Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

izamarkow

Zamieszcza historie od: 16 listopada 2016 - 6:02
Ostatnio: 24 grudnia 2019 - 8:33
  • Historii na głównej: 28 z 37
  • Punktów za historie: 8643
  • Komentarzy: 230
  • Punktów za komentarze: 958
 

#76113

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Siedząc na oddziale, niemal nie wychodzę z monitora, bo z nudów można tutaj roztocza stepowania zacząć uczyć. Z tego (m.in.) powodu połykam Wasze piekielne historie hurtem, praktycznie od rana do wieczora.

Zauważyłem sporo historii o nieszczęsnych fotokomórkach montowanych w toaletach.
Jak najbardziej się zgadzam, że pomysł stricte bardzo dobry, ale wykonanie logistyczne niemal zawsze woła o pomstę do nieba. Nie interesuje mnie miejsce zamontowania czujki, czas świecenia, czy wreszcie zasadność jako taka wydawania pieniędzy na takie rozwiązania. Przeważnie pomiędzy zamysłem, a projektem i wykonaniem jawi się taka przepaść, że ludź z lękiem przestrzeni z wrażenia robi w gacie ze światłem czy bez.

Ja chciałem opisać genialny produkt psychologiczny wykorzystany w pewnej firmie mojego miasta. Otóż, mniemam, że kierownictwo, idąc na przeciw i wbrew chorobom cywilizacyjnym takim jak np. zaparcia, postanowiło użyć prostego systemu oddziaływania podprogowego, w celu pomocy w wypróżnianiu się pracowników w godzinach pracy.

Do rzeczy. Toalety przy produkcji były wszędzie, ale malutkie. Duża szatnia z bardzo rozległymi sanitariatami znajdowała się nieopodal pomieszczeń socjalnych, gdzie spożywaliśmy podczas przerw. Jako że odczuwałem potrzebę grubszą, zgłosiłem brygadziście skrócenie przerwy: "Udaję się tam czy tam, do zobaczenia na hali”.

Nowy byłem, jego uśmieszek jakoś umknął mojej uwagi. Na miejscu zobaczyłem potężne wyciągi wentylatorów, klimę i w ogóle Hameryka. Siadłem, patrząc jak powietrze niemal widocznie jest zasysane przez potężne wiatraki do sufitu i pomyślałem, że przy takim ciągu wentylacyjnym żaden, nawet najlepszy czujnik nie ma szans na wykrycie pojedynczego dymka.

Zdążyłem zaciągnąć się RAZ. Spod sufitu ryknął mniej-więcej taki komunikat: "Z powodu wykrycia zagrożenia pożarowego, został zainicjowany proces ratowniczo-gaśniczy wg normy...". POWAŻNIE!!! I dalej: "Pracownik odpowiedzialny za uruchomienie procedury nr... zostanie obciążony całkowitymi kosztami związanymi z akcją ratowniczą…”.

Więcej z tekstu nie pamiętam. Powiem tyle. System wspomagający wypróżnianie zdał egzamin celująco. W ciągu niecałej półsekundy obs*ałem się prawie cały. Jeszcze gorzej było, gdy spocony dotarłem na stanowisko pracy.

Na mój widok wszyscy, bez wyjątku, zaczęli się turlać po podłodze. Podobno pobiłem czasówkę na trasie szatnia-hala.

Tak. Tylko ja nie wiedziałem o tym diabelstwie. Inni porobili zakłady.

toalety w pracy

Skomentuj (58) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (274)
zarchiwizowany

