Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

izamarkow

Zamieszcza historie od: 16 listopada 2016 - 6:02
Ostatnio: 24 grudnia 2019 - 8:33
  • Historii na głównej: 28 z 37
  • Punktów za historie: 8643
  • Komentarzy: 230
  • Punktów za komentarze: 958
 
zarchiwizowany

#76621

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miało być w komentarzach do #76605 ( Iras (PW)· 6 stycznia 2017, ale nie potrafię pisać krótko.
Współczuję klienta, który zamiast przeczytać instrukcję pierwszego uruchomienia akumulatora popisał się typowym "Ja wiem lepiej" później zwalając winę na sprzedawcę.
Moim zdaniem przebija to bardzo grzeczny (i wytrwały) pewien "fachowiec" (F). Mianowicie przyszedł ów pan do sklepu elektrycznego, pokazał paluchem wybrany towar i wywiązał się taki dialog :
(F)- O takie dwie żarówki mi pan da!
(Ja)- Proszę bardzo. 8 zł (halogeny G5.3 dla dociekliwych).
Poszedł. Paragonu nie wziął, ale kolega, nauczony doświadczeniem odkłada takowe na osobną kupkę do końca zmiany. Wraca po 10 min.:
(F)- Pan da jeszcze dwie.
(Ja)- Proszę bardzo. 8 zł.
Myślicie , że "fachowcowi" spodobały się żarówki i przyszedł dokupić? Nie. Przyszedł po następnych 10 minutach i z niepewną miną (bez żadnej awantury) pyta czy nie było by jakichś mocniejszych, bo te pasują, ale jak zapala światło to robią "pyk!" i już nie świecą.
Trochę tego pana podpytałem i okazało się, że wkładał żarówki 12V do opraw 230V, bo... pasowały. Pamiętał kolor pudełka po żarówkach i chciał takie same. Problem w tym, że żyrandol kupował pięć lat wcześniej i producent zmienił kolor opakowań.
Żarówki 12V radośnie "strzelały" po włączeniu zasilania 230V, a gdyby klient nie wskazał konkretnej żarówki to przecież pierwszym pytaniem było by; jakie napięcie i jaka moc.
Wielki szczęście, że nie kupował żarówek ledowych, bo przy ich cenach chyba by się bez awantury nie obeszło.

sklepy

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (131)

#76546

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia yakhub z 13 czerwca 2016 ujęła mnie trafnością o podejrzliwości wobec faceta solo z dzieckiem, więc (trochę z innej mańki) przytoczę jak zostałem niemal porywaczem/pedofilem/zabójcą na zlecenie.*
* niepotrzebne skreślić

Mam zaprzyjaźnione małżeństwo. Z funflem znamy się „od zawsze”, z Jego Szanowną Małżowinką jakieś 25 lat. Jak urodził im się pierworodny naturalną koleją rzeczy stałem się „wujkiem” dość aktywnie uczestniczącym w dorastaniu młodego. Z czasem zaczął mnie traktować jak faktycznego wujka/kumpla, bo choć szorstki w obejściu żadnych sankcji nie stosowałem (nie miałem prawa), a do młodego zawsze odnosiłem się tak trochę po koleżeńsku jak facet do faceta, co Mu się bardzo podobało. Zresztą małe dzieci zawsze do mnie lgnęły, może z powodu mojej paskudnej mordy, którą się z tłumu wyróżniam albo właśnie ze względu na brak sankcji i umoralniających pogadanek, Mniejsza.

Czas na przestępczą historię. Wracając z roboty x lat temu, zajrzałem do znajomej z zamiarem poczekania na powrót z pracy Jej męża, z którym byłem umówiony. Marzena akurat szykowała się do pracy w sposób jaki tylko kobiety umieją ogarnąć, tj. robiąc makijaż, gotując obiad, rozmawiając przez telefon i jednocześnie szykując wyjściowe ubranie. Ogólnie luz. Zrobiłem sobie kawę i zasiadłem w kuchni nie chcąc być rozjechany przez poruszającą się jak pocisk po mieszkaniu kobietę.

