzej, czy później dopadnie każdego.

z rodziną najlepiej na zdjęciu

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 601 (675)

#65346

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Chyba zacznę nową serię opowieści z cyklu "piekielności weselne", czy coś w tym stylu, bo zaczyna się robić coraz ciekawiej.
Z racji mojego rychłego zamążpójścia nadszedł jakże radosny czas zapraszania gości na wesele.
Pomijając zbędne rozwijanie tematu zaznaczę tylko, że imiona gości wypisywaliśmy według - najbardziej stosownych według nas - takich oto schematów:

* Jana Kowalskiego z Osobą Towarzyszącą
** Annę i Jana Kowalskich
*** Annę Nowak i Jana Kowalskiego

Dzień po wręczeniu zaproszeń dzwoni do nas [K]umpel ze strony lubego z wielkim żalem i pretensjami. Nie dawało mu spokoju dlaczego na zaproszeniu nie ma imienia jego dziewczyny, i że jego "myszce" jest bardzo przykro, że nie traktujemy ich związku poważnie.
Wytłumaczyłam K. jakimi zasadami kierowaliśmy się przy wypisywaniu zaproszeń i nie sądzę, byśmy popełnili jakiś nietakt w jego przypadku.

Istotnym faktem jest, że tę jego Myszkę poznaliśmy w dniu wręczania zaproszeń, a ich love story trwa około dwóch tygodni.
A tak między nami - kolega to typ kobieciarza zmieniającego dziewczyny jak rękawiczki i choć życzymy mu jak najlepiej, to mamy wątpliwości co do stałości jego uczuć do tej dziewczyny (właściwie to dojrzałej kobiety mocno po 30stce), ale to już nie nasza sprawa.

Na łopatki rozłożyła mnie końcówka naszego dialogu, wyglądająca mniej więcej tak:

K: (...) A nie moglibyście wypisać dla nas nowego zaproszenia?
Ja: Ty tak na serio? [zbaraniałam]
K: No to się walcie, nie to nie. Wsadźcie se te zaproszenia w d*pe.
[biip biip biip]

Coś mam wrażenie, że 10 lat znajomości poszło w p*zdu.
Ciąg dalszy (prawdopodobnie) nastąpi...

* gdy nie znamy partnera osoby zapraszanej, lub gdy zapraszany jest w krótkim, nieformalnym związku, i nie mamy nic wspólnego z jego drugą połową
** gdy zapraszani są małżeństwem - nie wymaga komentarza (chyba).
*** gdy obydwoje zapraszani są naszymi przyjaciółmi, którzy są zaręczeni lub w długoletnim związku i mamy pewność, że na wesele przyjdą razem - nie byliśmy pewni, czy stosuje się tutaj jakieś zasady savoir-vivre'u, czy inne stosowne formułki, w związku z czym zdaliśmy się na intuicję.
Ta sama forma tyczy się małżeństw, gdzie żona pozostała przy panieńskim nazwisku.

weselnie

Skomentuj (83) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 443 (517)

#64849

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielne pozdrowienia i owacje na stojąco dla wyjątkowo niechlujnego (to chyba trafne określenie) przechodnia, który - zakładam, że niechcący - mijając mnie na chodniku wrzucił mi niedogaszonego peta do buta a la niski kalosz (z luźną cholewką, na moje nieszczęście).

Niedopałek przepalił mi cienką skarpetkę i boleśnie przytlił skórę na kostce.
Jeśli już ktoś musi kopcić na środku chodnika, wśród masy przechodniów, to czy naprawdę tak ciężko tego wypalonego papierosa potraktować jak zwykłego śmiecia i wyrzucić do najbliższego kosza?