#79191

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądałem dzisiaj archiwa i przypomniała mi się historia sprzed ponad 20 lat, mianowicie matura.
Piekielny byłem jak najbardziej ja, chociaż niezamierzenie.
Nie ukrywam. Troszkę żeśmy dzień wcześniej "zabradziażyli" z kumplami z klasy i po czterech godzinach snu o 9 rano na maturze pisemnej z j. polskiego wyglądaliśmy nieszczególnie.
Na ławkę każdy dostał po soczku o,3l i słodką bułkę.
A pić się chce.
Na szczęście temat "trafiłem", a że piszę szybko w dwie z pięciu przysługujących godzin napisałem 3/4 pracy.
Ale pić się chce.
Młodszym wyjaśniam, że w tamtych czasach w komisji zasiadali nauczyciele, dyrektor (lub wice)szkoły i jedna osoba z zewnątrz.
Podszedłem grzecznie do komisji z pytaniem o możliwość udania się do toalety.
Oczywiście można, tylko trzeba przynieść pracę, gdzie zapisują godzinę wyjścia do toalety.
Poszedłem. Zrobiłem co trzeba i cały czas mając zaprzątnięty łeb pracą maturalną udałem się do sklepiku mieszczącego się na drugim końcu szkoły. Kupiłem sobie picie, jakieś słodkie bułki, pogadałem ze sprzedawczynią i spacerkiem wracam na salę egzaminacyjną.
W końcu mam jeszcze trzy godziny zapasu na skończenie pracy.
Jak dotarłem na miejsce rozpętało się piekło.
Moja wychowawczyni (polonistka) uspokajała resztę komisji, że co jak co ale z j. polskiego to ja ściągać nie potrzebuję, woźny mnie szukał, a przy stole stało kilka osób nerwowo przestępuje z nogi na nogę ze swoimi pracami w rękach. Jak już wszyscy przestali na mnie wrzeszczeć, a ja przeprosiłem kilkanaście razy dowiedziałem się, że wg regulaminu do mojego powrotu żadna osoba nie mogła opuścić sali egzaminacyjnej.
Przeprosiłem jeszcze raz, tym razem tych biedaków z pełnymi pęcherzami
Okazało się, że przed rozpoczęciem pisania wszyscy zostali poinformowani o zasadach, ale mojej skołatanej głowie jakoś to umknęło.
Cóż. Mea culpa

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (45)
zarchiwizowany

#78973

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Umieszczacie tutaj bardzo dużo historii o listonoszach- widmo/awizo i niekompetentnych „panienek z okienka”, więc dorzucę coś poświadczającego, że permanentny burdel w Poczcie Polskiej wyżej też ma się świetnie.
Jakieś pół roku przed początkiem przygody z onkologią dostałem cynk od sąsiadki, że w nieodległym mieście potrzebują pilnie listonosza i jak reflektuję to ona szepnie kierowniczce słowo i dostanę skierowanie na szkolenie/zatrudnienie. Na propozycję przystałem i dostałem skierowanie na szkolenie. Koleżanka zaznaczyła, że wylatują lada dzień na wakacje zagraniczne, więc dalsze losy są w moich rękach. Ok. Dorosły jestem.
Nastał ten wyczekiwany dzień, tylko że już od kilku dni czułem potęgujący się ból w lewym boku. Ale przecież facet z byle czego nie robi problemu. Poboli i przestanie. Tym bardziej, że szkolenie miało odbyć się w piątek, a w poniedziałek po podpisaniu umowy należało stawić się do pracy. Przecież do poniedziałku ból na pewno przejdzie. Nastawiony na „pracę marzeń” (1500zł/mc, umowa zlecenie) odpukałem kilka godzin szkolenia o takich rewelacjach jak nieotwieranie listów, nieokradania paczek i nieprzywłaszczania pieniędzy należących do innych. Podpisałem, że zrozumiałem, parafawowałem umowę i w pn do roboty.
Tutaj nastąpił pierwszy zgrzyt: Nikt nie potrafił mi powiedzieć do której placówki mam się zgłosić (jest ich sześć). Bo oni są tylko od szkolenia. Nic. Wrócę do domu, wygooglam i po nitce do kłębka… no o prostu będę dzwonił. Niestety organizm zrobił mi psikusa i, nie wdając się w szczegóły w sobotę z całodobowej przychodni podobno zabrało mnie pogotowie. Podobno, bo dopiero koło wtorku ogarnąłem gdzie jestem i dlaczego.
Jak tryb myślenia ogarnął te kroplówki, łóżko i współlokatorów to najpierw pomyślałem, że nie stawiłem się w nowej pracy, a dopiero później co ja tu robię. Po uzyskaniu info od lekarza i Żony pomyślałem, że warto by było powiadomić mojego niedoszłego pracodawcę, że w obocie się raczej szybko nie stawię.
Pomijam ile wykonałem telefonów na wszystkie możliwe numery, w tym ten na umowie. 90% po prostu nie było odbieranych, reszta rozmówców nie umiała mi udzielić informacji, bo „to nie leż w ich kompetencjach”. Nie rezygnowałem (co ma robić człowiek nudząc się w łóżku jak mops) w piątek dodzwoniłem się bezpośrednio do p. kierownik, która zatrudniała mnie z polecenia sąsiadki. Po raz n-ty od początku streściłem sytuację i dostałem zaskakujące pytanie:
- Jak to? To kto od poniedziałku roznosi przesyłki? Bo ja mam w systemie wakat zlikwidowany?
No cóż nie ja.
Tak że jak czekacie na pilną przesyłkę z Poczty Polskiej nie wyzywajcie od razu listonoszy (niedoszłych), bo być może właśnie byczą się na OIOM-ie.