W ferworze walki Marzena spojrzała na zegarek i złapała się za głowę: „Ja p*&%$#ę, która godzina! Przecież Bartka muszę ze szkoły odebrać! Garów nie mogę wyłączyć, a sam ze szkoły wrócić nie może, bo go nie puszczą!” Na gotowaniu znam się jak słoń na hafcie artystycznym, więc ochoczo zaproponowałem, że ja po młodego pójdę. Zadzwoni do szkoły, powie kto przyjdzie, opisze jak wyglądam, Bartek potwierdzi moją tożsamość i będzie gitara. Jej się obiad nie zepsuje, a my sobie spokojnie do domu przydreptamy. Pomysł zaklepany, telefon do szkoły upewnił, że żadnych problemów wychowawczyni robić nie będzie, więc cisnę.

Na drzwiach szkoły sprawdziłem o której jest przerwa, spokojnie wypaliłem papierosa i na widok wysypujących się z piwnicznej szatni pierwszoklasistów wszedłem do budynku zaanonsować się Pani Odźwiernej. Aha. Zapomniałem powiedzieć, że była to zima, a ja byłem troszkę nietypowo ubrany. Po prostu w całości miałem na sobie wyłącznie czarne ciuchy plus okulary ze szkłami fotochromowymi, które pod wpływem słońca odbijającego się od śniegu zrobiły się też całkowicie czarne.

Podbijam do p. woźnej z, jak się później okazało, bardzo niefortunnym tekstem: „Dzień dobry. Przyszedłem zabrać tego łobuza.” Przy czym wskazałem Bartka, który był już niedaleko mnie. Starsza pani spojrzała na o ponad głowę wyższego od siebie obcego gościa, ubranego w całości na czarno, w czarnych goglach i szerokości ramion troszkę ponad przeciętną i... uciekła. Uciekła niedaleko, bo patrząc na jej plecy doskonale słyszałem jak wzywa posiłki. Zaraz pojawiła się z powrotem w towarzystwie dwóch jeszcze nauczycielek i już z dużo pewniejszą miną oznajmiła, że policja już jedzie (taa, telepatycznie wezwała) i mam natychmiast opuścić szkołę, bo inaczej dożywocie w kamieniołomach cy cóś.

Na szczęście katastrofę mocno uspokoił sam Bartek, po męsku potrząsając moją dłonią i tłumacząc, że żaden ze mnie kidnaper tylko wujek i jak przyszedłem to znaczy, że Mama mnie przysłała, zna mnie od zawsze i w ogóle to jestem Jego kumplem. Na szczęście szybki telefon do Marzeny i interwencja wezwanej w międzyczasie wychowawczyni (która mnie z widzenia kojarzyła), uspokoiła panie na tyle, że mogliśmy spokojnie opuścić tą szacowną placówkę. Z jednej strony sytuacja trochę dla mnie piekielna, z drugiej brawa dla pań z personelu szkoły, które bardzo poważnie podeszły do obowiązku ochrony swoich podopiecznych. Jak wróciliśmy obiad był gotowy. Pyszny. Wiem z autopsji. A Bartek jakiś czas był bohaterem dla kolegów, bo po Niego do szkoły prawdziwy gangster przyszedł.

szkoła podstawowa

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 233 (283)

#76533

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wiecie co? Jestem psiarzem. Ma przepięknego owczarka niemieckiego. Zaś kotów nie lubiłem, nie lubię i na pewno lubił nie będę. Ale to wcale nie znaczy, że np. ganiam za nimi po parkingu, rozjeżdżając samochodem. To, czego dzisiaj byłem świadkiem, trochę mnie przerosło.