Żałuję, że nie udało mi się szybciej wyskoczyć z pechowego kalosza, bo piekielny dostałby nim w łeb! (chociaż znając moje dzisiejsze szczęście mój traf nie byłby tak celny, jak jego..)

dziwne wypadki chodzą po ludziach

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (560)

#64704

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Londyn.
Pierwszy dzień w pracy po urlopie. Moje miejsce pracy to nic innego jak jednoosobowa recepcja pewnego biurowca. Za biurkiem recepcji mam zbunkrowaną swoją sprytnie zaprojektowaną szafkę będącą moją garderobą i kuchnią, a z racji swoich rozmiarów mogłaby być nawet sypialnią :)
W związku z powyższym przetrzymuję w niej takie rzeczy jak obuwie czy garderobę na zmianę, mini-lodówkę, czajnik, kawę, herbatę, szklanki, i tego typu pierdoły użytku codziennego. Szafka przez większość czasu zamknięta jest na klucz, którego kopia w razie potrzeby wisi podpisana z resztą kluczy, o czym mój zmiennik (i tylko on, co istotne dla historii) jest poinformowany. Klucz właściwy jeździ ze mną na urlopy.

Na czas mojej nieobecności firma zwykle wysyła osobę wcześniej przetrenowaną - generalnie osobę kulturalną, o dobrych manierach, znającą zasady ogólnego działania panujące na moim stanowisku.
Mój zastępca oczywiście ma prawo do korzystania z "mojej" szafki, przy czym ma również wyjaśnione, że wszystkie przedmioty (z wyjątkiem lodówki) i produkty spożywcze znajdujące się w szafce zostały zakupione przeze mnie.

Jakież było moje zdziwienie, gdy przychodząc do pracy otwieram szafkę (tę "kuchenną") z zamiarem zaparzenia kawy, a w niej zastaję tylko lodówkę i kilka papierków po jakichś batonach (w dodatku nie moich) :/
Rozumiem poczęstować się kawą czy herbatą, ale żeby tak bezczelnie zgarnąć z prywatnej szafki wszystko włącznie z czajnikiem?
Pracuję tutaj już parę ładnych lat, kilka urlopów mam za sobą i do tej pory nic mi nie zginęło. Moi zmiennicy byli ludźmi na tyle dobrze wychowanymi, że nawet jeśli czymś się częstowali to oddawali niezwłocznie.
A teraz wisienka na torcie. Kiedyś podzieliłam się z Wami taką oto historią:
http://piekielni.pl/62390

Otóż okazuje się, że naszym złodziejaszkiem jest BRAT głównego bohatera z historii wspomnianej powyżej. Nie wiem, czy to przypadek, zemsta, czy może ja sama jestem w jakiejś ukrytej kamerze, o której istnieniu nie mam pojęcia? Idioci nie próżnują, jak widać.

Zagranica

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 264 (328)

#63665

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Londyn.
Historia z cyklu: jak zepsuć sobie Sylwestra przez własną głupotę i jeszcze mieć o to pretensje do całego świata.
Dzisiaj o 7(!) rano (że też nie wyłączyłam na noc telefonu!) zadzwoniła do mnie moja niezbyt rozgarnięta [K]oleżanka z pracy. Znamy się dość dobrze choć nie powiem, bym pałała do niej jakąś szczególną sympatią.
K. zadzwoniła z płaczem, prosząc żebym przyszła za nią do pracy i to na galop, już, natychmiast, bo szef ją zabije jak się spóźni, a ja mam do pracy bliżej, więc to żaden problem przecież. A w ogóle to jestem jej ostatnią deską ratunku i nie mogę jej odmówić.

Hola, hola. Ano odmówić mogę, gdyż dzień mam już od dawna zaplanowany i normalnie pewnie nie byłby to wielki problem, gdyby nie to, że dziś Sylwester. Poza tym umowa była jasna i prosta: Ona miała mieć wolne w Wigilię, a ja dzisiaj. Tyle w tej kwestii.
Jednak zanim odmówiłam spytałam koleżanki cóż takiego się stało, że nie może przyjść do pracy. Może faktycznie jakaś tragedia, a wtedy na pewno nikt nie robiłby jej wyrzutów o spóźnienie. Otóż mieszkanie K. zostało mocno splądrowane podczas jej pobytu u rodziny mieszkającej na drugim końcu Wysp. Wróciła dzisiaj wczesnym rankiem i zastała mieszkanie uboższe o większość świątecznych prezentów i kilka cennych przedmiotów.