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 48 (86)

#78507

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia ZaZuZy z 2.06. o pożyczaniu książek (i problemami z odzyskaniem) przypomniała mi historię jeszcze z podstawówki.

Czytoholikiem byłem i jestem, ale to były czasy, gdy na książki były zapisy, a asortyment w księgarniach mizerny. Na szczęście miałem brata ciotecznego też mającego hopla na punkcie książek. Mieszkał 200 km ode mnie, ale w Jego rodzinnej Stalowej Woli można było dostać niemal każdą książkę (na zamówienie).

Postanowił zrobić mi prezent i zamówił sagę "Ród Rodrigandów" Karola Maya na moje urodziny (13 tomów). Jako, że za PRL nic nie było oczywiste, prezent był kompletowany kilka miesięcy w miarę ukazywania się kolejnych tomów.

Byłem tak zachwycony, że czytałem pierwsze pięć, jak dosłał kolejny to to od nowa sześć itd. W końcu miałem komplet. Dumnie obłożony w folię, podpisany (zresztą każdy był z dedykacją) ozdabiał moją główną półkę z książkami.
Do czasu.

Jako, że trzy razy w tygodniu prosto ze szkoły jeździłem jeszcze do Szkoły Muzycznej w sąsiednim mieście, w te dni wracałem do domu po 20-tej. Wchodzę wieczorem do pokoju i już na pierwszy rzut oka widzę lukę w moich ukochanych książkach. Były ustawione autorami, tak że trudne to nie było.

Lecę do Mamy - nic nie wie. Lecę do Taty. Mocno podchmielony Tatuś uspokaja, że byli koledzy po pracy i tak przy kielichu pochwalił się moją niemałą kolekcją m.in. Karola Maya właśnie. A miałem wszystkie jego pozycje dotychczas wydane na polskim rynku księgarskim.

Na widok sagi koledze zaświeciły się oczy, bo on też ją zbierał, ale brakuje mu trzech tomów. Konkretnie trzeciego, piątego i dziewiątego. Więc on sobie pożyczy, przeczyta i odda. Kochany Tatuś się zgodził. Koledze od kielicha odmówi? Wpadłem w histerię. Książki to był mój najcenniejszy skarb. Nie miałem "walkamana", video czy komputera. Tylko papierowe oczka w głowie.

Ojciec trochę przetrzeźwiał po awanturze i obiecał szybkie odzyskanie moich skarbów. Odzyskiwał trzy miesiące. Odzyskał dwa tomy kompletnie zniszczone, z potarganymi kartkami i wyglądające jakby ktoś się nimi, za przeproszeniem, podcierał. Tom dziewiąty zaginął definitywnie, bo (jak przyznał koleś) został zabrany na wczasy i zaginął w akcji gdzieś w ośrodku wczasowym nad morzem.

Na karczemną awanturę miłośnik książek wzruszył ramionami, że może trochę sponiewierane, ale czytać się da, a ta trzecia... No co. Mam przecież jeszcze cztery regały, więc o co w ogóle ten hałas.

