Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

izamarkow

Zamieszcza historie od: 16 listopada 2016 - 6:02
Ostatnio: 24 grudnia 2019 - 8:33
  • Historii na głównej: 28 z 37
  • Punktów za historie: 8643
  • Komentarzy: 230
  • Punktów za komentarze: 958
 

#77643

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Trochę lat już po tym świecie chodzę i dużo wspomnień mam. Myślałem, szczególnie po lekturze historii piekielnych, że mało co jeszcze może mnie zaskoczyć. Niedoczekanie moje.

Wracam sobie ja wczoraj z punktu ksero jakieś 2km od mojego zamieszkania. W półprzeźroczystej reklamówce targam jakiś kilogram papierów w czarnej tekturowej teczce i płytę CD.
Pogoda była nieszczególna (zimny wiatr), więc oprócz kołnierza i czapki z daszkiem, zastosowałem jeszcze kaptur żeby blizny pooperacyjnej nie przeziębić.
I to mnie chyba zgubiło.

Mijając osiedlową „Biedrę” poczułem szarpnięcie i w ręce zostały mi tylko uszy reklamówki. Jak się odwróciłem to zobaczyłem tylko nastolatka znikającego między blokami z jakże cennym łupem.
Gratuluję ci „Książę Złodziei” łupu, bo właśnie ukradłeś mi całą dokumentację onkologiczną wraz z kopiami oraz jedyną płytę z zapisem tomografii komputerowej jaką dysponowałem. Mercedesa za to nie kupisz. Może czarna tekturowa teczka zasugerowała, że w reklamówce niosę laptopa?

Tylko wytłumacz mi, "Księciuniu Przestępczości" jak przez sobotę i niedzielę mam skompletować dokumenty z pięciu różnych szpitali, tomografię robioną ponad 100 km od domu i zawieźć to wszystko na konsylium lekarskie na 9.30 w poniedziałek następne 100 km.
Na to konsylium czekałem trzy miesiące. Zespół lekarzy ma zdecydować o sposobie dalszego leczenia (lub wysłaniu mnie do piachu). Po to potrzebne mi było ksero dokumentacji z innych placówek.

Jeśli jakimś cudem to przeczytasz, to podrzuć te papiery chociaż do sklepu, bo całą sobotę chodziłem po osiedlu przeszukując śmietniki i moich dokumentów nie znalazłem. A bez nich mój wyjazd na konsylium lekarskie jest bezcelowy.

osiedlowa młodzież

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 333 (443)
zarchiwizowany

#77723

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam specyficznego sąsiada.
Nie wiem ile ma lat, ale odkąd pamiętam nasze mieszkania zaglądają sobie w okna.
Podejrzewam, że starszy pan jest troszkę niepełnosprawny umysłowo, ale może po prostu ma taki styl bycia. Nie wiem, nie znam się.
Nasze osiedle szczyci się naprawdę imponującą ilością drzew, krzewów, trawników, ogólnie na wiosnę robi się naprawdę zielono.
Dla niektórych jednak problemem jest to, że jak jest zieleń to są i zwierzęta. Konkretnie ptaki.
Ostatnimi laty nasze osiedle przeżywa najazd srok. Jest ich tak dużo i są tak bezczelne, że wytłukły nam wszystkie wróble i sikorki, a i gołębie nie mają łatwo, bo sroki kradną im z gniazd jaja i młode. Jest ich tak dużo, że okręgowy związek myśliwski dostał zgodę na odstrzał. Od są sąsiada-myśliwego wiem, że w jedno popołudnie na pobliskim wzgórzu ustrzelili 96 sztuk.
Ale wczoraj po południu siedzę sobie na balkonie z papieroskiem i widzę rzeczonego sąsiada ze spinningiem w ręku. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że jest to zestaw wędkarski do połowu ryb drapieżnych (np. okoń, szczupak itp.). Nie zakłada się na to przynęty tylko łowi za pomocą tzw. błystki zakończonej mniejszą lub większą kotwiczką.
Pomyślałem, że wiosna idzie to facet odświeża sprzęt przed sezonem. Otóż nie. Pana tak wkurzały sroki drące się na drzewie przed jego balkonem, że postanowił na nie zapolować. Wędką. Rzut, zacięcie, ściąganie żyłki. Sroki są uparte. Po przepłoszeniu wracały już po kilku minutach. i tak w kółko.
Najciekawsze jest to, że po dwóch kolejnych papierosach jedną upolował. Zabrał do mieszkania zamykając balkon. Na rosół?