Z jednej strony żal mi dziewczyny, ale z drugiej trudno się dziwić zaistniałej sytuacji, gdy:
- mamy na fejbuku ponad 1000 znajomych.
- w wigilię wszyscy znajomi (i nieznajomi!) dowiadują się co dostaliśmy pod choinkę. Nieważne, czy to para skarpetek, czy też 50 calowa plazma.
- W dzień wyjazdu do rodziny ustawiamy status w stylu: "Nareszcie pakowanko, jupiii! Tydzień u mamusi w Szkocji, jeee!"
- oczywiście nasz profil jest w 100% publiczny, a jak!

A potem dziwmy się, że ktoś perfidnie wykorzystał naszą nadmierną chęć do dzielenia się prywatnością.

Cóż więcej mogę dodać. Na głupotę i brak rozsądku rady nie ma, a i licho nie śpi, jak to mówią. Rzecz jasna K. obrażona na amen, wszak śmiałam pomocy odmówić. Mało tego, już nawet ze "znajomych" zdążyła mnie usunąć.

Zagranica

Skomentuj (51) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 535 (667)

#63474

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Nyorda przypomniała mi ciekawą sytuację z czasów, gdy pracowałam jeszcze w restauracji. Może nie jakaś strasznie piekielna, ale jednak.
Historia trochę ku przestrodze, pokazująca jak łatwo można się zbłaźnić oceniając kogoś po pozorach.

Przez okres około roku przychodził do nas na obiad bardzo przystojny piekielny klient, o dość nietypowej urodzie.
Był Murzynem, przy czym miał bardzo jasne oczy (raczej niecodzienny widok przy tak ciemnym kolorze skóry), a na głowie szopę mocno kręconych, jasnobrązowych włosów. Zawsze kulturalny, miły i zabawny. Ot, typowy bajerant świadomy swojego wyglądu (czy raczej jego "inności", powiedzmy). I co ważne dla historii - komunikujący się z nami czystą angielszczyzną. Przez telefon zaś zdarzało mu się rozmawiać w języku francuskim.

Z reguły zmiana wypadała mi tak, że byłam zawsze z tą samą koleżanką, Polką, z którą w międzyczasie się zaprzyjaźniałyśmy i jak to młode siksy na widok takiego egzotycznego zjawiska zaczynały się ploteczki, śmichy-chichy i takie tam babskie "obgadywanki", z którymi jakoś specjalnie się nie ukrywałyśmy przekonane o afrykańskim, czy innym egzotycznym pochodzeniu naszego stałego klienta. Na marginesie dodam, że klient od początku wiedział, że jesteśmy Polkami.

Pewnego dnia nasze ciacho przyszło się pożegnać (chłopak skończył studia i wyjeżdżał z Anglii).
Wyobraźcie sobie nasze zdumienie, gdy tym razem zaczął z nami konwersować używając czystej, nie zmąconej żadnym obcym akcentem... polszczyzny! Widząc nasze mocne zmieszanie przeprosił niezwłocznie, że nie przyznał się do bycia Polakiem, ale zawsze gdy przychodził był bardzo ciekawy co też dzisiaj ciekawego usłyszy na swój temat od dwóch niczego nieświadomych rodaczek :)

Na zakończenie jako ciekawostkę dodam, że chłopak urodził się w Kołobrzegu, jego mama jest Polką, blondynką o jasnej oprawie oczu i karnacji, a tata Nigeryjczykiem urodzonym we Francji.