Jedynym zadośćuczynieniem był dożywotni zakaz wstępu dla kolesia wydany przez moją Mamę, a Ojciec w ciągu roku sprezentował mi antologię Juliusza Verne’a.

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 220 (262)

#78206

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Gwoli wyjaśnienia moja żona posiada od kilku lat motorower, którym dojeżdża do pracy i w ogóle jest to jej oczko w głowie.
Moja rola polega na tankowaniu i serwisowaniu powyższego z racji, że do śrubek zawsze mnie ciągnęło.
"Norris" jest stylizowany na lata osiemdziesiąte, cały czarny i przy kierowcy o wzroście 150 cm wygląda jak prawdziwy motocykl.

Problem polega na tym, że w przeciwieństwie do "plastików" wszystkie bebechy ma na wierzchu, co poniektórych kusi/drażni.
Ukradli nam już jedno lusterko, kierunkowskaz, klamkę od sprzęgła (?), wszystko w Katowicach pod renomowaną instytucją państwową.

Rano żona wybiera się do pracy, wraca po dwóch minutach: "Musisz zobaczyć, bo mi jakaś śruba wystaje".
W buty i na dół.
Szybkie oględziny - rura wydechowa odstaje, a śruba, na której wisiała, jest wysunięta z ramy na kilka centymetrów. Stacjonarnie jest to niemożliwe, więc motorek musiał przyjechać 20 km z Katowic już bez nakrętki na śrubie.
I teraz powiedzcie. Jakim trzeba być po*ebem, żeby ukraść zabezpieczoną nakrętkę ze śruby, która łączy cały tylny wahacz z ramą pojazdu?

Gdyby ta nieszczęsna śruba wysunęła się do końca, przednie koło z silnikiem pojechałoby dalej, a tylne udałoby się na wakacje w bliżej nieokreślonym kierunku.
Przy dobrych wiatrach może skończyłoby się na oddziale ortopedycznym, chociaż osobiście stawiałbym na OIOM lub prosektorium.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 173 (211)

#78141

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Żeby nie było, że tylko "baba za kółkiem".

Dzisiaj wracam z psem ze spaceru wzdłuż drogi rozdzielającej dwa naprawdę duże osiedla. Światła, po jednej stronie Kaufland + stacja benzynowa, po przeciwnej Stokrotka + popularny mięsny i hurtownia odzieży, więc ruch jest tam zawsze spory.

Ze względu na światła auta jadą na zasadzie "stop and go".
Mnóstwo ludzi jeździ z telefonem przy uchu, piszą sms-y(!), ale dzisiaj facet wzniósł się na level hard.

Stoję czekając na zielone, samochód się zatrzymuje, więc zaraz będę miał wolne przejście. Jest. Krok do przodu i... puk auto stoi metr na pasach.

Geniusz, który wjechał mu w dupę trzymał ramieniem telefon, gdyż... w jednej ręce trzymał pudełko z jedzeniem, a w drugiej pałeczki. Tak, że rozmawiając przez telefon i jedząc jednocześnie zabrakło, niestety, podzielności uwagi do naciśnięcia hamulca...

kierowcy

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 225 (277)
zarchiwizowany

#77994

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Obserwacja z dzisiaj. Może nie piekielna, ale dająca do myślenia. Okazuje się, że będąc kierowcą nie wystarczy umieć prowadzić samochód i znać przepisy (stosując się do nich), ale trzeba mieć w sobie też odrobinę jasnowidza.

Jedziemy sobie bardzo uczęszczaną drogą łączącą drogę krajową z trzema dużymi osiedlami w mojej dzielnicy. Miejscowi wiedzą, że codziennie od 14.00 do 18.00 i w soboty od 12.00 do 15.00 jest ona nieprawdopodobnie zakorkowana, więc raczej nikt się nie spina i wszyscy toczą się z prędkością max. 20 km/h. Stłuczki się zdarzają jak wszędzie, ale dzisiejsza była co najmniej kuriozalna.

Środkiem tej dwukierunkowej ulicy ciągnie się trzeci pas podzielony na wysepki do prawo/lewoskrętu tudzież ułatwiające włączanie się do ruchu.