Wychodząc przed południem na spacer z Dieslem, usłyszałem podniecone głosy dochodzące z bliżej nieokreślonego kierunku. Rozejrzałem się - bingo. Na dachu mojego czteropiętrowca zlokalizowałem małą grupkę małolatów wyraźnie czymś podekscytowanych. Sam, za gówniarza wchodziłem tam z kumplami (chociaż to średnio bezpieczne było), więc uśmiechnąłem się pod nosem, myśląc, że następne pokolenia też realizują swoje nie do końca pomysły i poszedłem dalej. Jak skręciłem za blok, Diesel szarpnął się i zjeżył, a ja usłyszałem przeciągłe: MIAUUU. Łeb do góry - z dachu szerokim łukiem leci w moją stronę KOT. Biedak głucho pieprznął o ziemię (zamarznięty trawnik) i, o dziwo, jakoś się pozbierał i gdzieś czmychnął. Się trochę zagotowałem. Po dachach gówniarzy nie będę gonił, ale znam ojca jednego z nich. Nie odpuszczę. Zawinąłem Diesla i walę pod znany mi adres. Otwiera skacowany ojciec, który, po mojej szczegółowej relacji, stwierdził: "I o co ci Kowal chodzi? Przecież sam mówisz, że uciekł. Kot widocznie naprawdę zawsze spada na cztery łapy." I zamknął drzwi.

Zagotowałem się jeszcze bardziej. Zadzwoniłem na policję. Oficer dyżurny zapytał czy mam jakichś świadków zdarzenia. Nie, nie mam. Mogę podać personalia sprawców? No, właściwie nie, chociaż znam adres jednego z rodziców. Aha. Czyli jeśli NIC SIĘ NIE STAŁO, to oni nie mają wolnych radiowozów (rozumie pan, Nowy Rok), ale mogę przyjechać na komisariat i złożyć wniosek o ściganie z powództwa cywilnego, czy jakoś tak. Kto tu był piekielny zostawiam do oceny Wam.

osiedlowa młodzież

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 278 (310)

#76500

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przeczytałem historię o gimnazjalistkach „bawiących” się na cudzych samochodach i przypomniała mi się historia sprzed kilku lat. Wstęp będzie długi, więc w razie czego sobie odpuście. Jak zwykle wieczorem wychodzę z psem „za tory”, czyli miejsce, gdzie można spokojnie sierści ucha ze smyczy spuścić, żeby sobie swobodnie pobiegał.

Spacer jak spacer. Patyk, aportowanie, niuchanie, aż do momentu gdy przyniósł portfel. Zaglądam i wprawdzie pieniędzy nie ma, ale jest karta chipowa do śląskiego NFZ, bankomatowa, karta SIM do telefonu i karta pamięci. Moje osiedle jest potężne, ale po 40 latach człowiek jednak trochę ludzi zna, a nazwisko jakby znajome. Zabieram więc portfel do domu. Pomyślę jak ustalić właściciela, bo chociaż karty się może przydadzą. W domu odpalam kartę SD i ukazują mi się zdjęcia z jakiejś imprezy, na której ewidentnie rozpoznaję znajomego z osiedla. Nazwisko by się chyba zgadzało. Pewny nie jestem, ale spróbować można. Może imię na kartach należy do jego żony? Problem polega na tym, że nie znam ani adresu, ani żadnych innych namiarów.

Ot, jeden z bardzo wielu znajomych spotykanych na osiedlu. Krótkie zastanowienie – karta SIM. Odpalam (milion pięćset nieodebranych połączeń i wiadomości ) i przeglądam listę kontaktów. Typuję kilka prawdopodobnych „bliskich” numerów i po kilku telefonach uzyskuję numer do Jacka (imię oczywiście zmienione). Wykładam powód kontaktu (jest prawie 22.00) i ukazuje się że mieszkamy naprawdę niedaleko od siebie, więc zapinam Diesla na smycz i wychodzę na spotkanie. Jacek prosi żebyśmy poszli do miejsca gdzie pies znalazł portfel. Po drodze usłyszałem od niego taką historię, że naprawdę trudno uwierzyć. Ale chłop starszy ode mnie parę lat, chyba by tego nie wymyślił.

1. Otóż imię na kartach nie należy do żony, tylko do niespełna 15-letniej córki. Skojarzyć nie miałem prawa, bo imię, jako „obciachowe” zostało wyeliminowane z życia zbuntowanej nastolatki. Nawet rodzice muszą się zwracać do niej samowolnie przyjętym imieniem, bo inaczej nie reaguje. Ja ją znam pod całkiem innym imieniem, chociaż nie wiedziałem czyja to córka.