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 43 (139)

#77598

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasami rodzic może doprowadzić kogoś na skraj rozpaczy.
Historia mocno zaprzeszła, bo sprzed prawie dwudziestu lat. Kiedyś na wsi obowiązywały inne zasady. Miałem jakieś 12 lat, pierwszy raz pojechałem samodzielnie samochodem do sąsiedniej wioski, wysłany w jakiejś pilnej sprawie. Dla usprawiedliwienia mojego Dziadka nadmienię, że ani razu nie wjechałem na drogę utwardzoną, tzn. te 2-3 km pokonałem wyłącznie polnymi drogami, przedzielającymi okoliczne pola. Dzisiaj wiem, że zgodnie z przepisami nawet nie złamałem prawa, ponieważ poruszałem się wyłącznie po prywatnym terenie. Ale kto sobie wtedy przepisami głowę zawracał, jak jeździli bez wyjątku wszyscy i wszystkim. Nie usprawiedliwiam nikogo. Po prostu stwierdzam fakt.

„Wsysło” mnie. Co innego motorower (miałem dwa: Romet Ogar i Romet Komar 2), a co innego prawdziwy samochód. Z dumy mało nie pękłem. Tym bardziej, że (jako „miastowy”) mało miałem okazji zabłysnąć przed rówieśnikami, którzy już dawno prowadzili np. ciągniki rolnicze i nikogo to nie dziwiło. A ja wtedy robiłem wszystko, żeby w nagrodę za wzorowe zachowanie dostać możliwość chociaż krótkiej przejażdżki samochodem.
Nawet teraz, z prawie milionem kilometrów na koncie, nadal uwielbiam prowadzić.

Minęło parę lat i chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że prawko zrobiłem za pierwszym podejściem. Tym bardziej, że jedyną dostępną opcją samochodu w LOK (Liga Ochrony Kraju do wiadomości gimbusów) był Polski Fiat 126p. Jak podjechałem na pierwszą jazdę parkując na ciasnym parkingu tyłem na oczach instruktora Mercedesem W123 (tzw. „beczka”), to się prawie chłop ze śmiechu popłakał, darując sobie tłumaczenie czym różni się kierownica od dźwigni zmiany biegów.

Lata leciały, Mercedes wiernie służył. Nie bez powodu jest okrzyknięty „ostatnim prawdziwym Mercedesem”. Czym dłużej nim jeździłem, tym bardziej kochałem to auto. W końcu dojrzałem do rozmowy z Ojcem:

- Słuchaj Tato. Samochód ma już ponad dwadzieścia lat dużo trzeba w nim naprawić, a koszty ponoszę właściwie tylko ja. Spiszmy więc umowę żebym miał pewność, że pieniążki pakuję we własny samochód.
- Oj tam, oj tam. Z własnym ojcem chcesz umowy pisać? Fuj. Własnego syna przecież bym nie oszukał.

O ja głupi. Jako, że rozmowa odbywała się przy mojej Mamie, nawet nie przyszło mi do głowy co mnie może w przyszłości spotkać. Co Ojciec sobie popił, to szantażował mnie odebraniem samochodu (za który mu zapłaciłem więcej niż cena rynkowa), ale Mama twardo stawała w mojej obronie. Średnio raz w miesiącu wypływała sprawa zmian w dowodzie rej., bo formalnie samochód nadal należał do Niego. Argument zawsze był ten sam: przecież własny Ojciec mnie nie oszuka, a tak to tylko wydam pieniądze na opłaty OC bez zniżek, podatek drogowy, przerejestrowanie itp. Koronnym argumentem Ojca było to, że i tak jako jedyny w rodzinie mam prawko, więc o co kaman.

Uspokojony argumentacją, w miarę możliwości zacząłem przygotowywać moje ukochane auto do tzw. „żółtych blach”.
Żeby samochód mógł być zarejestrowany jako zabytkowy, musi spełniać określone warunki.

Zacząłem od kapitalnego remontu silnika. Na oryginalnych częściach. Koszt drugiego takiego egzemplarza. Potem, jak dozbierałem kasy, zająłem się blacharką. Znowu blachy z Mercedesa. Że na lakiernictwie trzeba się znać, doprowadziłem mojego pupilka do stanu przedlakierniczego, czyli wszystkie potrzebne blachy wymienione, zagruntowane, pryśnięte podkładem (tudzież podwozie antykorozją) i czeka mnie tylko wizyta w lakierni. Wydatek niemały, więc jakiś czas jeździłem taką pstrokatą prawie pięciometrową puszką, ciułając grosiki na opłacenie lakiernika. W międzyczasie udało mi się dorwać w Niemczech oryginalne alumy dedykowane przez AMG do właśnie tego modelu za rozsądną cenę (na dzisiaj jakieś 1500 zł).

Już oczami wyobraźni wydziałem siebie jak pięknie odmalowanym Mercem jadę w wakacje do Siory w Berlinie, chwaląc się prawie w całości samodzielnie wykonaną pracą. Nie przewidziałem jednak toku rozumowania mojego rodziciela.