Kilka samochodów przed nami stoi całkiem nowy Civic z włączonym kierunkowskazem czekający aż jakiś litościwy kierowca zrobi miejsce na wjazd. Chętnych jakoś nie było, więc młody (jak się później okazało) człowiek stracił cierpliwość i wycelował pomiędzy dwa samochody dosyć agresywnie włączając się do ruchu.

Manewr wykonany bez zarzutu. Nie przewidział biedak jednego. Na kilkadziesiąt aut wybrał akurat zestaw holownik - holowany. Przy sporym impecie wjazdu na pas zgarnął zderzakiem linkę holowniczą, która okazała się bardzo wytrzymała i zanim zdążył zareagować oba auta złożyły się jak ręce do modlitwy kasując hondę z obu stron.

To się nazywa mieć pecha. Trzy samochody poważnie uszkodzone (bez ofiar w ludziach). Droga zablokowana totalni, bo wyminąć ich się nie dało, ale nawet patrol policji ogarniający kolizję wykazał się wyjątkową wyrozumiałością udzielając młodemu kierowcy jedynie pouczenia (swoje dane już zdążył podać pozostałym poszkodowanym) komentując: "Wiem pan, w tej sytuacji to nawet Nostrodamus by przywalił".

Tak że nie lekceważmy wróżek.

zdarzenia drogowe

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -2 (44)

#77916

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dużo zamieszczacie historii o piekielnych sąsiadach i, muszę przyznać, że zawsze traktowałem je trochę z przymrużeniem oka. Może dlatego, że moje staruszki z klatki są do rany przyłóż.
Ale ostatnio na własnej skórze przekonałem się jak bardzo zryty można mieć dekiel.

Od niedawna pomagam koledze w remoncie kawalerki, do której docelowo ma się wprowadzić. Na razie polega to raczej na wynoszeniu skarbów gromadzonych latami przez starszego człowieka i sprzątaniu, więc na razie nie odbywają się żadne głośne prace typu wiercenie, kucie, itp.

Ze względu na to, że średnia wieku sąsiadów grubo przekracza sześćdziesiątkę, od początku staramy się utrzymywać z nimi kulturalne stosunki np. wnosząc zakupy, żeby na przyszłość kumpel był postrzegany w dobrym świetle.

Pracujemy sobie spokojnie: kumpela coś ogarnia na balkonie, kumpel drapie starą tapetę w przedpokoju, a ja, siedząc na podłodze, rozkręcam stary piecyk zdemontowany przez gazownię w celu wyniesienia go panom bardziej potrzebującym pod śmietnik.
Właściwie jedynym źródłem jakiegoś hałasu jest mój telefon z włączonym radiem na parapecie za mną.

Siedziałem twarzą do drzwi wejściowych więc pierwszy zauważyłem wtargnięcie sąsiadki z RYJEM. Tak się darła, że chyba nawet w Chicago się auta zatrzymywały. Ogólnie była w samym szlafroku (to akurat było widać na pierwszy rzut oka), z mokrymi włosami i... pełnym makijażem(?)

A darła się mniej więcej w tym sensie:
"Wiedziałam mordercy! Dopiero się wprowadzili, a już chcą mnie zabić! Ja siedzę w wannie, a ci bandyci tak w rury waliliście, że mi mało Junkers do wanny nie wpadł! Ja mam zawał! Policja!"
Czy coś w tym stylu.

Kumpel przestraszony (w końcu to on tam będzie mieszkał), próbuje tłumaczyć, że w łazience nie są przeprowadzane kompletnie żadne działania remontowe, ale może po pionie jakiś hałas się niesie i w ogóle przeprasza.
Niestety to tylko spotęgowało wrzaski tej staruchy.
W otwartych drzwiach wejściowych widzę też już trzy siwe głowy pozostałych sąsiadek z piętra.
Odłożyłem narzędzia, naparłem na furiatkę (prawie półtorej głowy różnicy wzrostu).