2. Koniecznie chciał zobaczyć gdzie znalazłem portfel, bo wiedział, że gdzieś tam córuchna chodzi z kolegami na wódkę (!!!), ale nigdy nie udało mu się złapać jej na gorącym uczynku, więc nie wie gdzie mają „dziuplę” (te tereny są naprawdę rozległe z poniemieckimi bunkrami itp.)

3. Dziewczę ma ustalonego kuratora, za kilka bardzo różnych wybryków, który ogranicza się do sprawdzania czy RODZICE dobrze się prowadzą i czy nieletnia ma odpowiednie warunki do prawidłowego rozwoju.

4. Jak wraca pijana do domu rozmowa nie ma sensu, bo dziecko idzie spać – rano przecież idzie do szkoły. Szkoła jednak zawiadomiła kuratorium, bo pociecha ma ponad 50% nieobecności.

5. Jak raz znalazł przy niej (pijanej) drogi telefon, o którym beztrosko powiedziała, że „skroiły go jakiejś lasce” zdesperowany wezwał policję. Policja przyjechała z kuratorem. Kolega był po kilku piwach, ale nie był pijany. Patrol telefon zabezpieczył, ale po zeznaniu (nietrzeźwej!) nastolatki, że ojciec zawsze po pijanemu robi się agresywny, terroryzuje ją i wprowadza dotkliwe kary nastolatkę pozostawił pod opieką mamy, a kolegę pouczył, że wyjątkowo nie zostanie zabrany na „wytrzeźwiałkę”, ale muszą się zgłosić nazajutrz w celu złożenia wyjaśnień. Zachodzi bowiem podejrzenie, że niewinnemu dziecku w domu rodzinnym może dziać się krzywda.

Potem spojrzał na mnie i spytał: „Powiedz, co mam robić, bo nie mam już siły.” Jako bezdzietny, po pozbieraniu szczęki z chodnika mogłem tylko wydukać, że nie mam kompletnie kwalifikacji do wypowiadania się na temat wychowania dzieci i gdybym nie znał jej osobiście, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo.

Na drugi dzień, w drodze do pracy spotkaliśmy się na przystanku. Do momentu wyjścia do pracy córuchna nie wróciła jeszcze do domu. A rodzina, moim i wszystkich zdaniem, naprawdę nie jest patologiczna.

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 260 (292)

#76442

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jeśli ktoś czytał wpis o chamskim kurierze z G**, to bez względu na to czy na mnie pluł czy żałował, spieszę donieść, że historia miała w miarę szczęśliwy finał.(#76406).

Nazajutrz rano ja stawiłem się u mechanika, w celu jak najszybszego odbioru auta, Kolega kontynuował próby wyjaśnienia zaległych paczek. Samochód odebrałem dopiero po 10.00, ale okazało się, że paczki już w sklepie są. Przywiózł je jakiś młody, uśmiechnięty kurier, jeszcze przepraszając za to, że trochę pobłądził. To był jego pierwszy kurs na tym rejonie, stąd opóźnienie(?). Na pytanie o tamtego chama odpowiedział, że nie zna sprawy, ale jak wyjeżdżali z bazy, to on jeszcze siedział u kierownika. Ale od dzisiaj to on będzie obsługiwał ten rejon. Szczęście dla Kolegi takie, że klient, po telefonicznych pertraktacjach jednak zgodził się przyjąć towar. Wprawdzie nie w całości, ale lwią jego część. Z kolei dostawca pozwolił na zwrot niektórych pozycji, co znacznie zmniejszyło straty.

A teraz, żeby nie było "piekielny kurier - pokrzywdzony klient", wczorajszy incydent z innym kurierem.

Tym razem DHL. Kolega ma z nimi stałą umowę i są u niego codziennie. My staramy się, żeby paczki były przygotowane rzetelnie, dokumenty gotowe do podpisu, czasem pomagamy zanieść do auta, jeśli jest i ch dużo. Zwykła ludzka życzliwość, bo on w ramach rekompensaty, bez marudzenia, czasem zgodzi się chwilę zaczekać, przyjechać później etc. Wczoraj jak zwykle przyjechał zastrzegając, że w Wigilię (dzisiaj) nie będzie na pewno nikogo, więc zobaczymy się dopiero po świętach. Wszystkiego najlepszego i do domu.