Ps. Dla tych, którzy nie widzą tu żadnej piekielności (postanowiłam wtrącić słówko po przeczytaniu kilku komentarzy)
Postawcie się w podobnej sytuacji: Dwoicie się i troicie łamiąc po drodze język (wówczas nie władałyśmy angielskim zbyt swobodnie), po czym ktoś po roku znajomości mówi Wam, że zna polski, ale nie chciał się tym chwalić, bo dzięki temu miał z nas niezły ubaw.

zagranica

Skomentuj (70) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 369 (625)

#62811

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o tym, dlaczego od lat unikam jedzenia w restauracjach.

Swoją "karierę" na Wyspach zaczęłam, jak (prawdopodobnie) większość emigrantów, jako kelnerka i barmanka. Gdy dostałam tę pracę wydawało mi się, że "Pana Boga za nogi złapałam". Przyzwoicie płatna, rzut beretem od miejsca zamieszkania, obiady w pracy za friko, spore napiwki, świetna atmosfera, super szefowa.
Była to elegancka, polska restauracja o długoletniej tradycji, ciesząca się dobrą opinią pod każdym możliwym względem.

Idylla trwała do momentu, gdy moja ówczesna szefowa pewnego dnia zachorowała. Krótko potem wyjechała do Polski na długie leczenie, przekazując restaurację w ręce swojego pierworodnego - nazwijmy go Pawłem. Mnie zaś zrobiła menadżerką lokalu, co było dla mnie niemalże spełnieniem marzeń, gdyż restaurację traktowałam jak własną, klientów obsługiwałam tak, jak sama chciałabym być obsługiwana, a od czasu do czasu wpadałam na kuchnię, co by podejrzeć co pysznego wyczarował nasz polski mistrz kuchni. Jego wyczyny były porównywalne do oglądania wyczynów jakiegoś Makłowicza, czy innej kulinarnej sławy:).

Paweł, a właściwie Paul (życzył, by tak się do niego zwracano) nie czuł się Polakiem w ani jednej tysięcznej swojego jestestwa. I właściwie nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie fakt, że facet na każdym kroku to podkreślał i często drwił z, szeroko rozumianej, "ułomności" naszego Narodu. Pomimo wychowywania go "w duchu patriotycznym" - jak to mawiała jego mama, facet udawał (albo i nie?), że nie ma zielonego pojęcia ani o polskich zwyczajach żywieniowych, ani o polskiej kulturze picia trunków. I tak moment przejęcia restauracji przez Pawła okazał się być początkiem końca.

A teraz wyjaśnię dlaczego. Otóż nasz nowy szef okazał się totalnym bucem i idiotą, będącym w posiadaniu dwóch lewych rąk do zarządzania lokalem. Na dodatek nie miał za grosz szacunku ani do pracowników, ani do klientów. Poza tym okazał się być oszustem i "rąbał" każdego na czym tylko się dało. A teraz wypunktuję kilka najbardziej piekielnych kwiatków, z jego udziałem:

1. Dobra polska wódka została zastąpiona wódką a'la "Z czerwoną kartką" z domieszką wody z kranu. Tłumaczenie: 40% jest za mocna. Przecież i tak nikt tego nie wyczuje. (Taa... Polak nie wyczuje.)

2. Zapraszanie swoich kolegów na darmowe chlanie i żądanie "usługiwania" sobie, poklepywanie po tyłkach i inne tego typu prostackie zagrywki w stronę damskiej części personelu.

3. Porcje dań zmniejszyły się o 1/3. Ceny oczywiście zostały bez zmian. (No tak, stali klienci to debile, którzy nie zauważą, że zamiast 10 pierogów dostali 7).

4. Do "obróbki" trafiały głównie produkty z przecen. Potrzebny twaróg do ruskich? Proszę bardzo. Dostaliśmy taki, gdzie termin ważności upłynął przedwczoraj, przy czym zrobione z niego pierogi serwowane musiały być jeszcze przez tydzień.

5. Mięso na schabowego szlag trafił? To nic! Umyjcie, zamarynujcie i zrobimy z niego jakiś gulasz czy coś. Kto pozna, że nieświeże?