(J) Proszę wyjść.
(F) Nie wyrzucaj mnie!
(J) Proszę wyjść (cały czas prąc przed siebie, więc siłą rzeczy baba musiała się cofać).
(F) Nie bij mnie! (nawet nie podniosłem głosu, a co dopiero ręki).
W końcu wylądowała na korytarzu, drzwi zwyczajnie zatrzasnąłem i żartując wróciliśmy do pracy.

Po kilku minutach rozlega się pukanie do drzwi. Powstrzymałem kumpelę: ja otworzę. Jak to ona, to jej mopa w gardło wepchnę. Otwieram drzwi, a tam sympatyczna staruszka z mieszkania na przeciwko:

(S) Kawalerze kochany! Ta wariatka nas tu wszystkich terroryzuje! Jak dobrze, że się pan wprowadza, bo może w końcu będziemy mieć spokój!

Okazało się, że roznegliżowana starucha nie mieszka piętro niżej tylko drzwi obok i regularnie wyżywa się na sędziwych sąsiadach niezdolnych się jej przeciwstawić.
Z uśmiechem wyjaśniłem, że to nie ja się wprowadzam tylko kolega, ale przy poparciu sąsiadów, na pewno będzie potrafił spacyfikować kłopotliwą terrorystkę. Babcia jeszcze spojrzała na kumpla mrucząc, że jestem od niego wyższy. Ale uspokojona, że wzrost nie przekłada się na siłę, uspokojona podreptała do domu. Za chwilę wróciła z ciastem domowej roboty w zapłacie za pacyfikację sąsiadki. Szkoda tylko, że akurat ja tego ciasta spróbować nie mogłem, bo przyjmuję tylko posiłki płynne.

We wtorek po świętach wracamy na mieszkanie. Zobaczymy co dalej.

sąsiedzi

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (313)

#77771

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia może nie piekielna, ale częściowo może tłumaczyć kolejki w naszych przychodniach lekarskich.
Wczoraj znajomy "sprzedał" mi taką historyjkę:

Otóż potrzebował wykonać badanie krwi. Sprawa średnio pilna, ale w końcu zrobić trzeba. Pobrania są trzy dni w tygodniu od 7 rano.
Ale warunek był jeden - musi oddać żonie samochód najpóźniej o 8.30, bo ten jest jej niezbędny do pracy. Czemu nie mógł wybrać innego środka lokomocji nie pytałem, bo też nie jest to istotne dla historii.

Dzień pierwszy.
Znajomy wchodzi o 7 i widzi tłum chorych w wieku głównie poprodukcyjnym. Ok. Zajął kolejkę i siedzi. Co się w międzyczasie nasłuchał o dolegliwościach oczekujących starszych pań to jego.
8.20 do pobrania się nie dostał, więc do domciu udostępnić żonie samochód. Jutro też jest dzień.

Dzień drugi.
7 rano. Powtórka z rozrywki. Nawet niektóre twarze jakby znajome.
8.20 powrót do domu.

Dzień trzeci.
Wchodzi do przychodni do punktu pobrania, a tam NIKOGO.
Pierwszy odruch taki, że coś pomylił i dzisiaj pobrań nie ma, ale patrzy na "rozpiskę", a tam jak byk napisane "od 7.00 do 11.00".
Zaintrygowany nieśmiało puka do gabinetu, a tam siedzą dwie panie z kawunią na plotach. Na pytanie czy można oddać krew do badania usłyszał: "Ależ oczywiście, zapraszamy, punkt czynny do 11.00."
Zapytany o powód wahania odparł, że na korytarzu nie ma kompletnie nikogo, więc myślał, że po prostu jest nieczynne.
Odpowiedź zwaliła go z nóg:
- Przecież jest czwartek. W czwartki zawsze są pustki.
- Dlaczego?
- Przecież dzisiaj jest targ.

I tak okazało się, że miejskie targowisko ma większą moc uleczania niż wszelkiej maści lekarze medycyny.
Podobno w piątek znowu są tłumy.

Aha. Dodam jeszcze, że punkt pobrań nie znajduje się w osobnym budynku, tylko jest integralną częścią przychodni. Na całym korytarzu nie było nikogo.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 312 (386)