Pewnego dnia zadzwonił żebym go odebrał z knajpy pod zakładem pracy (norma). Jak zwykle nie odmówiłem, tylko wsadziłem dupę do auta i pojechałem po niego (i jego kolegów, jak zwykle). W drodze do domu kazał mi zjechać do komisu/szrotu samochodowego. Ok. Zjechałem. Nawet się nie zainteresowałem po co otwiera schowek w samochodzie, bo miałem to gdzieś. Chciałem tylko wrócić do domu i pozbyć się pijanego Ojca. Otworzyłem szyberdach, puściłem radio i czekam. Po ok. 15 minutach wrócił cały w skowronkach, wręczył mi 100 PLN stwierdzając, że mogę sobie wezwać taksówkę do domu, bo WŁAŚNIE SPRZEDAŁ MÓJ SAMOCHÓD ZA 500ZŁ!!! Po czym wyszarpnął kluczyk ze stacyjki, oddał właścicielowi komisu i razem z kolegami poszedł z powrotem do knajpy.

Wpadłem w popłochu do kanciapy faceta, żeby jakoś sprawę odkręcić. Błagałem go, że ja mu te pięć stów w zębach przyniosę. Facet jak mnie wysłuchał to aż się ze śmiechu posmarkał. Powiedział że owszem, auto jest jak najbardziej do kupienia. Za... 8 tys zł. W tamtych czasach to było jakieś 20 moich pensji. Zdesperowany, zagroziłem wezwaniem policji. Roześmiał mi się w twarz pokazując dowód rej. mojego autka, gdzie wyraźnie widniało imię i nazwisko mojego Ojca.
Na takie dictum, mimo trzydziestki na karku, po prostu siadłem na krawężniku i się popłakałem. Dzięki Tato.

P.S. A wiecie dlaczego, po tylu latach o tym piszę? Bo jak mi po operacji na onkologii, gdzie wycięli mi pół gardła, lewej nogi i lewej ręki, w końcu lekarze odłączyli mnie od tych wszystkich drenów, cewników i kroplówek, korzystając z pięknej pogody wyszedłem na dupny parking za szpitalem i co zobaczyłem? Mojego „Mesia”. Słowo. Nawet futrzane pokrowce, szyte na miarę, były te same. Własnoręcznie malowane wnętrza przednich lamp też. I tabliczka: Na sprzedaż. Popłakałem się ponownie. Po 12 latach.

Poprosiłem Żonę o telefon do sprzedającego (bez języka ciężko się rozmawia) w celu uzyskania info o cenie sprzedaży. Kuffa, przed śmiercią człowiek robi się sentymentalny. Może nerkę sprzedam albo cuś. Niestety cena jaką usłyszałem, powodowała przelicznik dla sprzedaży czterech nerek, a tyloma nie dysponuję. Z zemsty mogę jedynie Ojcu znicza nie zapalić.

z rodziną najlepiej na zdjęciu

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 262 (368)

#77571

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tym razem to raczej my byliśmy piekielni.

Tytułem wprowadzenia: na mięsie znam się jak kangur na lataniu, więc robię do domu wszelkie zakupy oprócz właśnie mięsa. Mogę zamówić łopatkę, dostać karkówkę z informacją, że kupiłem pieczeń i pewnie bym się nie kapnął. Jeśli muszę mięso zakupić osobiście, robię to wyłącznie w zaprzyjaźnionym sklepie osiedle dalej, gdzie nawet został mi podany prywatny nr telefonu do właścicielki. Czyli wchodzę, proszę (z kartki) o mięcho, płacę i wszyscy są zadowoleni. Szkopuł tkwi w tym, że sklep ma renomę i w godzinach popołudniowych, to można najwyżej pomóc chłodnie umyć.

Siłą rzeczy, mając echo w lodówce, udaliśmy się z Żoną do jednego z osiedlowych sklepów mięsnych, celem zakupu jakiejś padliny. Ja stanąłem zupełnie z boku, bo co się będę gapił na coś, na czym zupełnie się nie znam.

Kobiety w kolejce raczej wpatrzone w wysoką chłodnię z mięsem i wędlinami, ale ja, głowę wyższy od nich, rozglądam się z nudów po sklepie. Bardzo mnie zdziwił obrazek pani sprzedawczyni rąbiącej spore kawały mięsa na zapleczu, na takim drewnianym pieńku. Sama czynność dziwna nie była, ale pani trzymała spory kawał padliny na pieńku, natomiast odrąbane kawałki radośnie lądowały bezpośrednio na podłodze.

Po porąbaniu całego mamuta(?) pani spokojnie zaczęła zbierać mięso z podłogi, rozdzielając je pomiędzy poszczególne kosze. Obrzydliwy specjalnie nie jestem, a poza tym mięso przed krojeniem/duszeniem/smażeniem i tak zawsze myję, ale coś we mnie pękło. Wywiązał się krótki dialog między mną(J) i panią sprzedawczynią (PS):

(J) - Przepraszam, ale można by podłożyć jakąś folię, chociaż papier. Ja nawet psu nie daję jedzenia z podłogi.
(PS) - Podłoga jest codziennie myta! A jak się nie podoba, to nie musi kupować!