Po kilkunastu minutach Kolega zorientował się, że jedna z paczek nie została zabrana (ewidentna wina po naszej stronie). Szybki telefon, wyjaśnienie sytuacji i CUD! Młody chłopak stwierdził, że wprawdzie już niemal wyjechał z miasta, ale ze względu na jutrzejszą Wigilię wróci się po ten nieszczęsny pakunek. I wrócił. Gorące podziękowania, powtórne życzenia i po sprawie.

Otóż nie. Nadal nabuzowani tamtym kurierem, dyskutowaliśmy o różnicy w podejściu do klienta, pracy, ble, ble. Pomyśleliśmy, że chłopakowi coś się jednak należało oprócz zwykłego dziękuję. Napisałem pochwałę. Ale gdzie ją wysłać? No chyba tam, gdzie skargi. W końcu to kontakt z klientem. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.

Po jakimś czasie dostaliśmy telefon(?) z DHL o co chodzi, bo oni nic z tej skargi nie rozumieją. Po wyjaśnieniu sytuacji i naszych motywów, oraz zasugerowaniu jakiejś premii uznaniowej dla wzorowych pracowników, zdziwiony pan podziękował i się rozłączył.

Dzisiaj przed południem zadzwonił do Kolegi Paweł(kurier) z informacją, że po wieczornym powrocie na bazę został wezwany do przełożonego, który "w łapę" wręczył mu 100 zł premii i bardzo nam dziękuje za e-mail, bo to zostaje w jego aktach. Można?

uslugi

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 166 (196)

#76406

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia prawdziwa, z dzisiaj, zamieszczona za zgodą mojego kolegi - właściciela sklepu. Uwaga, będzie długo.

Otóż jeden z dostawców, bodajże największa hurtownia w Polsce z branży, ma podpisaną umowę z trzyliterową firmą kurierską na G. Siłą rzeczy towar od nich przychodzi przez tych kurierów i zawsze odbywało się to bez zgrzytów. Do czasu. Niedawno nastał Nowy Pan Kurier. Już przy pierwszym spotkaniu wyraźnie okazał nam gdzie i jak głęboko ma swoją pracę, kulturę osobistą i szacunek dla klienta, ale że termin dostawy i towar był w porządku, kolega jakoś przełknął chamskie zachowanie kuriera i odłożył sprawę ad acta. Ale do rzeczy.

Wczoraj miała przyjść duża (droga) dostawa dla jednego z odbiorców. Bardzo ważny był konkretny termin realizacji: klient wyraźnie zaznaczył, że jeśli nie zdąży zamontować zamówionych części do Wigilii, rezygnuje z zakupu, bo zleceniodawca mu najzwyczajniej w świecie nie zapłaci. Pięćset telefonów, klauzula o terminowości, poszło.

Wczoraj o g. 8.13 rano SMS: przesyłka przekazana do wydania. Super. Wszystko poszło jak z płatka. Za max 3-4 godziny paczki będziemy mieć w łapkach. Info do klienta, towar jedzie, będzie najpóźniej o... itd. Ogólnie wszyscy szczęśliwi, bo każdemu przed świętami wpadnie spory zastrzyk gotówki.
No ale kurier chyba w święta nie wierzy.

O godz. 15 zaczęliśmy się już "troszkę" denerwować. Po prawie godzinnym!!! wiszeniu na infolinii G*S ktoś litościwie odebrał i prośbą/groźbą nakłoniony podał łaskawie nam nr komórki do posiadacza naszej cennej przesyłki. Sukces? Niekoniecznie. Pajac odebrał po pierwszym sygnale i po wyłuszczeniu sprawy wydarł mordę (dosłownie, słyszałem z dwóch metrów) i powiedział, że on to pier*oli, ma dużo paczek, nie ma zamiaru do nas jechać i jak chcemy, to se możemy odebrać w sortowni jakieś 30 km od sklepu. Po czym... rzucił słuchawką i więcej jej nie odebrał. Po szybkim telefonie do klienta z przeprosinami, że dzisiaj towaru nie będzie nie z naszej winy, kolega usłyszał, że zgodnie z umową jeśli materiału nie będzie o 7 rano na budowie, to możemy się nie fatygować, bo on go po prostu później nie przyjmie.