6. Najgorzej było, gdy coś zaczynało się nadpsuwać, np. gdy chleb spleśniał lub jakaś kromka czy cokolwiek innego upadło na podłogę, a szef to, na nieszczęście wszystkich, zauważył - nic z podłogi nie lądowało w koszu, a na talerzu, pomimo naszych protestów.

7. Napiwki. Jakie napiwki?

Itd, itp... Długo by wymieniać.
Na nic zdały się rozmowy z szefową, prośby, bunty, ukrywanie i wyrzucanie zepsutych produktów. Jak wiedzieliśmy, że coś jest gówniane, to mówiliśmy klientom wprost, że nie polecamy. Skończyły się ceregiele i kombinowanie. W końcu główny kucharz psychicznie nie wytrzymał i się zwolnił. Ja odeszłam krótko po nim. Po odejściu i przedyskutowaniu sprawy z kucharzem postanowiliśmy wykonać anonimowy telefon do sanepidu. Może i mocno piekielne z naszej strony, ale gdyby ktoś przez tego debila trafił do szpitala z ostrym zatruciem pokarmowym, to chyba byśmy sobie nie darowali. Lokal wkrótce później zamknięto.

Tylko szefowej szkoda, bo kobieta życie poświęciła na zbudowanie tego miejsca. Chociaż z drugiej strony myślę, że upadek lokalu to poniekąd również jej "zasługa" - w końcu to ona wypuściła spod skrzydeł taką rozpuszczoną i nie szanującą ludzi kreaturę.

gastronomia

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 706 (806)

#62679

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nawinął mi się dzisiaj taki demotywator: http://demotywatory.pl/4408340
Przypomniał mi on pewną piekielno-zabawną sytuację, mającą miejsce podczas jednego z wypadów w moje strony ojczyste, którą postanowiłam się z Wami podzielić.

Na wstępie zaznaczę, że z natury jestem osobą, która nie koniecznie lubi się dzielić swoim prywatnym życiem z innymi. Mój fejsbukowy profil jest tak ubogi w informacje o mnie, że wielu z moich bardzo starych znajomych, których nie widziałam od lat (czyli od okresu sprzed wyjazdu za granicę) nie ma pojęcia, gdzie obecnie mieszkam, gdzie pracuję, a nawet jak aktualnie wyglądam. Sytuacja ma się podobnie z moim narzeczonym - jest równie anonimowy.

Pewnego razu siedzieliśmy sobie na piwku w knajpie w dość sporym gronie naszych bliższych znajomych, gdy dosiadł się do nas dawny kumpel mojego lubego. Jak się okazało kumpel ten od 8 miesięcy mieszkał w Anglii, gdzie planował zostać na stałe.
Po wymianie powitalnych grzeczności kolega zaczął z nami rozmawiać, używając bardzo irytujących (według mnie) wstawek typu: "you know", "oh well", "yeah", "sure", "no problem", czy używał sformułowań typu "u WAS w Polsce" itp., oraz strasznie "przeinaczał", a właściwie wręcz kaleczył polskie słówka, nawet te najprostsze, albo próbował wstawiać ich angielskie zamienniki.
Kto miał kiedyś do czynienia z takim osobnikiem ten wie, jak bardzo żenująco i idiotycznie, żeby nie powiedzieć prostacko wygląda takie zachowanie. Ot, zwykłe buractwo w stylu "kim to ja nie jestem" i "skąd to ja nie przybywam".