Mnie, szczerze mówiąc, kompletnie zatkało. Ale gorzej, że zatkało też moją Żonę. Spojrzała przez oszkloną ladę na mięso leżące na ziemi i zaczęła zmieniać kolory jak kameleon złapany w światła dyskoteki. Dlaczego, jeśli też nie jest specjalnie obrzydliwa?

Otóż jest kierownikiem jednego z laboratoriów w wojewódzkim Sanepidzie (WSSE). Od razu mówię, że nie jemy w domu ze sterylnych talerzyków i nie pijemy z jednorazowych probówek. Jednak...

Nie znam się na tym kompletnie, ale w razie jakichkolwiek salmonelli, eboli i innych świńskich gryp ich pracownicy są wzywani do pracy jak bohaterzy amerykańskich filmów, niezależnie od pory dnia, czy dni świątecznych.

I tutaj należy się wyjaśnienie (może nieprecyzyjne, ale to przez moja niewiedzę): WSSE nie robi „nalotów” na Bogu ducha winnych przedsiębiorców, bo tym zajmują się Sanepidy powiatowe. Ale wojewódzkie je nadzorują i kontrolę jak najbardziej mogą takową zlecić.

Sina z wściekłości Żona wyszła z kolejki, wyciągając telefon. Do kogo zadzwoniła nie wiem. Ale sklep od trzech dni jest zamknięty.

sklepy

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 361 (393)

#77320

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Właśnie, po trzech godzinach pogaduchy, pożegnałem kumpla jeszcze z czasów technikum (czyli ponad dwadzieścia lat temu).
Wspólne wspominki przypomniały mi przeczytane historie o piekielnych sąsiadach. Konkretnie chodzi mi o to, że żeby drzeć paszczę, trzeba się najpierw upewnić, czy ma się do tego podstawę.

Otóż w wakacje po trzeciej klasie technikum funfel do mnie podbił, czy bym nie reflektował na postawienie betonowego płotu u jego przyszłego/niedoszłego teścia. Na potrzeby historii nazwijmy go Tadek (T). Faceta znałem, jego córkę też, kumplowi ufam i zarobek naprawdę niezły. Wprawdzie robota jak w kamieniołomach, bo kopiąc pod słupki wyciągaliśmy z ziemi wszystkie śmieci, które złośliwie nie chciały spłonąć w piecu, ale za taką kasę + wikt i ew. nocleg naprawdę chciało się robić. Doły kopało się dwumetrowymi brechami, bo szpadle "wysiadały" max po trzech dołkach.

Bardzo ważne dla historii jest to, że wiejska posiadłość była spadkiem po zmarłych rodzicach Tadka. Płot był wspólny z posesją obok, na której już zdążył powstać odbudowany dom z przyległym garażem i trwały tam już tylko roboty wykończeniowe. Płot był wspólny, zrobiony częściowo z siatki, częściowo sztachet i z czego tam jeszcze dało się to ogrodzenie sklecić. Żeby nie wbić się na minę, Tadek, po wyrwaniu starego płotu, poszedł do sąsiada ustalić kwestię płotu. Wypili flaszkę z (okazało się) wnuczkiem zmarłych właścicieli posesji sąsiadującej i wrócił z bananem na twarzy, że wszystko obgadane i stawiamy płot tak jak stał tamten stary.

Byliśmy już gdzieś w 1/4 dwustumetrowego płotu, gdy okazało się, że na końcu działki wylądujemy centralnie na drzewkach owocowych. Tadkowi było szkoda pracy, pieniędzy i drzewek, więc z następną flaszką udał się do młodego sąsiada z prośbą o zgodę na przesunięcie płotu o 0,5 metra. Zaproponował rekompensatę pieniężną (kwoty nie znam) i się zaczęło.

Na drugi dzień młody sąsiad wparował do niego z prawnikiem (!) i wyliczoną kwotą odstępnego. Dość powiedzieć, że był to mniej-więcej roczny zarobek mojej mamy. Chyba nie muszę dodawać, że Tadek, jak już pozbierał szczękę z ziemi, odmówił. Pat. Wieczorem w sobotę wspólnie doszliśmy do wniosku, że rozbierzemy ten zrobiony kawałek, ale właściciel zapłaci za geodetę, żeby mieć 100% pewności, że płot na pewno będzie stał w miejscu właściwym.

W poniedziałek przyjechał geodeta z gminy z mapkami/rysunkami (czy jak się to tam nazywa) i zaczął mierzyć. Czym dłużej mierzył, tym bardziej był zdziwiony. W końcu oznajmił, że przejdzie się jeszcze do sąsiadów po drugiej stronie, bo mu się za cholerę pomiary nie zgadzają. Przemili autochtoni wyjaśnili geodecie, że stary Kargul z Pawlakiem się dogadali, że jeden sobie wykopie staw na końcu działki, a za to drugi odda część działki po szerokości. Lata 60., wszystko "na gębę". Nieboszczycy, niestety, zeznawać nie chcieli.