Ciężka rozpacz, znowu infolinia (Chopin, marsz żałobny) i około 20. dotarło do nas, że zamówiony towar raczej już na miejsce nie teleportuje.
Dzisiaj od rana wiszenie na słuchawce infolinii, bo paczki nadal w systemie figurują jako "w doręczeniu". Ok. południa zajeżdża oznakowany samochód, z którego wytacza się "kulturalny" kurier z naszymi paczkami. 24 h po terminie. Kolega zdążył tylko powiedzieć "Proszę pana, to jest niedopuszczalne. Ja zapłaciłem dodatkowe pieniądze...", gdy gwiazda savoir vivre'u wywrzeszczał przy klientach:
- Coo wy sobie, k**wa, myślicie? Że ja mam tylko jeden rewir? Ja pier*olę, wczoraj byłem w domu o 22!!!

Tak jakby to była nasza wina...

Nie wiem kto miał niżej szczękę. My czy klienci sklepu, nie mający przecież pojęcia o zaistniałej sytuacji. Na nasze nieszczęście akurat te przesyłki nie wymagają podpisu, więc chamidło po prostu rzuciło paczki na podłogę (w większości ze szklaną zawartością) i skierowało się do wyjścia. Na nasze protesty, że chamstwo, niewywiązanie się z umowy, zażalenie, skarga itp., rzucił tylko przez ramię:
- To se, k**wa, skargę składajcie, ja to pier*olę - po czym wyszedł trzaskając drzwiami. Najpierw sklepowymi, później tymi od samochodu i... odjechał.
Kolega został z towarem za poważne pieniądze, bez odbiorcy i jedynie z nadzieją, że dostawca zgodzi się na zwrot chociaż części towaru.

Pozostały chyba tylko rozmowy z firmą kurierską nt. utraconego zarobku, poniesionych kosztów i, co byłoby chyba najgorsze, utratą dobrego klienta.

sklepy

Skomentuj (52) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 215 (239)

#76368

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dzisiaj zwariował mi pilot do samochodu. Skodzina leciwa, więc najpierw ogarnięcie co mogło paść, potem (z ciekawości) tel. do salonu Skody.
(J) - Ja. (S) - serwisant:

(J) Dzień dobry. Mam problem z pilotem do Fabii. Po naciśnięciu przycisku trochę głupieje. A to mi nie chce zamków otworzyć, a to szyby zamyka. Mogę podjechać na diagnozę jak już uda mi się wyłączyć światła awaryjne?
(S) Oczywiście. To będzie 129 zł za diagnozę i ewentualną naprawę kodu wyjściowego.
(J) Yyy.. Przepraszam. Pierwsze słyszę o naprawie kodu.
(S) No właśnie. Prawie każdy klient zapomina o tak podstawowej rzeczy.
(J) Dziękuję. Zgłoszę się ewentualnie jeszcze dzisiaj. Do widzenia.

Osłupiały patrzę w ten telefon i myślę: "Czego oni mnie uczyli przez te pięć lat technikum elektronicznego, bo w ogóle nie "zajarzyłem" o czym była mowa". Jako, że 130 zł to dla mnie duża kwota, zacząłem się przymierzać z miernikiem do przemierzenia całej instalacji (kupa roboty). Zgodnie z wytycznymi nauczycieli, zaczynam od rzeczy najbardziej oczywistych czyli baterii (chociaż pilot jako taki działał tylko po swojemu). Diagnoza: Z zadanych 12 V bateryjka wydaje z siebie niecałe 5 V. Jednym słowem szmelc. Włożyłem nową (5 zł) i nastał cud. Pilot wrócił do normy.

Jednak nie dawała mi spokoju wcześniejsza rozmowa, więc jadąc po drodze wstąpiłem do w/w salonu. Nakreśliłem sytuację i szybko zostałem skierowany do serwisanta, z którym wcześniej rozmawiałem cały czas zastanawiając się kwotą podaną przez telefon.
(J) Zastanawiam się jak przez telefon obliczył Pan kwotę za diagnozę i naprawę pilota, w ogóle nie oglądając uszkodzonego elementu i samochodu. Wymieniłem tylko baterię i wszystko wróciło do normy. Troszkę drogo Państwo się liczą.
(S) Następny trudny klient (westchnięcie). Umówmy się na 70 zł. Ja wypiszę tylko diagnozę, skoro z naprawą Pan już sobie poradził. Faktura czy paragon?