Po kilkunastu minutach takiej męczącej konwersacji z naszym "more-english-than-polish friendem" mój luby zaoferował koledze pomoc w postaci konwersacji w języku angielskim, jeśli ułatwiłoby mu to wysławianie się w wygodniejszym dla niego języku. Wytłumaczył koledze, że tak się składa, że my również za granicą mieszkamy, z tym, że nie 8 miesięcy, a lat (kolega tego nie wiedział), i że nie ma najmniejszego problemu, by komunikować się z nami w języku angielskim, jeśli tak mu łatwiej. Koledze mina jakby lekko zrzedła, ale zapewnił, że of kors, noł problem, lets tok! I właściwie to były jedne z jego ostatnich słów wypowiedzianych tego wieczoru :)

Oczywiście każdy wyczuł, że to była podpucha ze strony lubego, i że nasz kumpel-burak zbłaźni się jeszcze bardziej, ale każdy ochoczo pomysł podłapał i jak jeden mąż zaczęliśmy niczym biegli lingwiści konwersować w, przyjaznym dla przybysza z Zielonej Wyspy, języku angielskim :) Koledze szczena opadła, bo najwyraźniej takiego obrotu sprawy chłopak się nie spodziewał, i jak się domyślacie ewakuował się przy najbliższej sprzyjającej ku temu okazji, gdyż rozmowa "nieco" przerosła jego umiejętności językowe.

Teraz traktujemy tamto spotkanie, jak taką naszą anegdotkę, ale nieraz zdarzyły się podobne sytuacje, gdzie "świeżo upieczeni" emigranci udają, że po polsku już nie mówią, choć po angielsku jeszcze się nie nauczyli. To taki bełkot pomiędzy językami, gdzie czasem ciężko zrozumieć, o co mówcy właściwie chodzi. I już nie wiem, czy to szpan, czy trend jakiś? A może to ja przesadzam? - oceńcie sami.

'polska języka być trudna'

Skomentuj (82) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 662 (772)

#62557

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o ludzkiej podłości.
Gdy wracałam wczoraj z pracy zobaczyłam żebrzącego młodego chłopaka siedzącego nieopodal wejścia do metra. Generalnie widok jakich wiele, zwłaszcza w godzinach szczytu, idzie się przyzwyczaić. Swojego stosunku do takich ludzi komentować nie będę, gdyż nie miałoby to wiele wspólnego z historią.

Zbliżałam się do chłopaka, gdy jakaś osoba idąca kilka metrów przede mną podała mu tackę z jedzeniem. Mimowolnie zerkałam w stronę żebraka (cały czas był w zasięgu mojego wzroku, podczas gdy dochodziłam do metra), który po otrzymaniu jedzenia uniósł głowę z niedowierzaniem i wdzięcznością, podziękował dobroczyńcy, po czym zaczął łapczywie konsumować posiłek.
Byłam juz prawie na jego wysokości, gdy podeszło do niego jakichś dwóch typów. Jeden z nich z premedytacją wykopał mu tę tackę z ręki, śmiejąc się i wyzywając go od najgorszych, a drugi w międzyczasie chłopaka przedrzeźniał.
W biały dzień, w godzinach szczytu, w tłumie ludzi.

Cała 'akcja' trwała może z kilkanaście sekund. Za moment już ich nie było, bo szybko zbiegli do metra, wtopili się w tłum i tyle ich widzieliśmy. Żebrak był tak oszołomiony, że zanim zdążył zareagować ktoś szybko podniósł to jedzenie z chodnika (a że było tylko lekko napoczęte, to jego zawartość się nie rozsypała, ani nie ubrudziła) i podał mu je z powrotem. Chłopak podziękował, i przytulił tackę z jedzeniem, jakby bojąc się, że ktoś mu ją znów odbierze. Aż się serce krajało na ten przykry widok.

Próbuję zrozumieć dlaczego za każdym razem, gdy odzyskam wiarę w dobrych ludzi jakiś skończony palant (albo dwóch, w tym wypadku) musi mnie uświadomić, że jednak nie warto się do tej ludzkiej dobroci przyzwyczajać na zbyt długo.. A pomijając kontrowersyjny temat żebractwa - jak można jedzącemu człowiekowi tak po prostu wytrącić posiłek z rąk? Nie ogarniam.

zagranica

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 643 (737)