Geodeta uzbrojony w dodatkową wiedzę wymierzył granice działek od nowa. To był bardzo wielki zonk dla młodego sąsiada.

Okazało się, że faktyczna granica przebiega w ok. 1/3 szerokości jego nowiutkiego garażu. Tadek, uzbrojony w tę wiedzę i stosowne dokumenty, udał się do młodego. Nie znam szczegółów negocjacji, ale młody codziennie mówił Tadkowi "dzień dobry" głośno i z uśmiechem (przyklejonym), my wypiliśmy Finlandię i dostaliśmy ekstra premię, więc chyba się coś o pieniądze otarło.
Podsumowując: zanim zażądasz pieniędzy, upewnij się, czy masz do nich prawo.

sąsiedzi

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 292 (312)

#77306

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed godziny. Mam apel: szanujmy się chociaż trochę.
Ze względu na to, że często pomagam koledze w sklepie, mamy układ. Ja po chemii trochę słabowity jestem, więc często odwożę go do domu jednocześnie zabierając mu auto, żeby odwieźć siebie. Warunek jest taki, że nazajutrz rano muszę po niego przyjechać, żeby interes był otwierany o regulaminowej godzinie.

Dzisiaj rano odbębniłem tradycyjnie spacer z psem, szybka kawa, spojrzenie na zegarek i spoko, mam jeszcze 15 min zapasu.

Schodzę przed blok i zonk: idealnie przed autem stoi dupny dostawczak z trzykolorową nazwą sklepu meblowego na burcie. Paka otwarta, ale ludziów brak. Szlag. Nie oblecę całego bloku, żeby znaleźć yntelygentnego kierowcę, więc dzwonię do kumpla, że się mogę trochę spóźnić, bo nie mam jak wyjechać z parkingu. Na szczęście po kilku minutach pojawiła się ekipa i mogłem samochód oddać.

Co w tym piekielnego?

Tekst kierowcy w odpowiedzi na zarzut zablokowania auta:
"Się ch**u czepiasz. Normalni ludzie o tej porze dawno są w pracy".

I w ten sposób dowiedziałem się, że jestem nienormalny, co zresztą podejrzewałem już od dawna, bo mi po chemii nawet włosy nie chciały wypaść.
A do pracy mam wyjeżdżać o szóstej. Szkoda, że mam pierwszą grupę inwalidzką i pracy nie posiadam.

PS Nie darłem ryja na kierowcę, bo bez jęzora krzyczeć nie potrafię, ale poprosiłem o podciągnięcie ze dwa metry do przodu, żebym mógł wyjechać.

parking

Skomentuj (11) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 196 (242)

#77167

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wprawdzie mamy dopiero luty, ale już bym chciał zgłosić kandydatkę na Matkę Roku.

Wracam ja sobie do domu ze spaceru z (a jakże) Dieslem na smyczy.
po drodze przechodziłem koło "Stonki" i lekko się zawahałem. Przydałoby się parę podstawowych produktów do domu, bo coś przeciąg po szafkach i lodówce. Jednak jak zobaczyłem ogrom błocka w miejscu gdzie normalnie psa parkuję szybko wybiłem sobie pomysł z głowy.

Ale dzięki temu przypadkowemu przystankowi miałem "przyjemność" zapoznać bohaterkę tej historii.
Otóż ze sklepu wytarabania się Dziewoja w wieku 20-40 lat (spod szpachli ciężko było stwierdzić) z nosidełkiem i zakupami w obu rękach. Kompletnie się na tym nie znam, ale chodzi o górną część wózka dziecęcego, takiego z pałąkiem, które można odpiąć od podwozia i nosić ze sobą jeśli ktoś ma na tyle siły. Pierwsza yśl to jakk dziewczę uradziło robienie zakupów z taką niemałą "torbą" w ręce, ale przecież rozprawki z tego pisał nie będę.

Ruszam po przekątnej przez parking i kątem oka widzę jak mamusia dociera do kilkunastoletniego Scenica (taki Megane, co udaje vana), otwiera z pilota (taki wypas wersja) i... ładuje zakupy na tylne siedzenie, a dziecko na dach. WTF? Chyba powinno być odwrotnie tym bardziej, że pada deszcz.

Ale piekielność dopiero miała nastąpić. Mamusi zadzwonił telefon. Nie przerywając procedury ewakuacyjnej zaczęła paplać, wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik i ruszyła.
Zrobiłem dwa kroki do przodu zaczynając machać łapami i wrzeszcząc żeby pani jednak się zatrzymała i zabrała zgubę z dachu samochodu. Ja drę ryja, pies szczeka, pani trąbi i kłapie paszczą wykrzywioną w moją stronę (dźwięku z wewnątrz auta nie miałem).
Jako że nie miałem zamiaru zejść jej z drogi, żeby mnie nie potrącić łaskawie nacisnęła na hamulec. Jak łatwo się domyślić dzieciątko z gracją zjechało po przedniej szybie, masce i wylądowało u mnie na rękach, zamiast w kałuży.