Odpadłem.

uslugi

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 250 (284)
zarchiwizowany

#76347

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mnóstwo tutaj historii o piekielnych klientach, więc dorzucę następną. Nadal pomagam koledze w Jego sklepie z elektryką i dzisiaj musiałem zostać sam, bo On pojechał ze swoim Dzieciątkiem do Warszawy na jakiś zabieg. Gwoli ścisłości w asortymencie są też śladowe ilości różnej maści art. budowlanych (farby, kołki rozporowe, trochę narzędzi itp.). Jako, że nie ogarniam całego asortymentu sklepu ale z racji wykształcenia można mnie nazwać taką "złotą rączką" w sklepie tego typu, od niezdecydowanych staram się wyciągnąć do czego dane rzeczy mogą być potrzebne. wtedy często udaje mi się doradzić zakup, a nawet sposób montażu.
Dzisiaj piekielności miałem kilka ale jedna najbardziej utkwiła mi w pamięci:
Wchodzi młoda klientka z karteczką w ręce (Super. Jak nie mam pewności co do zakupów sam robię sobie listę):
(K) - Dzień dobry. Czy ma pan kołki rozporowe?
(J) - Oczywiście (jakieś 80 pudeł).Jaki rozmiar Pani sobie życzy?
(K) - 14 mm. Dziesięć sztuk. Myśli Pan, że są mocne i utrzymają się?
(J) - Proszę Pani. Producent określa wytrzymałość udźwigu jednego kołka na ok. 80 kg, ale zależy co chce Pani powiesić.
(K) Karnisz. Ale jest ciężki, metalowy więc mąż powiedział, że kołki też muszą być solidne. Poza tym zasłony z firankami też swoje ważą.
Bez słowa sprzedałem, klientka z uśmiechem podziękowała i rozstaliśmy się zadowoleni.
Na 10 kołkach fi 14 spokojnie mógłbym powiesić swój samochód, ale przynajmniej jest pewność, że firanki będą bezpieczne.

sklepy

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 5 (43)

#76255

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przed chwilą przeczytałem historię ejci #76237. Cóż wymuszany szacunek do starszych chyba już wszystkim wychodzi bokiem. Baardzo rzadko jeżdżę KM (właściwie nigdy), ale zostawiłem jeździło u znajomego mechanika i polazłem sobie na targ pozabijać trochę czas. Łażąc zwróciłem uwagę na babę popychającą żwawo pomiędzy straganami, bo kojarzę ją z osiedla. Taka pomiędzy 40 a 70 lat. Pod tapetą ciężko stwierdzić. Zarejestrowałem, zapomniałem.

Niestety po kilkunastu minutach zadzwonił kumpel informacją, że mi już dzisiaj samochodu nie złoży, bo część potrzebną do naprawy będzie miał dopiero w sobotę rano. Dobra. Trudno. Umówiliśmy się, że rano jadąc do warsztatu zakręci po mnie, a do domu wrócę już swoim autem.

Ważne: Mam orzeczoną grupę inwalidzką z całkowitą niezdolnością do samodzielnej egzystencji (dawna pierwsza grupa), co uprawnia mnie w całym KZK GOP do darmowych przejazdów Komunikacją Miejską. Więc co mi tam. Zasuwam całe sto metrów na tramwaj, w końcu nie obchodzi mnie cena biletu, a szynotłuk zajeżdża niemal pod mój blok. Wsiadam, tramwaj praktycznie pusty, ale zauważyłem specjalnie oznaczone miejsce ze znaczkiem inwalidy (zaraz za motorniczym), więc urechotany zająłem należne mi miejsce i cisnę z słuchawkami na uszach.