Tu chyba dotarło do Matki Roku, że stan posiadania się jej trochę nie zgadza, bo wysiadła z samochodu ze słowami: "Zabierz łapy od mojego dziecka pedofilu, bo wezwę policję!!!"
Tak mnie zatkało, że nosidełko oddałem bez słowa, z dziewoja zapakowała je do bolida i odjechała w sobie tylko znanym kierunku.
Brak słów.

parking

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 401 (501)

#77056

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeśli ktoś czytał moje poprzednie wypociny, zdążył się chyba zorientować, że przyciągam kłopoty jak piorunochron błyskawice. A już w szczególności w parze z Dieslem, moim psem. Jeszcze dobrze się nie skończyła sprawa z konfliktem przed przychodnią weterynaryjną, gdzie mój Diesel wszedł w konflikt z amstaffem i z rozpędu ja dostałem w palnik od młodego byczka(jego właściciela), a już miałem wizytę naszego dzielnicowego. Gościa jak najbardziej kojarzę, bo jak obejmował rewir, rozsyłał powiadomienia o tym fakcie i (podejrzewam wybiórczo) odwiedzał niektórych swoich nowych podopiecznych. Facet w porządku, trochę młodszy ode mnie, poważnie podchodzący do swojej pracy.

Otwieram drzwi i padają dwa pytania: czy mam psa i czy może wejść. Obie odpowiedzi twierdzące, więc zapraszam. Zastrzeżenie jest takie, że pies natychmiast przybędzie sprawdzić przybyłego, więc musi się ze mną przywitać tak, żeby dowódca straży mojego mieszkania widział, że nie jest to wtargnięcie. Policjant lekko zdziwiony, ale zaraz wyjaśniłem: jak Diesel zobaczy, że podajemy sobie rękę, to pan może mu nawet miskę z żarciem zabrać i nic się nie stanie. W innym przypadku może uchamrać, bo będzie bronić mnie i swojego terytorium.

OK. Formalności załatwione, sierściuch poszedł się glebnąć z powrotem na wyro i przechodzimy do celu wizyty naszego dzielnicowego. Otóż pan ma zawiadomienie, że poszczułem psem panią z osiedla, w wyniku czego doszło do pogryzienia. Pani złożyła oficjalne doniesienie na komendzie, więc on został wysłany w celu wyjaśnienia sprawy.

Ja oczy w słup, bo NIGDY nie poszczułbym psa na kogokolwiek, to raz. Mój pies do ludzi nic nie ma, to dwa. Trzy, to jeśli by doszło do takiego zdarzenia podczas spaceru z moją żoną, dowiedziałbym się pierwszy. Biorąc pod uwagę wszystkie te trzy punkty stanowczo zaprzeczyłem, że takie zdarzenie mogło mieć miejsce, żądając ujawnienia personaliów osoby składającej fałszywe doniesienie. Nie może, bo nie on prowadzi sprawę. On tylko zbiera wywiad. Przy tym podejrzliwie zerkał w swoje notatki i na mojego kundelka.

Wizyta dobiegła końca, ale zostałem poinformowany, że ze względu na całkowitą rozbieżność zeznań mam czekać na wezwanie na komendę. Wezwanie telefoniczne przyszło dosłownie dwie godziny później. Panowie byli tak mili, że wysłali po mnie radiowóz. Lecimy.

Na komisariacie już od wejścia do pokoju widzę panią, która na mój widok, jak święta inkwizycja, wykrzyknęła: TO ON! To jego bydlę mnie pogryzło!

Babę kojarzę, wiem gdzie mieszka, jakiego ma psa, ale w życiu z nią słowa nie zamieniłem, więc o co chodzi. Pani dalej swoje. Dobra. Dokumenty, książeczka i paszport psa, pan policjant wklepuje moje dane i robi "karpika".

Panie izamarkow, pan już raz dostał grzywnę za niedopilnowanie psa, prawda? Ja prowadziłem tę sprawę.

Tak. W czerwcu zeszłego roku przyjąłem na klatę grzywnę 300 zł za rzekome pogryzienie jakiegoś kundla przez mojego psa, bo nie mogłem biegać po sądach (trzy tygodnie później już zajmowali się mną chirurdzy-onkolodzy). Facet patrzy w komputer, na panią, na jej zeznania, na mnie oraz w paszport (ze zdjęciem) mojego pupila i mina mu się zmienia.

Policjant(P): Pani Chytra(CH). Podtrzymuje pani zeznania spisane wcześniej przeze mnie?
(CH) Tak, to pies tego bandyty mnie pogryzł!
(P) Zeznała pani, że pogryzł panią brązowy bokser poszczuty przez tego pana.
(CH) Bo on tak chodzi z tym mordercą i napada na ludzi!
(P) Proszę pani. Mam przed sobą protokół przesłuchania z zeszłego roku, notatkę dzielnicowego i paszport ze zdjęciem psa tego pana. Bez żadnych wątpliwości jest to OWCZAREK NIEMIECKI, w dodatku posiada zarejestrowany chip. Jeśli podtrzymuje pani zeznania, informuję o konsekwencjach składania fałszywego zgłoszenia o wykroczeniu oraz o wysłaniu pani i pana zeznań do sądu w celu wyjaśnienia kto mówi prawdę.

I tutaj się babsko załamało w 5 sekund.
Co się okazało? Faktycznie ugryzł ją jakiś bokser (nie pogryzł, ugryzł). Pies był bez właściciela. Zwiał. Piekielnie mądra sąsiadka poradziła, żeby winę zwalić na mnie, bo ja już raz grzywnę za nieupilnowanie mojego sierściucha zapłaciłem (jak mogłem nie skojarzyć najlepszych koleżanek?), więc teraz też na pewno policja jej uwierzy.

Oskarżenie (pomówienie) zostało wycofane. Ja straciłem pół dnia.
I zastanawia mnie jedno. Co chciała ugrać ta stara wariatka?
W najgorszym dla mnie razie zostałaby uznana moja wina, dostałbym grzywnę, Diesel skierowanie na kwarantannę (już raz to przechodziliśmy), a nawet mogłem dostać nakaz sądowy na uśpienie agresywnego psa atakującego ludzi po negatywnej opinii weta (naprawdę tak jest). Co my tej starej lampucerze takiego złego zrobiliśmy?

interakcje sąsiedzkie

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 256 (296)

#76999

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Znowu będzie długo i pewnie nudno. Niecierpliwym odradzam, bo wstęp będzie długi i opisy obszerne.

Od wyjścia z onko w grudniu bardziej leżę niż biegam, na czym oczywiście cierpi też najbliższe otoczenie, a najbardziej ukochany Diesel(owczarek niemiecki ok. 45 kg). Przez chorobę zostały Mu ograniczone długie spacery, do których przez osiem lat Jego życia tak konsekwentnie Go przyzwyczajałem. Ostatnio zauważyłem, że upływa termin obowiązkowych szczepień przeciwko wściekliźnie więc uniosłem się honorem i wybieram się do weta. Biorąc pod uwagę przymus okrążenia osiedla (Diesel nie toleruje innych szczekaczy) trasa na ok. dwa kilometry w jedną stronę.
Dylemat pierwszy: Ze wzgl. na to, że mój kundelek nigdy nie był przyuczany do kagańca rzadko w nim chodzi. Ale u weta są różne zwierzaki i o nieszczęście nietrudno do wyboru miałem trzy kagańce:

a) brezentowy, w którym Diesel bez problemu może sobie jakiegoś nieostrożnego spokojnie dziabnąć,
b) skórzany, który (jakimś cudem) notorycznie sam sobie ściąga i
c) metalowy (nazywam go „bojowym”).

To trzecie ustrojstwo dostałem od instruktora z K-9, który lata temu przekazywał mi do rąk własnych pluszową kulkę (Diesla) z dołączonym urządzeniem z prętów zbrojeniowych i betonu, na kółkach, utwardzanego kryptonitem wielkości całego psa. ;) Pomyślałem, że i tak założę go dopiero przed lecznicą, więc psu chyba kręgosłupa nie złamię. W drogę.

Zaglądam do poczekalni i widzę trzy starsze panie z dwoma kotami i jakimś małym szczekoszczurem, więc grzecznie wyjaśniam, że zaanonsuję tylko lekarzowi przybycie (umówione wcześniej telefonicznie) i poczekam sobie na zewnątrz, bo mam obawy o bezpieczeństwo małego pchlarza, który oczywiście zdążył wydrzeć swoją mikromordę na Diesla co oczywiście spowodowało gwałtowne podniesienie ciśnienia mojemu pupilowi. Starsze panie okazały się bardzo miłe, nie ma problemu, a lekarz słysząc łoskot wydobywający się z gardzieli mojego pupila zaproponował zostawienie książeczki i zaszczepienie Diesla na zewnątrz. W końcu roboty na pięć sekund. Układ dla wszystkich chyba idealny. Wyszedłem i czekam. Na razie historia bardziej na wspaniali.pl, ale zapomniałem dodać, że przyciągam kłopoty jak grawitacja więc nie mogło być tak do końca różowo. Zmęczony spacerem przycupnąłem na ławce luźno trzymając smycz. Pies po komendzie przysiadł obok.

I właśnie wtedy z samochodu parkującego przed wetem wysiadł młody byczek. Z daleka było widać twardziela, bo ja byłem w dwóch polarach, czapce i rękawiczkach, a on w podkoszulce i kurtce oraz świecącą w słońcu łysą glacą przy sporym przecież mrozie. Obszedł sobie furę i spokojnie wypuścił tylnymi drzwiami młodego amstaffa (bez żadnych zabezpieczeń).