Po tym jak dostałem siatą w kolano od razu przypomniało mi się multum historii o piekielnych pasażerach. I co? Moja "sąsiadka" z całego tramwaju oczywiście wybrała moje miejsce. Trzy siaty zakupów, chwieje się na nogach, zawał w oczach, ale za mną nie usiądzie. Ble, ble "ustąp mi miejsca" (znowu to koszmarne "tykanie"). Nie jestem niepełnosprawny ruchowo, ale Na Odyna! w tramwaju było może sześć osób! Wyciągam uśmiechnięty legitymację inwalidzką, wtykam babie prawie w oczodół uprzejmie informując, żeby wybrała sobie inne miejsce, bo to jak najbardziej mi przysługuje.

Co się dowiedziałem? Oprócz tego, że jestem chamem (jestem), to jeszcze podrabiam dokumenty, bo ona mnie widzi jak wychodzę z psem i inwalida ze mnie jak z krowich cycków taczka. Uprzejmie podziękowałem za diagnozę i zaleciłem zmachanej zakupowiczce, żeby spier.. oddaliła się ode mnie na bezpieczną odległość, póki jeszcze nad sobą panuję, bo ja jej godzin spędzonych pod sklepem z winami nie wyliczam. O dziwo dotarło. Oddaliła się, a ja w spokoju dojechałem do domu. Wieczorem, wychodząc z psem spotkałem ją jeszcze pod w/w sklepem. Powiedziałem grzecznie "Dobry Wieczór", ale mi nie odpowiedziała. Może nie poznała?

komunikacja_miejska

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 208 (266)

#76234

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kolega prowadzi sklep elektryczny. Ważne dla historii.
Zawitałem sobie dzisiaj do Niego (z zawodu jestem, w uproszczeniu, elektrykiem) i tak sobie popychamy o wadach i zaletach nowości na rynku. Ja bardziej ze strony technicznej, Kolega raczej pod kątem ew. sprzedaży, czyli stosunek ceny do jakości, atrakcyjność wizualna, humorki klientów itp. Sytuacja na tyle poważna, że przed Nowym Rokiem warto zrobić jakieś zakupy (prezenty świąteczne też) z powodu zmniejszenia dochodu za kończący się rok, a co za tym idzie, kwoty podatku dochodowego za kończący się rok. Kto prowadził lub prowadzi działalność gospodarczą wie o czym mówię.

Sprzedaż, jak i dyskusje idą standardowo, aż do przybycia tego szczególnego klienta, na którego widok nawet drzwi nam się w sklepie przycinają. Otóż ten starszy pan, oczywiście znający się na wszystkim najlepiej, po raz chyba setny przylazł coś kupić niewiele sobie robiąc z tego czy dany asortyment zalega na sklepie czy go po porostu nie ma i nigdy nie było. Niestety stałem bliżej drzwi i padło na mnie:
(D)- Ej, ty! (zaczynam zmieniać kolory, bo i dziadka, i "tykania" nie znoszę) Daj mi głowicę 3/8 cala, dwie uszczelki teflonowe 3/8 cala i dwie półcalowe!
(J)Stoicki spokój:- Jest Pan tutaj nie pierwszy raz i z pewnością Pan wie, że jest to sklep ELEKTRYCZNY i nie prowadzimy artykułów sanitarnych i łazienkowych.
(D)- Co ty pier*olisz! (tu łapie mnie za łokieć, czego już naprawdę nie znoszę) A co tam jest napisane?

I tu staruch wyciągnął mnie przed drzwi i wskazuje paluchem na szyld, gdzie jak byk jest napisane:
Żarówki, przewody, kontakty, wyłączniki, BATERIE itp.
(D) - No co za kretyn sprzedaje baterie, a nie ma do nich uszczelek?
Cała złość mi przeszła. Zapytałem tylko czy Szanowny Pan życzy sobie paluszki, płaskie, alkaliczne, zwykłe i ile sztuk. Z kolei on popatrzył na mnie jak na wariata i coś pomruczał o niekompetencji, i że więcej tu nie przyjdzie (taa, jasne), po czym pomaszerował w swoją stronę.

Kumpel żałośnie tylko napomknął, że n chyba zamaluje te nieszczęsne baterie, bo mu dziadki żyć nie dają.

sklepy

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 200 (222)