I tutaj akcja rozwinęła się błyskawicznie. Młody pies rzucił się z zębami w naszym kierunku, a mój weteran zrobił to samo w kierunku przeciwnym. Zjechałem pięknie z ławki boleśnie obtłukując sobie mało szlachetną część ciała, ale zanim zdążyłem choćby krzyknąć (wiem, bez języka brzmi to groteskowo, ale mimo wszystko jakoś mówię) Diesel po prostu rozjechał lżejszego o połowę napastnika. Chyba musiało boleć, bo rozległ się skowyt i młody oddalił się w bliżej nieokreślonym kierunku. Po chwili rozległ się drugi skowyt. Rozsierdzony byczek potraktował Diesla z buta. Błąd. A właściwie dwa.
Jego, że kopnął mojego psa.
Mój że rzuciłem się na łysego zapominając, że w moim stanie mogę się bić najwyżej z plakatem boksera wiszącym na ścianie.
Poleciałem ryjem w śnieg i tutaj moja relacja staje się trochę niepełna, gdyż okulary poleciały w ch.. przepraszam, gdzieś, a ja z bliska przyjrzałem się strukturze śląskiego śniegu. Zanim ogarnąłem śnieg z twarzy usłyszałem warczenie, łomot , krzyk i coś zwaliło mi się na klatę wydając dźwięki przegrzanej koparki.

Dosłownie po kilkudziesięciu sekundach usłyszałem prośbę o odwołanie psa i ktoś z tyłu dźwignął mnie pod pachy stawiając na nogi. Diesel grzecznie położył się obok, a policjant który mnie podniósł oddał mi moje zdefragmentowane patrzałki. Koleś od amstaffa stał trzy metry ode mnie… skuty. Obok nas było na śniegu kilka czerwonych plamek, ale żaden z nas jakoś na rannego nie wyglądał.

Zagadka cudownie szybkiego pojawienia się naszych stróżów prawa okazała się banalnie prosta. Po prostu wspomniane wcześniej starsze panie, widząc od początku całą akcję przez okno poczekalni bez zwłoki wezwały patrol jednocześnie alarmując weta, który właśnie wychodził do nas ze szczepionką w ręce. Nietrudno było ustalić sprawcę przy zgodnych zeznaniach czterech osób (no i moich).

Na koniec kwiatek: Jeśli ktoś dobrnął do końca tego zagmatwanego posta to pewnie pamięta co mój wierny sierści uch miał założone na pysk. Krew na śniegu była psia, bo rozciął sobie wargę o kaganiec. A rozciął, bo tak przywalił skur****nowi w twarz, że mu złamał szczękę w dwóch miejscach. Wiem to po wczorajszej wizycie policji w celu złożenia oficjalnych zeznań ws tego zdarzenia.

P.S. Możecie mnie objeżdżać do woli, ale i tak serdecznie dziękuję tym trzem starszym paniom z Czechowic-Dziedzic (w szczególności p. Łucji) za szybką i przytomną interwencję.

przychodnia weterynaryjna

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 397 (449)

#76825

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nawiązując do historii RudaPaskuda o "bezinteresownej" przyjaźni/podwózek itp. przypomniało mi się zdarzenie z końca ub. r. Znajomy znajomego sąsiada "Heńka" miał problem: Otóż zaniemogła mu połowica. Na jakieś sprawy kobiece co dla historii jest mało istotne, ale trzeba było ją dowozić do szpitala na śląsku ładnych paredziesiąt km od naszego miasteczka. Z asertywnością u mnie średnio, więc poproszony o pomoc właściwie obcego mi ludzia zgodziłem się. Niestety. Po kilku kursach, za które wziąłem tylko kasę na paliwo (uczciwie licząc na CPN kilometry x litry paliwa) nastąpiła przerwa.

W międzyczasie nastał mój termin na zgłoszenie się na radiochemioterapię (pobyt ok. 2 miesiące). Leżę sobie grzecznie na łóziu, podłączony do kroplówki, a tu telefon: Cześć. Tu Marek. Słuchaj trzeba Magdę do szpitala podwieźć to bądź za godzinę pod moim blokiem, bo ona już tam na parkingu będzie czekać z walizką. Lekki zonk, ale próby przerwania słowotoku spełzły na niczym, więc czekam aż się gościu wygada. Skończył. Jak wrócę z pracy to się jakoś rozliczymy, ogólnie wiszę ci piwo, ble, ble.

W tym momencie dorwałem się do głosu i tłumaczę Markowi, że leże na chemii przywiązany do kroplówki i wyjdę najwcześniej za półtora miesiąca. Wiecie jaka była reakcja? "No wiesz, k**wa, było chociaż zadzwonić. Skąd ja teraz Magdzie transport wytrzasnę?" Ludzie. Serio?

"znajomi"

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 481 (497)